Literatura

Platforma na rzece Hub (opowiadanie)

Bartłomiej Kobylińśki

Woda w Hub nie lśniła srebrem odbijanych słonecznych promieni. Jej mętny kolor nikogo jednak nie martwił. Przeciwnie, miejscowi raczej cieszyli się, że wartki zazwyczaj nurt nie pozwalał, by nie zamieniła się w cuchnącą breję pełną śmieci, jak wiele mniejszych rzek w pobliżu Karaczi.
Rais nie leżało nad samą Hub. Aby dostać się do rzeki trzeba było minąć ostatni dom miasteczka i dalej bezdrożem pełnym piasku i odłamków gruzu budowlanego przedzierać się przez kolczaste zarośla. Zasadniczo nikt tego nie robił, bo i nie miało to specjalnego sensu. Brzeg w na tym odcinku był dość wysoki, głębokość duża, a woda płynęła na tyle szybko, aby odstraszyć nie tylko amatorów kąpieli, ale nawet tych, którzy chcieliby pobierać stąd wodę.
Okolice były natomiast doskonałym miejscem na stocznię, która funkcjonowała w tym miejscu przez dobre trzy dekady i w której pracowała znaczna część mieszkańców Rais. Od kiedy jednak wybudowano nową stocznię w Karaczi, większą i bardziej nowoczesną, stocznia w Rais zaczęła podupadać i ostatecznie zakończyła działalność na początku lat dziewięćdziesiątych. Dziś pozostały po niej jedynie wspomnienia, gruzy nad rzeką oraz resztki rdzewiejących żurawi oraz innych instalacji przemysłowych. Rais zaś z dobrze prosperującego i rozwijającego się miasta, stało się senną i zapomnianą mieściną, skąd znaczna część mieszkańców wyemigrowała do stolicy prowincji.
Do morza brakowało ledwie kilkanaście kilometrów, przez co w okolicach Rais wciąż dosyć często pojawiały się statki. Nie wielkie kontenerowce, zbiornikowce, czy masowce. Te od razu płynęły do portu w Karaczi. Drobnicowce z drewnianymi beczkami na pokładzie, holowniki redowe, pogłębiarki, niewielkie coastery z rudą lub węglem. Jednym słowem wszystko, co nie było w danym momencie potrzebne, a co można na chwilę zacumować przy starej stoczni.
W jednym z długich, postoczniowych budynków mieściła się szkoła, do której chodził Faisal. Zawsze specyficzny, zawsze nieco z boku i na bakier, niezbyt chętnie bawił się z innymi dziećmi. Często mądrzył się w ich towarzystwie, mówił rzeczy wyrwane z kontekstu, nie na temat, nie interesował się tym, co wszyscy. Matka Faisala przez pewien czas myślała nawet nad tym, aby zabrać chłopca do lekarza. Brak czasu związany z pracą wymagającą codziennych dojazdów do Karaczi, spowodował jednak, że odkładała to na tyle długo, aż wszyscy zrozumieli, że Faisal nie jest chory, czy opóźniony. Po prostu żyje nieco w swoim świecie, jest bardziej flegmatyczny i zamyślony, trochę wolniejszy, bardziej cichy i spokojny niż inni. Także rówieśnicy szybko się do niego przyzwyczaili, traktując Faisala jako odludka, czy niegroźnego dziwaka, z którym czasem nawet, gdy nie ma innego, ciekawszego zajęcia, można porozmawiać, czy coś porobić.
Większość czasu Faisal spędzał jednak sam. Czytał stare książki o pożółkłym papierze, włóczył się nad rzeką, a przede wszystkim marzył. Marzył, aby się wyrwać. Uwolnić od tej sennej mieściny, od rodziców, którzy nigdy nie mają na nic czasu, od kolegów, których interesują wyłącznie imprezy i dziewczyny oraz świata, skupionego wyłącznie na zarabianiu i wydawaniu pieniędzy. Nie rozumiał, jak można w ten sposób być szczęśliwy. Życie nie może polegać tylko na tym, musi służyć czemuś większemu, myślał.
