Ostatnie dni Sebastiana

Marek Kielgrzymski

Awantura skończyła się w jednej chwili. Dziewczyna porwała płaszcz z wieszaka, zachłysnęła się płaczem i trzasnęła drzwiami. Sebastian opadł na podłogę, podciągnął nogi i zaklął ohydnie. Sięgnął po papierosa i odszukał w kieszeni zapalniczkę.

— Dziwka — wysyczał przez zaciśnięte zęby i zaciągnął się głęboko. Telewizor brzęczał cicho, za oknem zerwał się wiatr. Sebastian wstał, wciągnął spodnie, naciągnął sweter, włożył buty i rozejrzał się po pokoju. Odchrząknął i wyszedł z mieszkania.

Na dworzu było ciepło. Odpiął swój rower od latarni, dopompował powietrza do tylnego koła i ruszył chodnikiem w górę miasta. Skręcił w trzecią z kolei przecznicę i postawił rower przed barem. Wszedł do środka i zamówił duże piwo. Siedział tam już jego okazyjny znajomy, który szybko dosiadł się do Sebastiana.

— Postawisz mi malucha?

— Nie ma sprawy. Jeszcze jedno piwo, można?

Dziesięć minut później pedałował już w stronę domu. Czekały tam na niego dwa listy: jeden z komendy rejonowej w sprawie ostatniej bójki w piwiarni na Gromniczej, drugi od przyjaciółki z Ostrzyc. Chwilę zastanawiał się, który otworzyć najpierw, potem zamknął oczy i sięgnął, rozwiązując dylemat po omacku. Los chciał, że najpierw przeczytał wiadomość od znajomej. Anna donosiła o kwitnących ogrodach, o ciepłej wodzie w jeziorze, o swej tęsknocie...  Sebastian zmiął kopertę i wpakował list do kieszeni. Energicznie wszedł po schodach i otworzył drzwi swego małego lokum. Zagotował herbatę   i zabrał się do drugiego listu. Drugi list był pisany na maszynie, jak przystało na szacowną organizację. Zawiadamiał, iż obowiązkiem obywatela w sprawie numer czterysta osiem, jest zgłoszenie się w dokładnie podanym poniżej terminie, o oznaczonej godzinie na posterunku...  Sebastian sapnął zniecierpliwiony i odrzucił pismo od siebie. Wypił herbatę, wstał i właśnie zastanawiał się, co uczynić, kiedy zaterkotał telefon.

— Słucham?

— Witaj Sebastian. Jak się masz? — głos w słuchawce był lekko zdyszany.

— Tak sobie.

— Coo, nie w humorze dzisiaj?

— Humor był... ale przeminął.

— No to trzeba go podbechtać. Nie może być!

— To będzie raczej trudne.

— Co będzie trudne? Dla chcącego...

— Dobra dobra. O co biega?

— No, jest forsa do wydania.

— Cho!

— Właśnie tak.

— Dużo?

— Trochę.

— Hm, to gdzie idziemy?

— To do uzgodnienia.

— Tak tak...  to ty u mnie, czy ja u ciebie?

— Noo, to ja mam kapuchę, che che.

— Che che, za ile u ciebie?

— Jak najszybciej, jak najprędzej.

— Za godzinę.

— Czeemu tak długo?

— Nie dam rady wcześniej, muszę coś jeszcze...

— Dobra. To siemanko! Czekam.

Przypomniało mu się w trakcie rozmowy, że przecież już nie ma ani kromki chleba, a i masło dobrze byłoby zakupić, coś do kanapek etc. Odłożył słuchawkę w nieco korzystniejszym humorze. Przeciągnął się zrzucając z siebie wszystkie troski i zanucił:  Ram pam pam. Przeliczył pieniądze w portfelu i wyszedł z mieszkania. W ciągu czterdziestu minut załatwił wszystkie sprawunki i w niecałą godzinę później odnalazł się u kamrata. Wieczór zleciał im szybko i bezna-miętnie, po czym chwiejnym krokiem Sebastian doszedł do swego domu. Nie mył już zębów.

