Cmentarzysko

natt og ild

 

            Pracuję na pół etatu.

Jestem pracownikiem życia. Codziennie o szóstej rano rozpoczynam dzień pracy od pobudki. Powoli, ze specyficznym lenistwem podnoszę rozespane ciało. Oczy wnikliwie analizują rzeczywistość. Budzi się nowy, nic niezmieniony dzień. Bez zmian. Jedyne, co na pewno przyniesie, to żniwo białej śmierci.

            Wstawanie to najgorsza czynność, jaką muszę wykonywać w pracy. Wstawanie to ból, sopor fraterem mortiss est.

            Poranna toaleta jest wpisana w grafik obowiązków na drugim miejscu. Na pierwszym pracodawca umieścił modlitwę. Modlitwę o odpuszczenie grzechu życia.

            Mój zakład pracy wyzwala dusze od iluzji. Składa się z pokoju i aneksu kuchennego. To taki dorobek dla tych, którzy pracują na pół etatu. Drugie pół etatu to praca na cmentarzysku. Cmentarzysko to prywatne miejsce, które śmierć dzierżawi od samego Boga, łaskawego pracodawcy.

            Codziennie na cmentarzysku zakopuję słowa, zdarzenia, marzenia i nadzieję. Czasami ktoś podzieli się smutną historią i poprosi o jej pochowanie. Nie pocieszę go. Mówię, że dziś już nie ma miejsca. Musi przyjść jutro. Nie pozostaje takiej osobie nic innego, jak żyć kolejną dobę ze swoim prywatnym smutkiem.

            Zakopuję tylko radość i nadzieję. Cały smutek błąka się po cichym cmentarzysku. Odrzucony,  niechciany. Bezduszny i bezdomny.

 

            Dziś jest niedziela. Sąsiedzi wybierają się na mszę. Spotykam ich co jakiś czas na klatce schodowej lub w sklepie. Kupują zawsze pełne koszyki zakupów, jak przystało na religijną rodzinę. Ja kupuję koszyk do połowy pełny lub w zależności od punktu widzenia, do połowy pusty.

            Osobiście uważam, że artykuły spożywcze przeważnie się puste. Alkohol zawsze jest pełny. Jestem szczęśliwcem. Posiadam pełny barek. Tak jak cmentarzysko, taki mój barek jest świętym miejscem. Jestem głęboko wierzący w nieistnienie Boga. Mimo to pracuję w jego zakładzie. Produkuję melancholię, zniechęcenie i depresję. 

 

            Sąsiedzi mówią mi dzień dobry. Tak jest zawsze. Tym razem także. Pytają o samopoczucie.

Żona chwali się, że będą mieli gości na obiedzie. Pyta czy nie skorzystam z zaproszenia.

Na trzynastą będę gotowe mielone. Zapraszamy. Takie skromne, kameralne spotkanie – mówi.

Ja jestem samotnym człowiekiem. Rzadko gotuję.

Dziękuję, chętnie skorzystam – odpowiadam.

 

O trzynastej punktualnie zbierają się domownicy, ciotki, sąsiedzi z klatki schodowej, wrzeszczące dzieci, młoda kobieta spoglądająca w stronę okna i pies. Monopol na darmowe żarcie.

Komplet rozdziawionych gęb stoi przed stołem, wpatrzony w figurkę J.Ch. dyndającą na środku ściany.

Znak krzyża.

Start.

Sztuczce w ruch.

Milczenie.

Przełykanie.

Przeżuwanie.

Milczenie.

Przełykanie.

Talerze wylizane.

 

            Otwieram drzwi do cmentarzyska punktualnie o trzynastej czterdzieści siedem i czekam.

 

            Gospodyni podała kawę i ciasteczka maślane. Tak maślane jak oczy zgromadzonych. Zaczynają się wyścigi; kto co?, kto z kim?, kto o kim?, po co i dlaczego?

Nikt nie zwraca na mnie uwagi. Trochę mi smutno. Zapewne smutniej czuje się tylko ta na oko dwudziestoośmioletnia letnia panienka, zerkająca co chwilę w stronę okna. Może zaproponuję jej filiżankę kawy i rozmowę. Cmentarzysko czeka.

Po chwili rozmawiamy.

            Jest zakochana. Za trzy tygodnie planuje wyjść za mąż. Nie jest pewna, czy to aby nie za wcześnie. Waha się. Pochodzi z religijnego domu. Należy do osób, które pragną spokoju i harmonii. Planuje studia. Pyta o radę...

Cmentarzysko czeka...   Utopia cmentarzyska polega na tym, że nie doradzam, a jedynie przestawiam najsurowsze scenariusze. Skreślam marzenia, skreślam jakiekolwiek możliwości na szczęście i udane życie.

 

            Mówię, więc mojej bagatelnej rozmówczyni jak sprawy mogą się mieć.

Ślub, to początek końca.

Dziecko, to zatracenie rzeczywistości i planów na przyszłość, chociaż plany w postaci szczęśliwej rodziny to fikcja.

W dalszej kolejności wymieniam studia. Po co?

I tak skończysz jako ekspedientka przy osiedlowego supermarketu, lub przy odrobinie szczęścia zostaniesz zatrudniona na pół etatu, jako zgorzkniała opiekunka umysłowo chorych lub kalek – mówię. Ale spokojnie. Dysfunkcjonalność to jeden z wielu etapów, jakie pracodawca zleca nam w pracy.

 

Dostrzegam wilgoć na policzkach jej drobnej twarzy.

Łzy nie kłamią.

Łzy są posłańcami prawdy o istocie bólu życia.

 

            Mnie nienawidzą za szczerość.

            Nie szanują mnie za odwagę ukazywania dysfunkcjonalności.

Jestem zatrudniony przez samego Boga.

 

            Wracam do drugiej pracy. Do mojej kawalerki. Do moich myśli. W samotność. Mam dziś nockę. Popracuję nad życiem.

 

Jutro jest dzień wypłaty. Mija kolejny rok. Jutro są moje urodziny. Na moje konto czas przeleje dodatkowy rok, zbliżający mnie do śmierci.

Kto przejmie cmentarzysko?

 

            O szóstej rano muszę iść do sklepu.

Następnie...

Poniedziałek. Szósta zero trzy.

Na klatce schodowej spotykam sąsiada. Zagaduje mnie.

Dzień dobry. Słyszał Pan, drogi kolego, że Pani spod pięćdziesiątki jedynki jest w szpitalu?

Czy to ta młoda panienka, którą poznałem wczoraj na obiedzie? - zapytałem

Tak – odpowiada tamten. Przeszłą silny wstrząs psychiczny – dodaje.

Dysfunkcjonalność, mój drogi sąsiedzie – dorzucam na odchodne.

 

            Marzenia potrafią być bardzo szkodliwe i niebezpieczne, w szczególności, gdy nie jesteśmy w stanie ich zrealizować. Wtedy chowamy je głęboko na cmentarzysku.

natt og ild
natt og ild
Opowiadanie · 15 czerwca 2018
anonim