Któregoś dnia, gdy włóczył się bez większego sensu po nadrzecznych wertepach, zobaczył dwóch mężczyzn, ubranych w kombinezony robocze oraz kaski, którzy wyraźnie czegoś szukali. Było to o tyle dziwne, że w tym miejscu raczej nikt się nie pojawiał. Poza piaskiem, gruzem i krzakami kompletnie nic tu nie było. Zaciekawiony zaczął ich podglądać. Po kilku chwilach kluczenia między zaroślami mężczyźni znaleźli coś, co Faisal widocznie musiał przeoczyć: niewielki, stalowy właz, otoczony betonową cembrowiną. Mężczyźni podnieśli właz, włączyli latarki przyczepione do ich kasków i zeszli na dół. Nie było ich dosyć długo, może pół godziny, ale Faisal bał się zbliżyć. Dopiero, gdy wrócili, zamknęli z powrotem właz i oddalili się w kierunku Rais, postanowił się przyjrzeć . To musi być jakaś pozostałość po starej stoczni, pomyślał. Spróbował otworzyć właz. Był bardzo ciężki, ale udało mu się przesunąć go na tyle, aby przez szczelinę zobaczyć w dole ciemny tunel oraz pordzewiałe stopnie drabinki, po których można było do niego zejść.
To, co jest na końcu tunelu nie dawało Faisalowi spokoju przez najbliższych kilka dni. Wrócił więc, tym razem uzbrojony w pożyczoną latarkę oraz długi pręt do zbrojenia betonu, który znalazł gdzieś przy budowie. Przy pomocy prętu udało mu się przesunąć właz na tyle, aby zejść w głąb.
Serce biło mu mocniej, gdy schodził po drabince. Sześć… osiem… dwanaście stopni, odliczał do momentu, aż stanął na dnie tunelu. Włączył latarkę. Dno, ściany i sufit były jednym, betonowym kręgiem, o średnicy dwóch i pół, może trzech metrów. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i stęchlizny. Tunel łagodnie opadał w dół, a jego koniec nie był widoczny. Mimo strachu Faisal powoli ruszył w głąb, oglądając się co chwila za siebie, czy na pewno widzi plamę światła, wpadającą do tunelu przez odsunięty właz. Echo sprawiało, że każdy jego krok, który stawiał, był doskonale słyszalny. Po może dziesięciu minutach dotarł do końca tunelu, drabinki w górę, do wyjścia. Trzymając sznurek od latarki w zębach, zaczął się wspinać po szczeblach, aż znalazł się przy kolejnym włazie. Tym razem nie był on jednak stalowy. To była raczej klapa z ciężkiego, zbutwiałego drewna, w metalowym obramowaniu. Faisal nie czuł się pewnie, wydawało mu się, że szumi mu w uszach, a wszystko wokół lekko drga. Był jednak za daleko, aby wracać. Zapierając się o ostatni szczebel drabinki, pochylił głowę, oparł klapę na ramionach i karku i całą siłą swojego nastoletniego ciała spróbował ją podnieść.
Klapa podniosła się, a słońce oślepiło go tak mocno, że o mały włos nie spadł z drabinki na dno tunelu, kilkanaście metrów w dół. Po chwili jednak widział już, dokąd prowadził tunel. Był na niewielkiej platformie, ulokowanej na wodzie, kilkanaście metrów od brzegu rzeki. Podłoga z nasiąkniętych wodą desek w stalowej ramie, jakieś, dawno nieużywane, urządzenia stoczniowe, przyjemnie chłodny wiatr i wartki nurt Hub, szumiący wszędzie wokół.
Od czasu odkrycia platformy, Faisal wracał na nią wielokrotnie, czyniąc ją swoim szczególnym miejscem, trochę samotnią. Często leżał tam na deskach, słuchał szumu wody i marzył, by znaleźć w końcu coś, co odmieni jego życie, co nada mu jakiegoś większego sensu.
Któregoś dnia opowiedział o platformie kilku kolegom ze szkoły, obiecując zaprowadzić ich tam. Dzięki temu, wieczny odludek i samotnik został zaakceptowany przez grupę, a platforma przestała być szczególnym miejscem jego, a zaczęła – ich. Palili tam pierwsze papierosy, rozmawiali o dziewczynach i innych sprawach, o których nie wypadało mówić przy dorosłych.