Środek kolejnego dnia zastał go w kąpieli. Właśnie wybijało południe, kiedy szorstkim ręcznikiem wytarł mokre plecy. Ubrał się i spałaszo-wał małe śniadanie. Wypił kawę i chwilę dumał w ciszy przejeżdżają-cych samochodów. Potem sięgnął po telefon. Wykręcił numer.

— Słucham?

— Tutaj Sebastian...

Nie zdążył powiedzieć nic więcej, kiedy słuchawka zatrzeszczała od wyzwisk i pretensji. Sebastian poczerwieniał. Gdy rozmówczyni na sekundę przerwała, aby nabrać powietrza, wycedził z zimną pasją:  — Poproś ją do telefonu.

— Nie! Ona nie chce z tobą rozmawiać.

— Ale ja chcę. Daj jej słuchawkę.

— Nie — słuchawka trzasnęła o widełki.

Stał chwilę oszołomiony, potem zaś zaklął dobitnie dla równowagi i także rzucił słuchawkę na widełki. Zaparzył jeszcze jedną kawę          i chwilę studiował książkę. Nie miał jednak nastroju do czytania. Wyszedł z domu, kierując się na pocztę. Na poczcie jednak nie było dla niego żadnego przekazu. Sebastian wsiadł na rower i popedało-wał do kumpla. U Wiktora, jak zwykle, było kilka osób. Gospodarz poprosił Sebastiana na stronę i rzekł, z trudem ukrywając rozdrażnie-nie:  — Nieźle żeś urządził Amelię.

Sebastian momentalnie stał się poirytowany.

— Co nieźle? Co nieźle?! Jak długo mam dawać się wykorzystywać    i udawać potulnego baranka, kiedy ona... kiedy ona na wszystkie strony...  albo jesteśmy razem, albo trzeba to skończyć!                    — No to właśnie sprawę przypieczętowałeś. Opiekunka Amelii zgłosiła na policję pobicie.

Sebastian drugi już raz tego dnia poczerwieniał z wściekłości i żalu.

— Nie uderzyłem jej!

— Nie wierzę ci.

— ...

Sebastian głośno przełknął ślinę i uciekł wzrokiem ku ścianie. Poczuł się osaczony. Osaczony przez przyjaciela!

— Słuchaj Sebi — Wiktor przyglądał mu się uważnie; odgarnął włosy opadające na czoło i przestąpił z nogi na nogę — lubię cię i twoje wizyty sprawiają mi frajdę, ale jeśli jeszcze kiedykolwiek podniesiesz rękę na naszą wspólną znajomą, odbiorę to jako atak na naszą przyjaźń i...  skończymy ją.

Sebastian podniósł głowę i zmrużył oczy. Mimowolnie napiął mięśnie szczęk. Prychnął:

— A według ciebie, jak miałem to załatwić, co? 

— Człowieku, na poziomie, na jakimś poziomie! Czy nie mogliście spokojnie pogadać? O was, o tym co was łączy albo już dzieli... Wyciągnąć wnioski i podjąć konkretne kroki. Albo w tą, albo w tamtą       stronę.

 Sebastian ironicznie spojrzał na Wiktora.

— Czy nie znasz Amelii? Jakie decyzje, jakie kroki? To śmieszne!   — No to mogłeś zostawić ją w spokoju. Na diabła ci taka kobieta?!   A teraz będziesz miał przewały z niebieskimi, a ty przecież tamtej sprawy nie masz jeszcze z głowy.

 Otworzyły się drzwi i wyjrzała rozochocona twarz biesiadnika.

— Hej! Czemu gadacie w korytarzu? Chodźcie do środka — w pokoju ktoś się roześmiał rubasznie i brzęknęło szkło — Co jest?

