naszyjnik ciotki Rose

Lucky Person

  Komisarz Dygot nie mógł uwierzyć w to, co słyszy od ponad 70–letniej kobiety ubranej dość wytwornie jak na  tą część miasta i gorące tego lipca lato.

– Chce pani powiedzieć – mówił powoli, starannie dobierając słowa – że zaginął pani rottweiler w obroży, do której przymocowała pani diamentowy naszyjnik o wartości 300 tysięcy przedwojennych złotych polskich, należący do pani ciotki Rose Bloom, zmarłej w 1923 roku, który to odziedziczyła pani po swoim ojcu, a jej bracie?

– Śledź – kobieta kategorycznie pokiwała głową.

Dygot się obruszył.

– Co śledź? – Nie nawykł do przyjmowania komend od wariatek. 

– Pies wabi się Śledź – rzuciła z wyraźnym politowaniem dla jego tępoty. – Wyjątkowo wredne bydlę. Nienawidzi obcych i daje się głaskać tylko mnie. Przez lata był idealnym strażnikiem naszyjnika, aż do dziś, gdy ot tak zniknął podczas spaceru, w parku którego imię nosi. Musicie znaleźć psa!

Nazywała się Maria Wilczyńska, od śmierci jej męża minęło osiem lat. Od tego czasu mieszkała już tylko ze swoim psem. Była osobą wykształconą, o czym świadczył sposób w jaki dobierała słowa. W jej mieszkaniu na ścianach wisiały różnej wielkości obrazy, które mogły być dowodem zamiłowania do sztuki albo posiadania bogatego spadkodawcy. Meble też wyglądały na stare, były w nienagannym stanie i musiał przyznać, że wspólnie z obrazami tworzyły jednolitą całość. Stara nie wyglądała na wariatkę. I chociaż szukanie zaginionych psów było raczej tematem dla hycla niż dla sprawnie działającej kryminalnej, miała w sobie coś takiego co nie pozwalało mu tak po prostu przerwać jej i wyjść.

Pół godziny później, w drodze na komendę, Dygot postanowił odłożyć temat zaginionego psa do szafy. Nie miał zamiaru się tym zajmować. Średnio wierzył też w to, żeby ktoś o zdrowych zmysłach zakładał na psa prawdziwe diamenty. Takie rzeczy trzyma się przecież w zamkniętych sejfach. Sporządził odpowiednią notatkę i uznał temat za zamknięty. Potem zajął się leżącym na jego biurku stosem zaległych papierów. Szykowało się długie, nudne i gorące popołudnie.

***

Odprawę w łódzkiej komendzie miejskiej na Sienkiewicza zaczynało się zwykle o ósmej rano. Jeżeli nie działo się nic co wymagało by specjalnych działań, zwykle przebiegała ona w ten sam, spokojny sposób. Komendant podawał kilka istotnych informacji a następnie naczelnicy wydziałów odprawiali swoje jednostki. Ktoś zadawał jakieś pytania, dopytywał o szczegóły, czasem ponarzekał, a następnie wszyscy brali się po prostu do roboty. Inaczej wyglądało to w dniu, w którym coś się zdarzało. Wtedy świat stawał do góry nogami. Dokładnie tak jak dziś. Od momentu wejścia komendanta widać było, że jest wyraźnie zdenerwowany.

Komendant przeczesał palcami szczecinę na włosach, potarł dłonią usta, chrząknął i przeszedł do rzeczy. Po dwudziestu trzech latach służby wciąż miał silny głos. To co powiedział sprawiło, że Dygot na chwilę zastygł.

– Dzisiaj w nocy, około drugiej na ranem zostaliśmy wezwani przez patrol z IV Komisariatu, który podczas interwencji na 1 Maja 21, zawiadomiony przez sąsiadów o dziwnych hałasach, wszedł do otwartego mieszkania nr 5, gdzie znalazł leżące na środku pokoju zwłoki kobiety. Wezwał karetkę, która przybyła dziesięć minut później. Lekarze potwierdzili zgon, a potem wezwano nas i prokuratora. Wstępne ślady wskazują na uduszenie oraz, że motywem sprawcy lub sprawców był rabunek. Całe mieszkanie zostało splądrowane tak jakby szukano czegoś konkretnego. Ciało należało do siedemdziesięciodwuletniej kobiety. Trwa sekcja, która powinna potwierdzić godzinę i przyczynę śmierci. Ustalamy na razie co właściwie zniknęło i szukamy jakiś kontaktów z najbliższą rodziną. Jak tylko potwierdzi się informacja o zabójstwie wydamy oświadczenie do prasy i pismaki zaczną grzebać, a my będziemy w czarnej dupie. Staruszek się w tym mieście nie morduje. – Komendant miał przechodzić do planu konkretnych działań, ale zobaczył podniesioną rękę komisarza Dygota.

–Tak, Marku – komendant nie znosił, gdy mu ktoś przerywał.

Dygot zastanawiał się jak dobrać słowa. Po chwili jednak, wypalił prosto z mostu.

– Czy ta zamordowana nazywała się Maria Wilczyńska?

Komendant zerknął w przygotowaną notatkę i zmarszczył czoło w chwili, gdy odnalazł nazwisko zamordowanej.

– Jest coś o czym powinniśmy wiedzieć? – zapytał zwracając się wprost do Dygota.

– Byłem u niej wczoraj około piętnastej – zaczął, a następnie opowiedział co się wydarzyło.

Kiedy skończył wszyscy czekali na reakcję komendanta.

–Po odprawie zapraszam cię do mnie z notatką – komendant zachował spokój i kontynuował.  – Jeżeli potwierdzi się wersja morderstwa śledztwem zajmą się Wiśniewski i Franek. Do momentu ogłoszenia ostatecznego raportu potwierdzającego przyczynę zgonu mamy tylko podejrzenie. Pismakami zajmę się ja z rzecznikiem, resztę proszę o trzymanie języka za zębami. W tej chwili też koledzy z obyczajówki ustalają czy ofiara miała jakąś rodzinę i jak się z nią skontaktować. Wszystkie ręce na pokład i oby nic więcej nie tąpnęło.

Pięć minut później Dygot posadził swój chudy, trzydziestoletni zadek na niewygodnym krześle w gabinecie komendanta. Ten czytał sporządzoną przez niego notatkę. Brak klimatyzacji dokuczał im obu.

– Byliście tam z powodu jakiegoś kundla? – pytał wyraźnie zaskoczony.

–Nie, nie z powodu kundla tylko z powodu rzekomej kradzieży. Tak mi się przynajmniej wydawało – wyjaśniał. – bo kiedy się zjawiłem okazało się, że chodzi o zaginięcie psa. Operator, który przyjmował zgłoszenie od starej musiał coś popieprzyć i nie miałem pełnego obrazu sytuacji. A ponieważ na miejscu wszystko wydało mi się bez sensu więc to po prostu olałem.

– Olałeś starą i olałeś psa, a jednak okazuje się, że stara musiała mieć coś co było warte jej śmierci. To oznacza, że jeżeli ktoś szukał pieprzonej kolii, to mógł jej nie znaleźć, bo wciąż wisi na zapchlonym kundlu. W tej sytuacji nie masz wyjścia i musisz znaleźć tego psa.