Wczesną wiosną, leżąc na deskach platformy, chłopcy wystawiali twarze ku pierwszym, ciepłym promieniom słońca. Wiatr gnał po rzece całkiem spore jeszcze tafle lodu. Jeden z chłopców starał się dla zabawy zatrzymywać kijem te fragmenty kry, które podpłynęły wystarczająco blisko platformy. Na jednej z nich, która wyglądała dosyć stabilnie, udało mu się nawet przez chwilę oprzeć nogi.
- A może byśmy popłynęli na krze do morza? – zapytał Abbas, największy łobuz w grupie, który niemal zawsze pakował się w tarapaty.
- Bez sensu – odpowiedział Hamid, podając mu podwędzonego w sklepie rodziców papierosa, którego palili na spółkę.
- Tak, Hamid ma rację. To bardzo niebezpieczne. Jeśli nawet nie utoniemy po drodze, to w jaki sposób przybijemy do brzegu? Poza tym to by zajęło dużo czasu. Będą nas szukać, zrobi się z tego wielka afera – powiedział Osman.
Osman, w przeciwieństwie do Abbasa był jednym z najbardziej porządnych chłopców w szkole. Rozsądny, stonowany, zawsze przygotowany do lekcji. Miał respekt pośród innych dzieciaków, jeśli chodziło o ważne sprawy.
- A może – Faisal poczuł, że wpadł na genialny pomysł – przyczepilibyśmy do jednego z kawałków lodu nadajnik radiowy i śledzili jak płynie?
- Super. Tylko skąd weźmiesz ten nadajnik? No i przede wszystkim, po co to robić? – odparł Hamid.
- Noo… prześledzimy, jak szybki jest nurt w rzece no i gdzie dokładnie popłynie kra. Tak dowiemy się czegoś o prądach morskich. Z tego wyjdzie fajny projekt, który moglibyśmy pokazać na lekcji geografii, a może nie tylko. Może by się tym zainteresowała jakaś firma, albo instytut. Nie słyszałem, aby ktokolwiek to robił – bronił swojego pomysłu Faisal
- Dalej nie wiem, co z tego z tego będzie dla nas? Jak my na tym skorzystamy? Dostaniemy piątkę z geografii? To się nie opłaca.
- A ty, Hamid, nie chciałbyś nic zrobić ze swoim życiem? Czegoś więcej niż siedzenie tu, na tym zadupiu i w tej żałosnej szkole. A później co? Będziesz chodzić do swojej nędznej pracy, jeść obiad, oglądać telewizję i następnego dnia znowu do pracy. I tak przez całe życie. Naprawdę nie marzysz o czymś więcej? - Wypowiadając ostatnie słowa Faisal prawie krzyczał.
- Uspokój się Faisal – do rozmowy włączył się zawsze rozsądny Osman. Nasza szkoła nie jest taka zła. Możemy iść po niej na studia, rozwijać się, robić karierę i inne fajne rzeczy. Nie ma co się tak wyrywać, na wszystko przyjdzie pora. Ty też jesteś teraz taki do przodu, że najchętniej zaraz byś cały świat podbijał, a nie potrafisz nawet poprawić ocen z fizyki.
Chwilę niezręcznej ciszy przerwał głos Abbasa.
- A ja to najbardziej chciałbym zabawić się z jakąś panną – powiedział, a głośny śmiech chłopców poniósł się daleko ponad brzegami rzeki Hub.
Ta niewinna dyskusja przypomniała Faisalowi, że zawsze był i nadal jest inny, że trochę nie pasuje do ogółu i – mimo, że Abbas, Hamid i Osman stali się jego najbliższymi przyjaciółmi – oni też nie są w stanie go zrozumieć. Znów poczuł się bardzo samotny i przez jakiś czas przestał przychodzić na platformę na rzece. Wkrótce dowiedział się też, że chłopcy zaczęli chodzić tam bez niego i zapraszać inne osoby. I wszystko to bez jego zgody, pomimo że to on znalazł to miejsce i zawsze miał się tam gospodarzem, że to była ich wspólna tajemnica, coś co łączyło całą grupę. Czuł, że zdradzili go w ten sposób i nie jest już im potrzebny.
W tym czasie miało miejsce wydarzenie, przez które o sennym miasteczku Rais przez kilka chwil mówiono w całym kraju. A to wszystko dzięki Osmanowi, bez którego pewnie jeszcze długo nikt by o niczym nie wiedział.
