Tak sobie myślę... 2. Diagnoza
enikita
2. Diagnoza
Kardiomiopatia rozstrzeniowa-diagnoza postawiona we wtorek 31 października 2017 ok godz. 17:00 Rozpoczęcie rozdziału z grubej rury, ale właśnie tak zostało mi to przekazane. Bez zbędnego certolenia się.
Ale tak sobie myślę … Skąd to dziadostwo? Ja, pani Modernize the Install Base Global Business Operations Analyst Lead, podróżująca po świecie z plecakiem DELL Emc. Miłośniczka koni. Właścicielka wałacha czystej krwi angielskiej o imieniu Turtle. Z ambicjami reprezentowania Irlandii w dresażu. Zadbana i dobrze zapowiadająca się młoda żona przystojnego, inteligentnego Szymona, oraz matka przyszłego pilota komercyjnych linii lotniczych Alana, oddech..., nagle otrzymuje takiego plaskaczka! Teraz po roku od diagnozy. Tak sobie myślę, patrząc na akapit wyżej, że chyba mi się należało. Kolejność, w jakiej o sobie piszę, pokazuje świetnie moje priorytety tamtego czasu. 1. Praca, 2. hobby, 3. dom.
Przecież to musiało się tak skończyć. Samolubna Pani, w końcu została bez pracy, bez hobby, z kochającym ja nad życie mężem, i szukającym miłości i czasu synem. I cała ta choroba, zaczyna mieć już trochę inne znaczenie. Ona pomaga mi zrozumieć, co w życiu naprawdę powinno być ważne. Nie jest lekko. Diagnoza postawiona została po wykonaniu echa serca. Stwierdzono frakcje 20% (że serce powiększone i nie ma siły pompować krwi). Potem zdanie, które wywołało całą falę emocji, i jest chyba główną przyczyną powstania tego dzieła, słowo klucz “Przeszczep Serca”. Doktor (nazwijmy go Dr.Who), po krótkim opisie mojego stanu stwierdza, że będą próbować kuracji lekami, ale przeszczep jest tu jedną z opcji… i że w Dublinie zadecydują!
Ale chwilka, jaki Dublin, jakie leki, jaki przeszczep? Słysząc to, chyba każdy na moim miejscu by przeszedł lekkie załamanie. Uruchomiona została machina powiadamiania rodziny. Najpierw mój mąż. Jego oczy czerwone od łez, ale dzielnie wspiera mnie przy łóżku szpitalnym nr 411C (St. Bernadette’s Ward). Potem telefony do mamy, taty, babci, cioci. Wieczorem czas na syna. Moje małe słoneczko dowiaduje się, że mamusia jest chora. Dziecko płacze. Nie wie, o co chodzi, bo cedzimy informacje, bo sami nie wiemy co o tym wszystkim myśleć, ale On jest mądry, mądrzejszy niż myślimy, i czuje, że, temat zaczyna ocierać się o śmierć. Kilka dni płaczu, zabiegów, niepewności. Pożegnalny list zapisany w katalogu Wersje Robocze, czekam na wysłanie. Jest i pełen dramaturgii wyjazd do Dublina. Jakby nie mogli mnie wysłać jakimś fajnym vipowym autem, jak to zwykła robić moja firma, gdy odwoziła mnie na lotnisko. Oni pakują mnie do karetki jak jakiegoś poszkodowanego w wypadku przechodnia. Zamykają powoli tylne drzwi, scena jak z filmu, ja siedząc tyłem do kierowcy widze twarze moich chłopaków… Widok, którego nigdy nie zapomnę. Łzy leja się same. Dziecko aż zanosi się od płaczu, Szymon probuje opanować łzy, ale jego oczy tak smutne. Boże, to było takie ciężkie. W głowie nawet nie pustka, ale milion myśli, tych najgorszych. Wyjazd.
Dublin okazuje się takim trochę przedpokojem. Nic tam się w sumie nie dzieje. Napięcie zaczyna opadać, bo do przeszczepu długa droga. Sporo zapewnień, ze wszystko będzie dobrze i że go nawet nie potrzebuję, bo mają super lek, co mnie wyleczy. Również zdanie, które jest ze mną każdego dnia, wypowiedziane przez (nazwijmy go prof. Paj-Chi-Wo - ukłon w stronę mojej ulubionej bajki o Panu Kleksie): “Wyniki to jedno, to jak się czujesz jest najważniejsze”. I to właśnie zdanie ma spory wpływ na moje codzienne życie. Na to, jak zbieram się z łóżka każdego dnia.