Komendant miał rację. Pies wracał do gry. Dygot przeanalizował sytuację. Wilczyńska musiała znać sprawcę albo musiał jej się widać kimś na tyle godnym zaufania, że otworzyła drzwi. Brak było śladów włamania. Sprawca mógł mieć też klucze albo drzwi mogły być po prostu otwarte, choć ta ostatnia możliwość wydawała się mało prawdopodobna. Sprawca wiedział czego szuka i był gotowy za to zabić. Oznaczało to, że nie wiedział, gdzie jest to coś, inaczej nie zabijał by starej. No chyba, że nie chciałby, żeby powiedziała kim był. Jeżeli szukał naszyjnika, to czemu nie szukał psa? I gdzie faktycznie, do jasnej cholery, jest pies? Marmurowa? Tak, to mógł być niezły trop. Jeżeli pies zaginął, to może ktoś go znalazł i zaprowadził po prostu do schroniska. Może też ktoś z sąsiadów lub znajomych coś zauważył. A może….

– Dobra, poszukam tego psa, – zgodził się z komendantem, że w tej chwili był to jedyny rozsądny pomysł. Miał zresztą w głowie plan tego co zamierzał zrobić.

Łódź, jak każde duże miasto można by nazwać miastem „wielkiego brata”. Ponad 180 kamer na bieżąco obserwuje to co się dzieje w mieście. Dygot miał mieszane odczucia, gdy myślał o tym, że ciągle pozostaje się w mieście pod kontrolą. Z drugiej jednak strony musiał przyznać, że niejeden raz udało się złapać dzięki monitoringowi przestępcę lub zapobiec bójkom. Teraz postanowił sprawdzić czy przypadkiem nie ma na nośnikach zapisów pokazujących spacerującą Wilczyńską z psem.

Wcześniej odwiedził jeszcze schronisko dla zwierząt na Marmurowej. Widok pozbawionych opiekunów zwierząt, pozamykanych w klatkach wprawił go w przygnębienie. W schronisku było około 400 zwierząt, z czego większość nie trafi do nikogo. Ludzie nie lubią pomagać starym zwierzętom. Łatwiej adoptujemy psy czy koty, kiedy są małe, gorzej nam idzie z tymi, które są odchowane. Przypomniał sobie, że gdzieś widział plakat, na którym było napisane, że dla ludzi ratowanie jednego psa to nie jest cały świat, ale dla ratowanego psa jest. Trudno się było z tym nie zgodzić. Niestety w schronisku nie było żadnego rottweilera. Pozostawał więc do sprawdzenia monitoring.

Centrum monitoringu miejskiego znajdowało się w centrum miasta pod opieką straży miejskiej. W sytuacjach nagłych policja mogła przeglądać zapisy z kamer, wystarczyła tylko zwykła legitymacja i odnotowanie tego faktu w aktach. Gorzej było, gdy kamera nie należała do miasta, a do jakiejś instytucji lub firmy, wtedy bezwzględnie potrzebny był prokuratorski lub sądowy nakaz, a to wymagało czasu. Dygot nie lubił przeglądania zapisów z kamer. Uważał to za rzecz nieprawdopodobnie nudną i zdecydowanie wolał, gdy ktoś robił to za niego. Tym razem jednak nie było kogoś innego i pół godziny po wejściu siedział przed specjalnym monitorem, na którym przeglądał wczorajsze zapisy z okolic parku Staromiejskiego, zwanego przez miejscowych parkiem Śledzia. Kamery nie obejmowały samego parku. Nie widać było co dzieję się w środku wypełnionym starymi drzewami, zasadzonymi jeszcze pewnie w czasach Poznańskiego. Ale dość dokładnie ujmowały obrzeża parku, a to oznaczało, że powinno być widać, jak kobieta wchodzi i wychodzi z rottweilerem na spacer. Kamer obejmujących drogi w okolicach parku śledzia było sześć. Dygot zaczął żałować, że nie wypytał Wilczyńskiej o dokładną godzinę kradzieży, co znacznie skróciło by mu horyzont poszukiwań. Jednocześnie cieszył się z tego, że przynajmniej wiedział, o który park chodzi. Łódź jest jednym z bardziej zielonych miast w Polsce, a w obrębie samego tylko śródmieścia i centrum jest kilka rozległych parków, które wcześniej należały do mieszkających tu przed laty, bogatych właścicieli fabryk. Teraz znajdowały się pod opieką miasta, ale w większości z nich można było znaleźć ślady poprzednich właścicieli, a przede wszystkich okazałe, sadzone za ich czasów drzewa. Park Śledzia nie należał do największych i najładniejszych. Miał co prawda uroczy staw i studnię ze szklaną klapą, w której można było zobaczyć rzekę Łódkę tą samą, która tryska w fontannach pobliskiej Manufaktury, ale wymagał też sporych nakładów. Na końcu parku znajdowała się stara zajezdnia tramwajowa, którą ostatnio wyremontowano. Przegląd kamer zaczął właśnie od strony Manufaktury. Wydawało mu się to logiczne, z uwagi na to, że Wilczyńska szła od strony 1 Maja. Nie zakładał też, żeby wybierała się do parku przed ósmą rano, zaczął wiec przeglądać zapisy od tej godziny. Miał rację. Zapis z kamery przy ulicy Ogrodowej pokazywał wchodzącą o dziewiątej pięć Wilczyńską z prowadzonym na smyczy, bez kagańca psem. Bez dwóch zdań był to rottweiler.  Ta sama kamera pół godziny później pokazywała, jak wraca tą samą drogą bez psa. Jeżeli więc pies wszedł do parku musiał jakoś z niego wyjść. Było raczej mało prawdopodobne, że wciąż mógłby pozostawać w parku. Pies był faktycznie duży i wyglądał na groźnego więc raczej jakaś zatroskana o dzieci matka zadzwoniła by na straż miejską lub policję i zgłosiła, że bestia lata po parku. Teraz postanowił przeglądać wszystkie kamery mniej więcej od dziewiątej piętnaście do dziesiątej piętnaście zakładając, że pies opuścił park niewiele później niż jego właścicielka. I tak aż do skutku godzina po godzinie. Dygot musiał przyznać, że miał dziś szczęście. Po godzinie na jednym z zapisów kamery od strony Placu Wolności zobaczył wychodzącego z parku około czterdziestoletniego faceta, o średnim wzroście, ubranego raczej zwyczajnie w koszulkę i jeansy z prowadzonym na smyczy rottweilerem. Zapis z kamery był na tyle dobry, że dało się zrobić stopklatkę i duże zbliżenie twarzy mężczyzny. Teraz trzeba było sprawdzić kim był i czy miał ze sobą psa, o którego chodziło. Dygot zamierzał sprawdzić najpierw czy mężczyzna z kamery nie znajdował się w policyjnej bazie. Czas było wracać do biura.

***

Koło godziny dwunastej przyszedł raport patologa, który potwierdził przyczynę śmierci Wilczyńskiej. Nie było cienia wątpliwości, że została uduszona. Śmierć nastąpiła w nocy pomiędzy trzecią a czwartą. Nie znaleziono żadnych mikrośladów, jak tkanki pod paznokciami czy włosy. Ofiara nie stawiała oporu albo sprawca był dobrze przygotowany. Komendant zlecił rzecznikowi przygotowanie krótkiej notatki dla prasy i powierzył kierowanie śledztwem, zgodnie ze swoją wcześniejszą obietnicą, Wiśniewskiemu i Frankowi. Sprawy jego zdaniem szły we właściwym kierunku, a ponieważ nie lubił pośpiechu postanowił na razie nie robić nic więcej tylko czekać na dalszy rozwój zdarzeń i ustalenia śledczych.

Chwile później siedział u niego Dygot, który zdawał mu relację z tego co ustalił.