Z jakiś powodów, w któreś letnie, piątkowe przedpołudnie, gdy wszyscy szykowali się, aby wyjść do meczetu na Dżummuah, tradycyjną, cotygodniową modlitwę, Osman był na platformie. Co jeszcze bardziej dziwne, był tam sam. Jak relacjonował, nie miał specjalnie wiele do roboty i gapił się na niewyróżniający się zupełnie niczym, niewielki tanker, płynący rzeką, jedną z wielu jednostek, które zapuszczały się tu zacumować przed weekendem. W pewnym momencie, statek wykonał bardzo nietypowy manewr, którego nie zapowiadało nic wcześniej. Obrócił się niemal o 90 stopni, i z całym całą prędkością zmierzał w kierunku brzegu rzeki, tak, jakby chciał się w niego wbić. Zarył jednak w ostre skały, wystające z wody może trzysta metrów od miejsca, w którym znajdowała się platforma i zaczął powoli przechylać się na bok.
Osman był w szoku i nie wiedział co robić. Tymczasem na statku, mimo trudnej sytuacji, nie wybuchła panika, ani nawet nie włączyły się syreny alarmowe. Zamiast tego statek uruchomił pompy i ze swych zbiorników zaczął wypuszczać do wody cuchnącą, brązową ciecz. Chłopak dopiero wtedy uświadomił sobie, że coś tu nie gra, coś nie jest w porządku z tą całą sytuacją. Wskoczył szybko do tunelu i pobiegł do szkoły, gdzie opowiedział o wszystkim dorosłym.
Nie dalej niż dwa dni później zdjęcia Osmana były w niemal każdym dzienniku w kraju. Przeważnie towarzyszyły temu nagłówki typu „Pakk Oil niszczy środowisko. Nastolatek ujawnia aferę.” Telewizje ustawiały się w kolejce, by porozmawiać z młodym bohaterem, a ministerstwo środowiska wysłało mu list gratulacyjny i zaproszenie na uroczysty obiad.
Przez tych kilka dni, póki ostatni dziennikarze nie wynieśli się z Rais w poszukiwaniu kolejnych sensacji, Faisal był chory. Nie rozmawiał z nikim, kompletnie nie rozumiał, co się do niego mówi. Prawie nie jadł i nie pił. Wszyscy myśleli, że to przez jego specyficzność. Tak naprawdę jednak przeżywał głęboki szok.
- Tam miałem być ja, nie Osman. To była moja platforma, moje szczególne miejsce. To była moja szansa, na którą tak długo czekałem – powtarzał sobie w myślach gapiąc się nocami w sufit, gdy nie mógł już płakać. Gapił się i nienawidził. Nienawidził całego świata, Allaha który jest tak niesprawiedliwy, wiecznie zapracowanych rodziców, szkoły i tej zasmarkanej prowincji, w której przyszło mu żyć. Nienawidził bezrozumnych kolegów, którymi szczerze gardził, a zwłaszcza tego dupka Osmana, który nie wspomniał o nim nawet w jednym wywiadzie. Najbardziej jednak nienawidził siebie.
***
Spotkałem Faisala w Karaczi, po wielu latach od katastrofy. W tym czasie udało mu się skończyć studia i znaleźć pracę jako inżynier zajmujący się ochroną środowiska. Mimo wielu zmian, dalej był taki sam: trochę w swoim świecie, trochę zamyślony, trochę bardziej z boku i bakier.
- Dalej nic nie osiągnąłem w moim życiu i dalej jestem nikim – powiedział mi na odchodne, po długiej rozmowie. Ale znacznie gorsze jest poczucie, że w żaden sposób nie jestem w stanie się z tym pogodzić. Mam już tego naprawdę dosyć. Chciałbym zaakceptować kim i gdzie jestem i być z tym szczęśliwy, ale z jakiś powodów ciągle nie potrafię. Tak – zamyślił się – pogodzić się z samym sobą, to chyba to, o czym najbardziej marzę.

 


Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
przysłano: 29 lipca 2018 (historia)

Inne teksty autora

Wojna zielonych śliwek
Bartłomiej Kobylińśki

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca