Kiedy przekraczałem żelazną bramę cmentarza korony lip oświetliło zachodzące słońce. Cały dzień nie ukazywało swego oblicza, teraz niespodzianie przebiło gniewność chmur. Lubię, kiedy zachodzi – pomyślałem – Nie przepadam za tą odwrotną sytuacją.
Postawiłem rower nie opodal wygiętej ławki pod rozłożystym platanem i wyjąłem z sakwy termos. Gorąca herbata na cmentarzu oliwskim – dobry tytuł na banalny wiersz, che! Sam jestem banalny wiersz, o przemijaniu; snuję piosnkę wolnych rodników, wypłukuje mnie czas i entropia. Nuda i powtórzenie. Ale znam nudniejsze poematy, które mówią o niczym. Może nie umiem słuchać.
Dzieci. Grupa małych twarzy zawieszona na wysokości niskiego parkanu usiłująca przekrzyczeć gawrony. Bez powodzenia. Po lewej mikre grobki dzieci, które zawsze budzą żałość i jakieś poczucie niesprawiedliwości. A może to one właśnie są szczęśliwcami; nie zanurzając się w tym świecie, pozbawione ciemnych doświadczeń ziemskiego bytowania, pozostały wolne i suwerenne. Te małe ciałka ukryte płytko w ziemi, te maleńkie trumienki... Jaki urzędnik czerni decyduje o istnieniu bądź nicości? Jakie obroty jakich żarn mielą nasze losy? Odczytuję moje roczniki: dzieci, które nie stały się dorosłe; które żyły dzień albo kilka godzin.
Przez cmentarz wsuwam się do lasu – szumiącego, szeleszczącego setkami małych istnień. Krętą ścieżyną meandruję wśród narastającego mroku. Gdzieś daleko, w głębi, na granicy słyszenia majaczą czyjeś głosy, ale składam to na karb złudzenia.
Jestem pełen obietnic złożonych sobie, nieufny czy ich dotrzymam; pełen zbędnych słów o świecie, którego, tak naprawdę, nie rozumiem.
Brocząc liśćmi spod butów zsuwam się z wolna koślawą ścieżyną pełną ukrytych korzeni, muld i krecich kopców, i nagle wstrząsam się cały widząc w półmrocznym oddaleniu ludzką postać wpatrzoną we mnie błyszczącymi oczyma. Zatrzymuję się na moment; dostrzegam nieostro brunatną marynarkę, znoszone spodnie i nieokreślonego koloru zmierzwione włosy opadające gęstwą na glinianą, rozmazaną odległością, twarz. Sylwetka, lękliwie zgarbiona, także nieruchomieje. Ruszam, niby to sobie nic nie robiąc z widoku Nieznajomego; on schyla się ciężko ku ziemi, przykuca niezgrabnie i zbierając dłonie w garście sięga ku liściom, które głośno szeleszczą. Zgarnia je obydwoma rękoma, szerokimi łukami i pcha sobie do ust. Nie patrzy już na mnie, jest skupiony na absurdalnej czynności.
Nie bardzo wiem, co robić. Krętą ścieżkę mam wolną, ale świta w głowie myśl by zawrócić. Przekora podpowiada jednak odwrotną wersję; w końcu dlaczego miałbym wracać, nic się groźnego nie dzieje.
Brunatny Człowiek rusza ustami pełnymi liści, które – słyszę to mimo odległości – wydają osobliwy, nieprzejednany chrzęst.
Bacząc, by się nie potknąć, zaczynam schodzić w dół. Z suchym trzaskiem pęka mi pod trampkiem spora gałąź; Człowiek wzdryga się, przerywa dziwne zajęcie i z ustami pełnymi liści, opuszczając długie ręce, powoli, trochę jakby bokiem, poczyna się wycofywać w cień lasu. Zatrzymuję się na chwilę aby wyciągnąć ze szprych szyszkę i ostrożnie kroczę dalej trzymając rower lekko na hamulcu. Skupiony na dreptaniu po trudnym podłożu, dopiero po dłuższej chwili podnoszę głowę i rzucam okiem w stronę tajemniczego Obcego. Ale nie widzę go nigdzie. Dziwne. Nawet gdyby zaległ w ściółce powinienem go jeszcze widzieć z tej odległości! Jednak nie; w lesie nie ma nikogo: tylko ja i setki małych czułek, szczypiec i odnóży. Nie wytrzymuję i przyspieszam kroku, tym bardziej, że ścieżka się wygładza, utwardza i można by już nawet jechać. Po chwili wskakuję na siodełko i rozpędzam rower. W oddali ozywa się puchacz. Włączam reflektor i wpadam na bitumiczny dukt gnając ile sił w nogach ku miasteczku, które wita mnie kwietnym kordonem, rdzawo zapalającymi się lampami i kiczowatą muzyką z otwartych okien samochodów.