–Muszę teraz dowiedzieć się kim jest ten facet – Dygot mówił spokojnie, ale dało się wyczuć w jego głosie nutkę zadowolenia ze świetnie wykonanej roboty – Sprawdzę najpierw czy nie mamy jego buźki u siebie, a potem…..

Służbowa komórka komendanta miała irytujący dzwonek. Dygot przerwał, kiedy zobaczył, że komendant ją odbiera.

Zawsze jest tak samo, jak tylko dzwoni ta pieprzona komórka wszystko inne przestaje się liczyć – pomyślał Dygot. Potem patrzył na komendanta, który słuchając kogoś po drugiej stronie głośno mruczał i przytakiwał. Kiedy skończył rozmawiać najpierw westchnął a potem zwrócił się do Dygota.

– No to wygląda na to, że znalazł się twój zagubiony pies.

–Co takiego? – Dygot był wyraźnie zaskoczony.

– Tak jak słyszałeś. Na IV–kę zgłosił się syn zamordowanej Adam Wilczyński, który dowiedział się telefonicznie od sąsiadów matki o tym co się stało. Wczoraj widział się z matką, wziął od niej psa, bo matka się źle czuła i bała się, że nie będzie mogła go wyprowadzać.

Teraz zaskoczenie Dygota sięgnęło zenitu.

– Stara nie wspominała wczoraj o żadnym synu. – nic z tego nie rozumiał. – A naszyjnik? Wilczyńska mówiła, że jej pies zaginął i że miał na sobie, zamiast obroży diamentowy naszyjnik ciotki Rose.

Komendant popatrzył jeszcze raz na Dygota. Wiedział, że to co za chwilę powie nie będzie dla niego tym, co porucznik chciałby usłyszeć.

– Syn Wilczyńskiej będzie tu za dwadzieścia minut i jeśli tylko będzie w stanie zeznawać spróbujemy się wszystkiego dowiedzieć. Dla ciebie ten temat jest już zamknięty. Zajmą się tym chłopaki, a ty uporządkuj papiery.

–Kurwa – warknął pod nosem Dygot. – Chcę powiedzieć, że to ja wczoraj rozmawiałem ze starą i to mnie prosiła o szukanie naszyjnika. Zgłoszenie to zgłoszenie.

Komendant najwyraźniej miał dość rodzącej się upierdliwości podwładnego.

–Czy ja nie wyrażam się jasno? – podkreślił, patrząc prosto w oczy Dygota. – To nie ja wczoraj zdecydowałem, że stara jest stuknięta i że nie będę szukał jakiegoś pieprzonego psa, tylko ty. Tak więc, teraz nie miej do pretensji, skoro sam to spieprzyłeś. Śledztwo prowadzą chłopaki, a ty wracasz do papierków i mam nadzieje, że jest to dla ciebie jasne.

Dygot wiedział, że komendant jeszcze bardziej od przerywania nie znosił sprzeciwów. Trudno też było się z nim nie zgodzić. Miał rację, wczoraj to spieprzył. Mimo wszystko postanowił więc jakoś załagodzić sytuację.

–Dobra, jak chcesz. – wyraźnie zmienił ton na łagodniejszy i właśnie poczuł, że potrzebuje porządnego drinka. – Mam jednak otwarty temat, dopóki nie sporządzę notatki. Żeby to zamknąć chciałbym zobaczyć jak Wiśniewski i Franek przesłuchują tego Wilczyńskiego. Potem przestanę się tematem interesować i będę trzymał kciuki, żeby znaleźli sprawcę.

Komendant zgodził się na propozycję Dygota. Pół godziny później stali za weneckim lustrem słysząc zeznania syna Wilczyńskiej.

Adam Wilczyński był gościem, którego Dygot widział na zapisach z kamer. Był przybity śmiercią matki i koniecznością potwierdzenia jej tożsamości ze zdjęć z miejsca zbrodni. Policja podała mu ustaloną przyczynę śmierci. Poinformowała też, że Wilczyński może odmówić składania wyjaśnień. Mimo tego był gotów na przekazanie wszystkich informacji. Z tego co mówił wynikało, że jego życie jest tak samo zwykłe jak wygląd. Był elektrykiem pracującym w łódzkiej grupie energetycznej. Żona, brak dzieci, życie bez wyraźnych kłopotów i zmartwień. Potwierdził to co przekazał komendant. Matka zadzwoniła do niego wczoraj rano z prośbą o opiekę nad psem. Mówiła, że nie czuła się najlepiej. Bała się, że nie da rady wychodzić na spacer, a wiedziała, że syn zatroszczy się o psa tak samo jak ona. Kiedy przekazywała psa nie wyczuł niczego niepokojącego ani w jej zachowaniu, ani słowach.

Pytania zadawali na zmianę Wiśniewski i Franek. Dygot musiał przyznać, ci dwaj znali się swojej robocie.

– Panie Wilczyński – teraz pytania zadawał Franek – wczoraj pańska matka, zaraz po spotkaniu z panem wróciła do domu, następnie zadzwoniła na policję i zgłosiła zaginięcie psa. To nie ma kompletnie sensu, jeśli pies miał trafić do pana pod opiekę.

Wilczyński nie sprawiał wrażenia zaskoczonego pytaniem.

– Mama była już stara. Nie wiem, może po prostu zapomniała co zrobiła z psem, to się niestety zdarza ludziom w jej wieku.

Wczoraj Dygot nie miał wrażenia jakby stara nie wiedziała o czym mówi. Jego zdaniem jej umysł był całkowicie jasny. Zgłoszenie zaginionego psa nie było kwestią zapomnienia, a raczej częścią jakiegoś planu. Nie miał jednak kompletnie pomysłu jakiego.

– Czy pana matka miała w domu jakieś kosztowności, coś co mogłoby zostać skradzione na przykład jakąś cenną biżuterię? – kontynuował Franek. Wiśniewski spokojnie popijał kawę.

–Mama na pewno nie należała do biednych. Miała kilka starych i cennych rzeczy. Na przykład obrazy, ale z tego co wiem – chrząknął, a chwilę potem się poprawił, na ile się znam, nie były one większej wartości. Miała też jakąś biżuterię. Nic nie wyrzucała, w jej mieszkaniu było prawdziwe muzeum długowiecznych przedmiotów. Sama się w tym wszystkim gubiła. Miała odłożoną sporą gotówkę, którą trzymała w domu. Nie miała kompletnie zaufania do banków. Jeżeli chcecie wiedzieć co dokładnie miała w sowim domu powinniście zapytać moją siostrę. Z tego co wiem dwa lata temu zrobiła z mamą szczegółowy spis wszystkiego co znajdowało się w jej domu.

–Siostrę? –zapytał Wiśniewski.

–Tak mam jeszcze siostrę – odpowiedział Wilczyński. – Zresztą dziwię się, że jej jeszcze tu nie ma. Z reguły to ona pierwsza dowiaduje się o takich sprawach.

–Ma pan do niej komórkę, żebyśmy mogli się z nią skontaktować? – Franek ciągnął temat.

–Tak, tak już podaję – sięgnął do kieszeni, z której wyciągnął starego Iphona 5, żeby podać numer do siostry. – Jak jechałem do was zdążyłem do niej zadzwonić i przekazać złe wieści. Siostra powinna być na komendzie za jakąś godzinę. Jest ginekologiem w Matce Polce i musi się przebić przez korki.

