Ostatni dzień

Marek Kielgrzymski

Szary poranek niemrawo musnął światłem opuchnięte powieki. Uniosłem lekko głowę mrużąc oczy. Sięgnąłem po niedojedzony kęs wczorajszej babki piaskowej, unosząc korpus do pozycji półsiedzącej. Zacząłem żuć.

W pokoju panował chłód. Karafka z wodą stała na wielkim kartonie, lekko się kołysząc. Nie, to mój wzrok znów płatał figle. Przetarłem oczy. Przyjrzałem się stopom wystającym spod kusej derki. Zaraz za nimi piętrzyły się na parkiecie pudła. Wszystko, co miałem, upchane było w nich na chybił trafił. Sędziwe torby podróżne błyskały zatrzaskami z przedsionka.

    Wstałem z zakurzonego tapczanu przebierając palcami we włosach. Na sweter opadły ziarenka łupieżu. Powlokłem się do ubikacji. Nie pozdejmowane fotografie byłych przyjaciół wykrzywiały błyszczące gęby zza lustra.

„Nastroje, fobie, uleganie własnym chętkom - to tylko moja wina”.

Ochlapałem twarz chłodną wodą. Strzeliło w kolanach, gdy ukląkłem, by podnieść mydło z lepkich od brudu kafelków. Piętro wyżej sąsiad zaczął codzienną kanonadę zapoznanego majsterkowicza. „To musi być jakiś krewny Adama Słodowego, nie może być inaczej!”

Z lustra przyglądał mi się niepozorny, rozczochrany człowieczek o wąskich ustach i zaczerwienionych spojówkach.

    O ósmej przyjechali tragarze z Mebloxu. Stękali i klęli, bo winda nie działała. Upuścili biurko, które rozpadło się na trzy części.

„Teraz będę pisał listy na kolanie!” - powiedziałem zaczepnie. Nikt nie kwapił się ze mną dyskutować. Meblox sprawnie wyniósł moje życie z lokalu mieszkalnego, energicznie pchnął małą ciężarówkę ku rozszerzeniu ulicy i zniknął na rondzie Szymborskiej.

„A więc to już wszystko? A więc to już wszystko.”

    Eksmitowano mnie spory kawałek za mostem wiślanym przy promie Exodus. Opodal wyłaniał się niewielki cmentarz o żelaznej bramie. Rozmokła szosa, co sto metrów utwardzana kruszywem budowlanym, mijając czworaki biegła prosto jak strzelił, w szczere pole.

Od autobusu linii 112 nie było daleko. Postawiłem kołnierz przed zacinającym deszczem, a lewą ręką uchwyciłem klapę jesionki.

„Gdzie ja straciłem te dwa guziki, gdzie? Może to wtedy, gdy utraciłem miłość kobiety?”

Ów dzionek niepodobny był do innych; od dziesiątej słoneczno-deszczowej godziny      prawie do zmroku niebo anieliła tęcza. Czegoś takiego nigdy wcześniej nie widziałem.

  Gardło miałem opuchnięte. Przestąpiłem przez kolorową kupkę śmieci zagradzającą drogę do baraków. Skuliłem się w sobie na myśl o wymiętych twarzach dni zepchniętych przez splot wydarzeń na margines życia. Przystanąłem pod okapem czwartej z rzędu budy. Spojrzałem w ołowiane niebo. Nie musiałem zadzierać głowy, zaciągnęło się porządnie.

 Odchyliłem klapę płaszcza wyjmując złożony w czworo karteluszek. Dokument informował, że mój dom to teraz barak urzędowy numer osiem przy ulicy Cmentarnej. Podszedłem kilka kroków do nowej siedziby. Drzwi były uchylone. Na gumowym chodniku przed wejściem wyraźnie odcisnęły się podwójne ślady opon ciężarówki. Przymknąłem oczy opierając głowę o framugę. „Omdlewający dzień. Trzeba go przeżuć  i wypluć. Zapomnieć.”

 Splunąłem w bok uchylając odrapane drzwi. Z wnętrza wyprysnął kot.

„Teraz będę miał dużo czasu na rozmyślania. Bardzo dużo czasu...”

 

Oceń ten tekst
Marek Kielgrzymski
Marek Kielgrzymski
Opowiadanie · 8 grudnia 2018
anonim