Bałwan

Tomasz Smogór

 

Po ulicach krążyły ospałe odśnieżarki, wyłaniając się z mroku. W świetle latarni wyglądały jak gady, które wyszły na żer; wyrwane nagłą potrzebą z zimowego snu. Sunęły na osiedle, na którym mieszkał Adam.

 

Garstka szczeniaków nie dawała mu spać. Czuł się bezradny; nie mógł ich uciszyć. Pora była zbyt wczesna, aby zgłosić zakłócanie ciszy nocnej. Przekleństwa rosły w jego głowie jak balon napełniany helem. Smarkacze poczuli się już na tyle luźno, że mogą wejść do jego mieszkania ­­– pomyślał. – Rozsiądą się z piwem i będą napieprzać między sobą, śmiejąc się do rozpuku z jego położenia.

 

Osiedle stało się rezydencją zła, nie pozwalając mu zapomnieć o tym, że jest mieszkańcem tej zatęchłej mieściny, szczurem złapanym w pułapkę.

 

Chodził nerwowo po pokoju, wiedział że się nie wyśpi, a jutro miał wstać wcześnie do pracy. Już teraz odczuwał każdy ruch, jaki wykona przy taśmie produkcyjnej. Akurat dzisiaj musiały zsumować się wszystkie przeciwności losu, chcąc obalić go na podłogę, jak zawodnika na ringu. Marzył, aby grupkę smarkaczy rozjechał jakiś morderczy samochód albo spotkała ich inna kara. I właśnie w tej chwili przypomniał sobie, że kiedyś chciał być pisarzem horrorów. Przez głowę przelatywały mu, jak chmara ptaków, nazwiska wielkich twórców tego gatunku. Ptaki unosiły się spod pradawnego wysypiska śmieci, lecąc do miejsca kojarzącego się ze śmiercią i rozkładem; miasta, gdzie sterta wraków spoczywa, jak kości zwierząt na pustyni.

 

W czterech ścianach czuł się jak w kokonie, z którego miałby się dopiero wydostać; rozwinąć skrzydła. Im bardziej starał się zrealizować jakiś cel, tym szybciej ten cel stawał się nieuchwytny, jakby wyczuwał złe zamiary Adama.

 

Potrzebny był ktoś lub coś, co powstrzymałoby tę napierającą na jego czaszkę kakofonię. Nic nie przychodziło mu do głowy. Czuł się osłabiony. Pomyślał, że może mieć gorączkę. Gdy zmierzył temperaturę, słupek rtęci nie doszedł nawet do 36,6 °C. Osłabiony siadł na łóżku, dając hałasom płynącym z zewnątrz robić z siebie kłębek nerwów.

 

Przypomniał sobie dzień, w którym z tego mieszkania wybiegał jako chłopiec, aby pobawić się z kolegą. Było to w okresie ferii zimowych, jeszcze w latach osiemdziesiątych. Miał wrócić przed obiadem, jak kazała mu matka, lecz tego popołudnia oddalił się bardzo, pochłonięty zabawą i wrócił dopiero późnym wieczorem.

 

Znalazł się teraz, tak, jak wtedy, na łąkach za miastem ze swoim przyjacielem. Na przekór ostrym mrozom, wyszło słońce, oblepiając jego nikłą sylwetkę. Patrzył stamtąd na osiedle, które z perspektywy, nie wydawało mu się groźne. Miał wrażenie jakby uwolnił się spod jego ucisku. Za sobą miał drugi widok; gęsto zalesione góry, które łagodziły nieprzyjemną atmosferę, panującą na osiedlu i w domu. Widział, jak drogi wiją się w dali niczym węże wyrwane z zimowego snu. Chętnie, by się znalazł na tych ścieżkach, ale wydawały się tak odległe, że obawiał się, że nie wróci na czas.

 

Adam usiłował sobie przypomnieć imię kolegi. Widział, jak zatopieni w zabawie mieli ubranie przemoczone od śniegu. Kolega miał cechy przywódcze. Naciskał, aby wybrali się w góry, jakby miała dokonać się tam jakaś przemiana. Z lękliwego chłopca miałby stać się silniejszy. Nie mógł sobie przypomnieć jego imienia. Za to pamiętał, jak szybko leciał wtedy czas. Słońce odpłynęło z nieba, zapadał zmierzch. Księżyc wyległ jak świadek zdarzeń tamtych dni. Musiała ich łączyć jakaś większa więź, skoro wyrwany zabawą przebył z nim kilka kilometrów od domu, by móc spojrzeć na miasto z oddali. Zastanawiał się, o czym rozmawiali. Pamiętał, że po tym, jak rozeszli się do domów już nie było tak fajnie: dostał ochrzan od matki i lanie od ojca. Zamknął się w pokoju i siedział nad rozrzuconymi zabawkami, osowiały jakby przyszedł do niego sam wieczór i dokonał w nim zmian.

 

Nie mogąc spać, Adam zaczął rozgrzebywać to dawne wspomnienie, jakby było tam zakopane coś, co miałoby mu ułatwić rozwiązywanie problemów. Zerkał na komputer, gdzie napisał kilka zdań opowiadania. Niedawno odżyła w nim chęć powrotu do pisania.

 

Przed oczami widział brudne śniegowe kule, napełnione gniewem i ironią, które nie chciały ulec roztopieniu. Węgliki powsadzane nierówną ręką dziecka, sprawiały, że wyraz bałwana ledwo kojarzył mu się z zarysem ust. Śniegowa postać patrzyła na niego posępnie, jakby rozmroził jej całą rodzinę. Przy tym, śmiechy wyrostków, kołujące nad głową Adama wydawały się karuzelą w wesołym miasteczku. Chciałby żeby odśnieżarka rozjechała bałwana. W życiu miał wystarczająco dużo grozy, więc po co mu jeszcze pisanie horrorów? Dzieciństwo, okres szkoły, praca, nauka, jaką dostał od życia, nie nauczyła go wyciągać wniosków. Na dodatek jeszcze to jego biblijne imię? Jakby był pierwszym durniem, którego wygnano z wiejskiego raju prosto na przeklęte blokowisko, które krzyczało do niego: „Ja ci wybiję z głowy te twoje obsesyjki!”. Odległe czeluście otworzyły się. Ze skłębionych myśli, nie chciały formułować się pomysły do pisania książki. Widział czerwony kawałek materiału sterczący ze śniegowej kuli, jakby na pamiętnych łąkach wydarzyło się coś złego, ostrzegając go przed czymś. Plątanina myśli obsiadła go zbudzona wspomnieniem dawnych miejsc. Warcząc, sapiąc, człapała do niego, domagając się jeszcze jakiejś zapłaty, jakby ciąg niepowodzeń był jeszcze nie wystarczającą ofiarą. Kalekie twory krzyczały z komputera, drapały w gardle, chcąc zaciągnąć go do najgłębszej piwnicy.

 

Tomasz Smogór
Tomasz Smogór
Opowiadanie · 24 czerwca 2018
anonim