Dygot musiał przyznać, że nic z tego co mówił Wilczyński nie pokrywało się z tym co wcześniej słyszał. Robiło się coraz ciekawiej. Najwyraźniej albo stara wczoraj albo syn dzisiaj kłamali. Nie miał pojęcia, dlaczego, ale miał dziwne wrażenie, że to syn nie jest do końca szczery. Stara nie miała żadnego powodu, żeby kłamać. Całą ta opowieść o naszyjniku teraz wydała mu się znacznie prawdziwsza niż wtedy, kiedy ją słyszał.

No, no – pomyślał ­ wszystko to śmierdzi coraz mocniej. Wiedział, że za chwilę chłopaki spytają wprost o naszyjnik ciotki Rose, a potem bez względu na odpowiedź będą chcieli zobaczyć psa. Standardowo spytają też o to co robił dziś w nocy. Syn Wilczyńskiej odpowiadał z tą samą miną co przedtem.

– Jaki naszyjnik? – nie rozumiał lub nie chciał zrozumieć pytania. – Nic nie wiem, żeby mama miała jakikolwiek naszyjnik, który byłby cenny. A pies, tak jak mówiłem, jest u mnie. Możecie go zobaczyć w każdej chwili. Tylko trzeba uważać, bo potrafi ugryźć.

Potem zeznał jeszcze, że dzisiejszej nocy był w swoim domu, co może potwierdzić jego żona.

Pół godziny później policja przesłuchała córkę zamordowanej. Przesłuchanie niewiele nowego wniosło do sprawy. Podobnie jak brat, Marta Wilczyńska sprawiała wrażenie załamanej śmiercią matki. Miała czterdzieści pięć lat, lekką nadwagę i ładne blond włosy, które sprawiały, że wyglądała na młodszą. Była rozwódką, miała dwóch synów bliźniaków, którzy od dwóch lat studiowali w Warszawie. W dniu zabójstwa była na dyżurze w szpitalu. Jej alibi było stuprocentowe. Zidentyfikowała na zdjęciach matkę. Potwierdziła, że miała ona w mieszkaniu trochę cennych przedmiotów, w tym kilka obrazów, które miały jakąś wartość rynkową i gotówkę. Podobnie jak brat nie miała pojęcia, dlaczego matka zgłaszała zaginięcie psa, skoro oddała go na przechowanie bratu. Nie słyszała też nigdy o żadnym cennym naszyjniku. Nic ostatnimi czasy nie wydawało jej się podejrzane w życiu staruszki. Matka nie zgłaszała żadnych problemów, poza zwykłymi, typowymi dla jej wieku bolączkami. Wyraźnie dawała też do zrozumienia, że matce ostatnimi czasy pogorszyła się pamięć i niektóre rzeczy mocno jej się mieszały. Zastanawiała się czasem czy nie wynająć jej jakiejś opiekunki, która wpadałaby do niej kilka razy w tygodniu, zwłaszcza wtedy, gdy ona lub jej brat są w pracy. Kiedy spytano ją o wykaz przedmiotów, które mogły zostać skradzione powiedziała, że musiałby wejść do mieszania i się rozejrzeć, ale że powinna w mieszkaniu być lista rzeczy, które były cenne. Sporządziła ją razem z matką jakieś dwa lata temu, po tym jak zauważyła, że mama zapomina o ważnych rzeczach. Wtedy to wynotowała posiadane przez mamę obrazy, polisy ubezpieczeniowe, ważniejsze dokumenty. Całość listy włożyła do stojącego w pokoju matki kredensu pod srebrną cukiernicę. Miało to być zabezpieczenie na wypadek, gdyby mama zmarła. W ten sposób po śmierci, ona i brat mieli zebrane najważniejsze informacje.

Po złożonych zeznaniach rodzeństwo Wilczyńskich miało zostać przewiezione do kostnicy, w której znajdowały się zwłoki matki i dokonać ostatecznej identyfikacji.

***

Franek i Wiśniewski postanowili sprawdzić mieszkanie zamordowanej i ustalić co właściwie z niego zginęło. Byli mocno zaskoczeni, gdy wsiadając do policyjnego passata zobaczyli, że do środka wozu wsiada również Dygot.

– A ty tu czego? – rzucił od niechcenia Franek, podgryzając przy tym naskórek wskazującego palca.

Dygot spodziewał się takiego pytania.

–Szef powiedział, że mam jechać z wami, bo mam ciągle niezamkniętą kwestię zaginionego naszyjnika. Tak więc wy zajmujecie się morderstwem, a ja naszyjnikiem. – Oczywiście było to absolutne kłamstwo, dlatego nie chciał dawać im nawet minuty do zastanowienia się nad tym. – No dalej jedźmy do  cholery, nie będziemy przecież stać i czekać tu nie wiadomo na co.

Podziałało. Wiedział oczywiście, że komendant dowie się szybko o tym, że nie dostosował się do jego polecenia, ale teraz nie miał zamiaru zaprzątać sobie tym głowy.

Mieszkanie było faktycznie splądrowane. Na podłodze leżały porozrzucane obrazy, szuflady były powywalane na środek podłogi, razem ze znajdującymi się w nich wcześniej ubraniami. Pełno było porozrzucanych książek oraz starych kolorowych i czarnobiałych fotografii. Zdjęcia były z różnych epok. Dygot, który interesował się fotografią, patrzył na nie z troską, choćby dlatego, że niektóre z nich były mocno zdeptane i zniszczone. Widać było, że mają po kilkadziesiąt lat, o czym świadczyły jakość, tło, stojące na wprost obiektywu postaci w przedwojennych ubraniach i falowane ramki, których na nowych zdjęciach się już nie zobaczy. Zresztą kto dziś robi zdjęcia w odbitkach? – pomyślał Dygot. Wilczyńska, podobnie jak większość starych ludzi na odwrotach zdjęć pisała kogo na zdjęciu można znaleźć. Na niektórych były też podpisy od tych, którzy je darowali. Trudno było się po tym poruszać. To tak jakby deptać po życiu człowieka. Dlatego, żeby nie zadeptywać śladów musieli niektóre rzeczy popodnosić z podłogi.  Na szczęście w kredensie stała zupełnie nieruszona srebrna, lekko zaczerniona cukiernica, spod której wystawał róg karki. Była to lista, o której mówiły dzieci Wilczyńskiej. Było na niej osiem, a właściwie siedem pozycji. Pierwsza była wykreślona tym samym kolorem co zapisane pozostałe. Na pozostałych najpierw znajdowały się polisy ubezpieczeniowe z podaniem towarzystwa i miejsca, gdzie można je było odnaleźć, potem były wymienione obrazy w liczbie dwunastu z informacją, o tym kto i kiedy je namalował, następnie biżuteria złota i srebrna bez podania wartości, ale z podaniem miejsca – szkatułka w komodzie, następnie znajdowały się książki – tu wymienione były dwa białe kruki wydane przed 1900. Książki znajdowały się w bibliotece. Potem na liście była porcelana z osiemnastego wieku z podaniem wartości około dwudziestu tysięcy złotych, przedwojenne akcje firmy cukrowniczej o wartości pięćdziesiąt tysięcy i gotówka w wysokości czterdziestu dwóch tysięcy, która miała być w szafce pod telewizorem. Policjanci zweryfikowali listę z przedmiotami znajdującymi się w mieszkaniu. Było wszystko poza gotówką, której nie mogli znaleźć.

– No i mamy motyw. – Franek był wyraźnie zadowolony z takiego obrotu sprawy. Znalezienie motywu to krok do przodu.

Ekipa, która ściągała wszelkie możliwe ślady niestety nie znalazła nic szczególnego, co naprowadzało by śledztwo na jakiś wyraźny trop. W takich sprawach jednak sprawcą był z reguły ktoś kto znał lub był blisko ofiary. Statystyki podpowiadały, żeby w pierwszej kolejności posprawdzać tych, którzy byli z najbliższej rodziny. Córka z synem mieli alibi więc raczej trudno było brać ich pod uwagę. Trzeba było rozszerzyć krąg podejrzanych o sąsiadów, dawnych znajomych, może kogoś kto znał Wilczyńską z dawnych czasów.

Wiśniewski z Frankiem przez kilka następnych dni sprawdzali sąsiadów Wiśniewskiej. Żadnemu z nich nie ofiara nie skarżyła się na jakiekolwiek kłopoty, oprócz zdrowotnych, ale na te narzekała zawsze. Była spokojną i cichą sąsiadką. Traktowała ludzi z wyższością i sprawiała wrażenie, że uważa się za lepiej urodzoną, ale było to niegroźne wariactwo, które na co dzień nikomu nie przeszkadzało.  W kamienicy mieszkali różni ludzie. Część miała mieszkania jeszcze po swoich rodzicach, dziadkach, a część dostała mieszkanie od miasta. Często powodowało to różne napięcia pomiędzy mieszkańcami. Ci którzy mieli mieszkania z dziada pradziada uważali tych drugich za mniej dbających o wspólny dom. Ci drudzy często narzekali na stan kamienicy i domagali się napraw, które wymagały dużych nakładów. Na co dzień jednak mimo różnych statusów mieszkańcy wymieniali się uprzejmościami i raczej byli dla siebie pomocni. W okolicy klatki schodowej nie było żadnej kamery, która mogła by nagrać tego, kto w tym dniu wchodził lub przechodził koło kamienicy. Policja musiał szukać dalej. Wilczyńska wciąż korzystała z telefonu stacjonarnego. Po dwóch dniach udało się uzyskać dostęp do bilingów a ich analiza pokazała pewną prawidłowość, którą należało sprawdzić. W ciągu ostatnich dwóch tygodni powtarzało się kilka numerów. Dwa z nich należały do córki i syna, ale trzeci był numerem należącym do szpitalnej budki telefonicznej. W 2016 w całym mieście na szeroką skalę rozpoczęła się likwidacja telefonicznych budek. Nieliczne pozostawały jeszcze na niektórych dworcach, w szpitalach i więzieniach. Policja ustaliła, że ta z której ktoś dzwonił do zamordowanej, znajdowała się w szpitalu Pirogowa, na Wólczańskiej. Aparat zawieszony był na korytarzu, na wprost recepcji. W całym szpitalu, przed wejściem i w środku były działające i rejestrujące kamery.

***

Dygot czuł, że coś w tej sprawie nie gra. Jego wielki, garbaty nos podpowiadał mu, że coś siedzi pod widoczną powierzchnią. Te porozrzucane zdjęcia, książki i obrazy. Czy stara stawiałby opór, gdyby chodziło tylko o pieniądze? I co to wszystko ma wspólnego ze zgłoszeniem zaginięcia psa? Postanowił osobiście porozmawiać z córką Wilczyńskiej.

Marta Wilczyńska mieszkała na Julianowie, w za dużym jak nią domu. Domy w tej okolicy miały takie ceny, że z policyjnej pensji Dygot nie byłby w stanie kupić tu nawet najmniejszego z nich. Ten, przed którym stał, nie należał do małych. Miał też wyjątkowo duży i starannie utrzymany ogród. Zadzwonił do furtki. Najpierw zobaczył, jak włącza się kamera, a potem usłyszał wypowiadane prze Wilczyńską dzień dobry. Pokazał policyjną legitymację, przedstawiał się i usłyszał brzękanie elektrozamka. Wiedział, że jest tu nie do końca legalnie, ale jak przypuszczał Wilczyńska nie będzie tego sprawdzać i uzna, że są to zwykłe rutynowe czynności śledcze. W środku dom był przyjemnie urządzony.

– Jest dla mnie teraz za duży – powiedział Wilczyńska omiatając ręką środek domu. – To pozostałość po moim mężu, który po rozwodzie łaskawie postanowił zostawić mi ten dom. Teraz, kiedy moi synowie studiują, jest mi on całkowicie niepotrzebny.

Mówiła to tak jakby tłumaczyła się z tego, że ma więcej niż przeciętny mieszkaniec Łodzi. Podała Dygotowi herbatę i chwilę potem siedzieli przy niewielkim stoliku.

–Chciałem panią zapytać o tę sporządzoną wspólnie z mamą listę – pociągnął łyk herbaty.  – Jedna z pozycji, pierwsza, była na niej wykreślona. Pamięta pani co na niej było.

Wilczyńska spojrzała na Dygota. Zastanawiała się chwilę co odpowiedzieć.

– Pamiętam – odpowiedziała spokojnie. –Jako pierwsze wpisałyśmy mieszkanie, ale zaraz potem je skreśliłyśmy, bo po pierwsze to było oczywiste, że je ma, a po drugie już dawno było zapisane na mnie, jako darowizna z prawem dożywocia dla mamy. Ot cała tajemnica. Na liście starałyśmy się zapisać te przedmioty, które były w środku i miały jakąś wartość, głównie po to, żeby je można było łatwo znaleźć jakby się cokolwiek stało lub mama zapomniała, gdzie są.  

Niewiele to wnosiło do sprawy. Musiał poszukać czegoś w zupełnie innym miejscu.

––Kim pani mama była w młodości? – pytał dalej.

– –Uczyła historii. Niestety nie była w tym dobra. Nie należała do nauczycieli, za którymi przepadali uczniowie. Była raczej zimna i mało empatyczna. Zresztą całe życie taka była i dla mnie. Jeszcze gorzej to wyglądało w przypadku mojego brata. Wie pan, ona miała jakieś przekonanie, że należy do ludzi wyjątkowo dystyngowanych i z takimi wolała przebywać. Zapewne wyniosła to z domu rodzinnego. Jej ojciec był bliskim przyjacielem rodziny Silberstajnów, tych których córka wyszła za Maurycego Poznańskiego. Zresztą, z tego co wiem dziadkowie pomogli dzieciom Poznańskiego w czasie wojny. Mama jednak mało o tym mówiła, a babcia z dziadkiem umarli zanim się urodziłam. W każdym razie mojej matce przez to wydawało się, że może traktować ludzi z wyższością. Na starość jej się to jeszcze nasilało. Pan wie, że ona kompletnie nie akceptowała żony mojego brata tylko dlatego, że według niej babka Anety była u niej w domu służącą? Ja nie wiem jak to się stało, że ona wyszła za mojego ojca, który nie miał burżuazyjnego pochodzenia. W każdym razie pięćdziesiąt lat komuny powinno wyplenić w mojej matce wielko panieńskie myślenie o pochodzeniu, ale tak się niestety nie stało. Jaki, pana zdaniem, może mieć to związek z jej śmiercią?  – Nie rozumiała, dlaczego Dygot pyta ją o młodość matki.

–A te obrazy, meble które miała w domu to to co odziedziczyła po rodzicach? – zignorował pytanie Dygot.

–Tak, tak. Było tego nawet więcej, ale mama od czasu do czasu coś tam komuś podarowywała. Nie była szczodra, raczej nawet skąpa, ale miewała tak zwany gest.

–Czasem szczodrość sprawia satysfakcję, – podsumował ironicznie. – Jak się pani wydaje, czemu pani matka wzywała nas do zagubionego psa z diamentowym naszyjnikiem na szyi?

Wilczyńska odpowiedziała bez większego zastanowienia.

–Mama była stara. Wszystko jej się mieszało. Miała nawet kartkę z adresem i nazwiskiem w torebce, bo zdarzało jej się zapomnieć, jak się nazywa i gdzie mieszka. Starość nie jest przyjemna, a mama mimo swojej wywyższającej się natury, kochała życie i lubiła wychodzić z domu. Miała moment, po śmierci ojca, że się zamknęła w sobie, ale na szczęście szybko jej przeszło. Dzięki psu musiała spacerować. Bez niego pewnie nie wyszłaby z domu do dzisiaj, a tak wróciła do żywych. Niestety każdego roku demencja odbierała jakąś jej cząstkę.

Pół godziny później Dygot siedział w swoim samochodzie i analizował to, co powiedziała mu córka Wilczyńskiej. Kiedy rozmawiał ze starą, nie zauważył, że ta ma demencję, ale faktem jest, że nie zawsze to widać, zwłaszcza kiedy nie znamy ludzi osobiście. Stara Wilczyńska sprawiała wrażenie osoby dystyngowanej i traktowała go protekcjonalnie. Nie była sympatyczna. Potwierdzało to wszystko co mówiła o niej córka. Z drugiej strony zastanawiał się czy demencja była wystarczającym powodem do tego, żeby zgłaszać zaginięcie psa z diamentowym naszyjnikiem. Wtedy przypomniał sobie te porozrzucane zdjęcia w mieszkaniu. A może to na nich była ukryta prawda.

***

Tymczasem Wiśniewski i Franek przeglądali zapisy szpitalnej kamery. Dokładnie przed telefonami do Wilczyńskiej, cztery razy, pojawiał się na nich ten sam około czterdziestoletni facet. Z całą pewnością to on dzwonił do starej. Analiza twarzy w policyjnej bazie pokazała, że to Adam Kownacki, znany łódzkiej policji, dwukrotnie karany za kradzieże z włamaniem typek z łódzkiego półświatka. Było prawie pewne, że to on ukradł pieniądze i zabił Wilczyńską. Kownacki mieszkał na Widzewie. Drzwi do mieszkania otworzyła szczupła brunetka o ładnej, choć za mocno wymalowanej twarzy.

–Męża nie ma, – powiedziała i najwyraźniej przybita tym, że szuka go policja dodała. – Co ten skurwiel znowu narozrabiał?

Potem powiedziała, że mąż jest w pracy. Podała adres. Kownacki pracował w zakładzie energetycznym. Tym samym, w którym pracował syn Wilczyńskiej.

Dwie godziny później Adam Kownacki podpisał protokół przesłuchania. Wiedział, że popełnił błąd i nie powinien był dzwonić do starej z tego samego telefonu w szpitalu. Był pewien, że zabicie starej nie wyjdzie mu na dobre. Nie planował tego, a sprawy potoczyły się w złym kierunku. Miało być spokojnie i bez większych perturbacji, ale nie wyszło. Pół roku wcześniej, w pracy, zaprzyjaźnił się z synem Wilczyńskiej. Parę razy wyszli na piwo i mieli okazję szczerze pogadać. W pracy wszyscy wiedzieli, że Kownacki miał wyrok, ale jak mówili, każdy ma jakąś przeszłość. Wilczyńskiemu  też to nie przeszkadzało. Kiedy się zaprzyjaźnili gadali o różnych rzeczach. Wtedy to Kownacki dowiedział się o tym, że Wilczyński ma starą matkę, u której kiepsko już z pamięcią. Mówił, że ma jej dosyć, bo ciągle musi do niej jeździć i się nią zajmować, a ta jest wredna i niewdzięczna. Opowiadał o tym jak traktuje jego i siostrę, która też opiekowała się matką. W ten sposób Kownacki dowiedział się o wszystkim, także o gotówce, którą stara miała gdzieś w domu i której miało być grubo ponad dwieście tysięcy, a było tylko czterdzieści parę. To przez to ją zabił. Do końca wierzył, że stara powie, gdzie ma więcej kasy. Poniosło go, to prawda, ale stara była przecież wyjątkowo wredna. Najpierw, kiedy od Wilczyńskiego usłyszał, że siostra ma dwójkę synów bliźniaków, który studiują, próbował starą przekręcić na wnuczka. Dlatego dzwonił. Ta była jednak nieufna. Najpierw w ogóle nie chciała rozmawiać, ale potem, kiedy wciskał jej kit o potrzebie szybkiej kasy na zapłacenie za potrąconego na przejściu policjanta zaczynała mięknąć. To zawsze działo. Potrącony policjant, odebranie prawa jazdy i konieczność dania łapówki o niemałej wysokości otwierał prawie każdego. Pierwszy, drugi telefon były wiec tylko poznawcze. Trzeci, czasem czwarty, po złapaniu już kontaktu był tym właściwym. Numer „na wnuczka” okazał się jednak niepotrzebny. Wilczyński zgubił klucze do domu starej. Wypadły mu z kieszeni jak siedzieli razem w knajpie, potem poszedł się odlać i nawet tego nie zauważył. Wilczyński mówił mu, że stara mimo całej swojej wredności jest regularna jak zegarek i dwa razy dziennie wychodzi z psem. Początkowo myślał, że wejdzie do chaty, kiedy jej nie będzie, ale bał się, że nie wystarczy mu czasu na znalezienie kasy. Kiedy Wilczyński powiedział mu, że zabrał psa do siebie, bo stara nie czuje się dobrze, uznał, że wejdzie do niej jeszcze tej samej nocy. Nie spodziewał się, że gotówka będzie leżała na wierzchu, tylko że raczej stara ją gdzieś chowa. Postanowił, że postraszy starą tak, żeby mu powiedziała, gdzie trzyma pieniądze. Niestety ta była uparta jak osioł, najpierw w ogóle nie chciała powiedzieć, gdzie jest kasa, a potem oddała mu tylko jej część. Czterdzieści dwa tysiące zamiast dwustu. Zdenerwowało go to tak bardzo, że zaczął ją dusić licząc na to, że w końcu odda mu całą kasę. Niestety tak się nie stało. W dodatku tak mocno wierzgała rękami, że trudno ją było utrzymać. Kiedy straciła przytomność i osunęła się bezwładnie z jego rąk przeszukał jeszcze mieszkanie, ale wiedział, że pozostanie mu mało czasu, a po nocy słychać każdy szelest. Chwilę potem wyszedł z tym co miał. Zabicie Wilczyńskiej nie zrobiło na większego wrażenia.

W tej sytuacji przyznanie wydawało mu się najrozsądniejszą opcją na mniejszy wyrok. I chociaż wiedział, że jego życie jest skończone, bo za zabójstwo nie dostanie mniej niż dwanaście lat, to chciał jednak mieć nadzieję, że na starość uda mu się jeszcze cieszyć wolnością.

Dygot jeszcze raz przeczytał zeznania Kownackiego. Trzymały się kupy i było jasne, dlaczego komendant wieczorem postanowił zakończyć śledztwo. Łódzka policja mogła ogłosić sukces. W ostatnich latach przestępstwa „na wnuczka” stały się prawdziwą plagą w Łodzi, dlatego też policja bardzo mocno edukowała starszych ludzi w domach seniora czy miejscach, gdzie się spotykali. Na szczęście, prawie nigdy, nie dochodziło do zbrodni i kończyło się na samej kradzieży. Tym razem jednak było inaczej. Coś jednak ciągle nie dawało Dygotowi spokoju. Nie wyjaśniona pozostawała sprawa zgłoszenia zaginięcia psa i naszyjnika. Trudno mu było zrozumieć po co Wilczyńska miała to robić. Oczywiście możliwe było, że miała postępującego Alzheimera, ale nie był do tego całkowicie przekonanym. Potrzebował jeszcze raz porozmawiać z synem zamordowanej.

Dygot, po cichu wyciągnął z akt sprawy numer telefonu komórkowego Wilczyńskiego. Miał podwójne szczęście, bo po pierwsze syn odebrał, a po drugie był dokładnie tam, gdzie Dygot chciał się z nim spotkać, w mieszkaniu zamordowanej.

Pół godziny później był już na miejscu. Mieszkanie było częściowo posprzątane.

–Cieszę się, że sprawa zabójstwa pana mamy jest zamknięta, – zaczął chwilę po kurtuazyjnym dzień dobry. – Bardzo mi przykro, że zrobił to pański kolega. To beznadziejne uczucie, kiedy obdarzamy kogoś zaufaniem, a potem dzieją się takie rzeczy.

Wilczyński najwyraźniej nie chciał o tym rozmawiać.

–Chyba nie po to chciał się pan ze mną spotkać, żeby usłyszeć ode mnie, że byłem głupi, kiedy opowiadałem Kownackiemu o mojej matce. Ale jeśli po to, to tak, byłem cholernie głupi. Tylko, że nic to teraz nie zmienia. – Wilczyński wziął głębszy oddech, a następnie wyjął z kieszeni paczkę Marlboro i zapalił.

Dygot zmierzył Wilczyńskiego wzrokiem. Wszystko do siebie pasowało.

–Nie, jasne, że nie. Wie pan, przyszedłem z zupełnie innego powodu, – powiedział robiąc przy tym zamierzoną pauzę. – Chodzi mi o te zdjęcia pana mamy. Trochę interesuję się fotografią, zwłaszcza tą starą, technikami, którymi robiono zdjęcia, a w kolekcji pana mamy było kilka zdjęć, które stanowiły pewną wartość poznawczą. Proszę wybaczyć, ja wiem, że może to jest nieodpowiedni moment, ale bałem się po prostu, że pan by te zdjęcia mógł wyrzucić. Czasem ludzie tak robią, a wtedy trudno było mi je zobaczyć. Czy zgodziłby się pan na to, żebym mógł obejrzeć stare albumy pana mamy?

Wilczyński kompletnie nie podzielał zainteresowania starymi zdjęciami matki.

–Myślę, że to nie jest najlepszy moment, – rzucił zaciągając się głęboko. – Może, jeżeli tak panu na tym zależy niech pan zadzwoni do mnie za kilka dni, jak trochę tu uporządkuję i wtedy pokażę panu te fotografie.

Faktycznie chwila nie była najlepsza, ale przecież oglądanie zdjęć nie wykluczało możliwości sprzątania mieszkania. Dygot zmierzał dopiąć swego.

– Wolałbym jednak dziś. Dla pana to nie będzie kłopot. Obiecuję, że nie będę panu przeszkadzał w sprzątaniu.

Taktyka podziałała.

–Dobra, zróbmy tak. Pożyczę panu te zdjęcia, proszę je sobie przejrzeć i oddać mi jutro przed południem. Tylko proszę niech pan mi już nie zawraca głowy.

Pięć minut później cztery albumy i jedno pudełko ze starymi zdjęciami przemieszczały się starym, wysłużonym Mondeo Dygota na Retkinię, gdzie mieszkał i miał dla nich zarwać noc. Będzie potrzebował hektolitrów kawy.

Rano, kiedy po raz dwudziesty gapił się na znalezione przez siebie zdjęcie nie mógł wyjść z podziwu. Na starym przedwojennym zdjęciu, które trzymał widać było ubraną w długą, białą suknię kobietę. Trudno było powiedzieć, ile miała lat. Nie wyglądała już na młodą. Stała za fortepianem, na którym opierała ręce. Jej falowane, krótkie włosy nie zasłaniały długiej szyi, na której wsiał naszyjnik. W dolnym, prawym rogu zdjęcia znajdował się napis „Sara Salomea Poznańska” Ciekawsze jednak było to co napisane zostało z tyłu – „Różo, oddaję ci to co mam na sobie najcenniejszego”. Dygot nie miał wątpliwości. Naszyjnik ciotki Rose. Zdjęcie było na tyle wyraźne, że bez problemów, wprawne oko, dostrzegało szczegóły naszyjnika. Był tak charakterystyczny, że trudno było by go pomylić z innym. Wiedział co zrobi dalej.

Zaczął od lombardów najbliżej ulicy 1 Maja. W tej części miasta było ich niemało. Ludzie potrafili przynosić i zastawiać w nich wszystko – od rowerów, po ślubne pierścionki. Widać było, że dla niektórych było to źródło utrzymania. Wszędzie wchodził i pokazywał zdjęcie naszyjnika. Pytał czy ktoś, kiedyś przychodził z czymś podobnym i dopytywał o możliwość zastawienia lub wycenę naszyjnika. Wszędzie kiwali przecząco głowami. Na rogu Legionów i Gdańskiej, na Wólczańskiej i kilku innych miejscach nie dowiedział się nic więcej. Zrobił kółko i ulicą Zachodnią dotarł z powrotem do Legionów. Na jej początku znajdował się jeszcze jeden lombard. Tu również nic. Zaczynał być poirytowany. Może to nie był najlepszy pomysł, żeby szukać blisko miejsca zamieszkania zamordowanej. Potem zobaczył, że naprzeciwko ostatniego lombardu jest sklep z antykami i starymi monetami. Za szybą sklepu stały stare obrazy, rzeźby i tablica z napisem bezpłatna wycena antyków.

Środek sklepu wypełniony był do granic możliwości starymi przedmiotami z różnych epok. W Łodzi stare przedmioty nie cieszyły się taką popularnością jak na przykład w Krakowie, Warszawie czy Wrocławiu, gdzie nawet młodzi ludzie mieli zamiłowanie do otaczania się przedmiotami z poprzednich, zapomnianych czasów. Tu ludzie raczej należeli do biedniejszych i kupowali raczej rzeczy praktyczne. Zdecydowanie królową łódzkich mieszkań była Ikea. W sklepie, za starym politurowanym biurkiem z czasów Art deco siedział ubrany w niebieski fartuch starszy mężczyzna w okularach. Później się okazało, że był właścicielem tego sklepu od trzydziestu lat. Mężczyzna najpierw chwilę przypatrywał się zdjęciu, a potem spojrzał na Dygota.

–Nigdy bym nie przypuszczał, że to naszyjnik Sary Salomei Poznańskiej – mówił zachwycony. – Pyta mnie pan, czy ja go widziałem? Oczywiście, nawet miałem okazję wygonić tego, kto z nim do mnie przyszedł. To było jakiś rok temu.

–Dlaczego wygonić? – nie bardzo mógł zrozumieć Dygot.

– Bo to nie są moje progi panie komisarzu. Pan wie, to były prawdziwe przedwojenne diamenty i nie było ich tam wcale mało. Piękna rzecz. To jest warte dobrą bańkę, a nie tyle co ja tu mogę komuś dać. Takie rzeczy sprzedaje się na aukcjach, a nie w lombardach dla szaraków.

– Pamięta pan może, jak wyglądał mężczyzna, który z nim do pana przyszedł? – Dygot spodziewał się, że zna odpowiedź na postawione przez siebie pytanie.

–Mężczyzna? – właściciel spojrzał nieco spode łba. –Nic z tych rzeczy. To była kobieta, blondyneczka, trzydzieści parę lat, trochę przy kości, jak na mój gust wykształcona. Nie pasowała do tej okolicy. Tacy jak ona raczej u mnie kupują, niż pytają o to co można sprzedać. Podałem jej kilka domów aukcyjnych, gdzie może ewentualnie podpytać o możliwości sprzedaży, ale moim zdaniem to temat dla porządnej galerii. Zwłaszcza jeżeli to biżuteria po Poznańskich.

Dygot wyjął komórkę, włączył internet i wpisał w wyszukiwarkę Marta+Wilczyńska+ginekolog+Łódź. Po sekundzie odnalazł zdjęcie córki Wilczyńskiej.

– Czy to ta? – zapytał.

– Dokładnie – odpowiedział mu zadowolony z siebie mężczyzna.

 Dygot podziękował, a potem postanowił jeszcze raz odwiedzić córkę zamordowanej. Tym razem postanowił złapać ja w szpitalu. Wilczyńska nie była tak zepsuta by potrafiła kłamać do samego końca. Czuł, że śmierć matki ją przybiła i postawienie sprawy jasno powinno pomóc jej w opowiedzeniu całej historii naszyjnika.

Na ginekologię, wydział drugi szpitala Matki Polki nie było łatwo się dostać. Policyjna legitymacja otwiera jednak różne drzwi, te także. Wilczyńską znalazł w małym gabinecie lekarskim. Była sama. Kiedy usiedli położył na niewielkim kawowym stoliku zdjęcie Sary Poznańskiej. Od początku postawił sprawę jasno.

– Powiem wprost – zaczął. – Wiem, że naszyjnik ciotki Rose istnieje. Wiem, że próbowała go pani wycenić jakiś rok temu. Sądzę, więc że wie pani, gdzie jest też dzisiaj, skoro wykreśliła go pani z listy przedmiotów matki. Bo tak właśnie było, prawda?

Wilczyńska spuściła głowę. Złożyła dłonie, oparła na kciukach czoło. Spojrzała na Dygota.

– Wiem, – odpowiedziała cicho. – Powiem panu, nie jestem wstanie dłużej tego trzymać w tajemnicy.

Wzięła głęboki oddech i zaczęła swoją opowieść. Dygot zamienił się w słuch.

–Matka całe życie wmawiała nam, że należymy do elity. Przeszkadzało jej, że zadajemy się nie z tymi, z którymi powinniśmy. Nienawidziła żony mojego brata. Zawsze miała pieniądze. Ona, nie my. Miała też ten cholerny naszyjnik, który wart był jakieś dwa miliony złotych. Myśleliśmy z bratem, że będzie należał do nas. Dbaliśmy więc o matkę jakby była dla nas wszystkim. Niestety, kilka lat temu z jakiegoś tylko sobie znanego powodu postanowiła, że odda naszyjnik Muzeum Miasta Łodzi. Próbowaliśmy ją od tego odwieść, ale ta szukała notariusza, który byłby godny zaufania. To kompletnie nie miało sensu. Mieszkanie, które jest warte kilkaset tysięcy, to nic w porównaniu do naszyjnika. Nie miała więc prawa zapisywać go komukolwiek innemu niż nam. Powiedziałam o tym bratu. Wtedy Adam wpadł na pomysł, żeby ukraść matce naszyjnik. Wszyscy wiedzieli, że matka ma trochę kłopotów z pamięcią. Adam, chciał to zrobić tak, żeby wyglądało na to, że matce wszystko się miesza. Z drugiej strony potrzebował kogoś kto go dla nas ukradnie. Wtedy pojawił się ten cały Kownacki. Adam wiedział, że jest z niego niezły złodziej. Początkowo myślał, że się z nim dogada i poprosi go o kradzież naszyjnika, ale potem przyszedł mu do głowy inny pomysł. Opowiadał mu o bogactwie i niedołężności matki i liczył na to, że Kownacki przekaże te informacje komuś kto okradnie matkę. Brat specjalnie mówił o dwustu tysiącach. Złodziej zabrałby gotówkę, może jakieś obrazy, a my naszyjnik. Brat jednak zorientował się, że Kownacki raczej spróbuje zrobić to sam. Czuł, że Kownacki spróbuje okraść mamę na tak zwanego „wnuczka”. Matka nie była aż tak głupia, żeby dać się nabrać na taki numer. Kiedy Kownacki zaczął do niej dzwonić powiedziała nam o wszystkim. Wtedy mój brat wymyślił, że wie, jak zachęcić Kownackiego do włamania. Specjalnie zgubił klucze. Potem podsycił w matce poczucie strachu. Wmówił jej, że jeżeli złodziej ją namierzył to na pewno wie, że ta ma ukryty naszyjnik. Brat wiedział, że naszyjnik, był czymś dla niej bezcennym. Dlatego powiedział matce, że najlepiej będzie jak zgłosi zaginięcie naszyjnika na policję. Duża wartość powinna zainteresować policjantów. Taka informacja powinna znaleźć się też w prasie. W odczuciu matki złodziej wiedziałby, że nie ma co kraść. Problem polegał na tym, że nie było przecież żadnej kradzieży naszyjnika. Wtedy brat wymyślił historię o skradzionym psie i zawieszonym na szyi naszyjniku. Wmówił też matce, żeby nie wspominała o dzieciach. Tym bardziej, że policja mogłaby szukać psa u nas, a brat zamierzał trzymać psa u siebie przez jakiś czas, aż do momentu, gdy Kownacki okradnie matkę z gotówki. Potem miało się okazać, że matka jest wariatką i że naszyjnika po prostu nie było. Nikt nie zgłasza kradzieży tej samej rzeczy dwa razy.

Marta Wilczyńska płakała. Dygot podał jej kawałek wyjętej z pudełka medycznej ligniny. Otarła łzy, pociągnęła nosem.

– Oczywiście przedtem musiała oddać psa bratu. Kiedy umówili się w parku, weszłam do domu matki i skreśliłam naszyjnik z listy. Zabrałam go ze sobą. Wiedziałam, że mama do niego nie zagląda często. Schowany był głęboko w dębowej szafie. Potem pozostawało nam tylko czekać na włamanie.

Płacz Wilczyńskiej przeszedł w szloch. Musiała zrobić dłuższą pauzę.

– Niestety doszło do zabójstwa – powiedział. – Zmieniło się wszystko.

– Tak – mówiła przez łzy. – Miało być tak, że mama zgłosiłaby kradzież. Gotówka i naszyjnik. Nie chciałam, żeby stała jej się krzywda. Boże, co myśmy najlepszego zrobili?

Dygotowi przyszło do głowy wiele różnych myśli, kiedy patrzył na żałującą tego co się stało córkę Wilczyńskiej. Nie czuł do niej nic więcej niż pogardę.

– A naszyjnik, gdzie teraz właściwie jest? – uznał, że może zadać kolejne pytanie.

Wilczyńska podeszła do okna. Stała tam brązowa damska skórzana torebka. Otworzyła ją i wyciągnęła przedwojenny naszyjnik ciotki Rose. Z prawnego punktu widzenia pozostawała niewinna, jej brat też. Śledztwo zostało zakończone.

Koniec.


 

Lucky Person
Lucky Person
Opowiadanie · 22 czerwca 2018
anonim