— No, wiesz, Sebi wpadł tylko na chwilę, jedną sprawę obgadujemy. On musi lecieć dalej.

 

 Kolejne dni przyniosły niezbyt sympatyczne nowiny. Na komendzie polecono Sebastianowi pokryć koszty zniszczonego sprzętu, a opiekunka Amelii zapowiedziała telefonicznie, że z całą stanowczością pociągnie Sebastiana do odpowiedzialności. Sebastian chodził zły i ponury, na nic nie miał ochoty. Przekazu pocztowego wciąż nie było, żadne informacje odnośnie tego zagadnienia także nie napływały. Dopiero, kiedy nadeszła sobota, humor Sebastiana uległ poprawie. Rzecz jasna, zadziałała tu alkoholowa stymulacja, ale dobry nastrój pozostał aż do poniedziałku. W poniedziałek wieczorem pod klatką czekali na niego dwaj mężczyźni. Kiedy zbliżył się do wejścia w budynku, podeszli do niego.

— To ten?

— Tak, to będzie ten. Bierz go z lewej!

Zanim Sebastian zdążył zorientować się w sytuacji, cios w żołądek złamał go wpół, a kopniak powalił na chodnik. Miał jednak szczęście. Od kiedy zaczęły się włamania, nieopodal, przy garażach, parkował czasem radiowóz. Akurat tego wieczoru był na posterunku. Zawyła syrena, rozległ się gwizdek i tupot nóg. Zdezorientowani napastnicy skoczyli w przeciwne strony. Jednemu udało się uciec. Drugi, parę minut później, odjechał na komendę.

— Czy wezwać karetkę? — funkcjonariusz przypatrywał się Sebastianowi w świetle ledwie zipiącej latarki.

— Nie, nie trzeba, nie zdążyli mnie obić. Dziękuję panom.

Policjant spisał wszystkie dane Sebastiana i zapakował się do radio-wozu. Sebastian nie poszedł do domu. Stał przed klatką i analizował całą sytuację. Potem skierował swe kroki w dół miasta.

 

 Amelii nie było w domu, przynajmniej tak twierdziła jej współ-lokatorka. Sebastian stanął pod blokiem i zapalił papierosa. Czekał.  Z mieszanymi uczuciami tęsknoty, żalu i złości wspominał chwile, kiedy tak tu stał w oczekiwaniu na swoją fascynację. Pamiętał z jakim zachwytem i radością w sercu zawsze się jej przyglądał, kiedy wychodziła z klatki schodowej zmierzając ku niemu. Całował ją w policzek albo tylko w dłoń. Jaki świat był wtedy urokliwy, jaki kolorowy  i jaki pełny! To były piękne czasy - myślał. Ale wszystko ma swój początek, swe zaranie i wszystko na tym świecie jasnym, wszystko musi odnaleźć także swój kres.  Spalił całą paczkę i czuł się trochę oczadziały, było już bardzo późno, czas przemknął tak jakoś niepostrzeżenie; rozejrzał się po pustej ulicy i wtedy zobaczył Amelię. Szła energicznym krokiem ścieżką przy samym bloku, przez ogródki. Chód miała nieco chwiejny. Stanęła jak wryta, kiedy spostrzegła swojego byłego dobroczyńcę i kochanka. Potem zaczęła się zwolna wycofywać. Sebastian odpiął guzik pod szyją, bo miał uczucie jakby nagle zaczął go dusić, po czym oderwał się od ściany i spacerkiem ruszył w stronę dziewczyny.

— Poczekaj, poczekaj, nie bój się, nic ci nie zrobię. Chciałem parę słów...

— Odejdź! Nie chcę z tobą rozmawiać.

— Ale ja chcę. I poczekasz!

— Nie!

Amelia obróciła się szybko i pochyliła, jak do biegu, ale Sebastian był już blisko i uchwycił ją za nadgarstek. Znieruchomiała i słychać było tylko jej przyspieszony oddech. Spojrzała mu w twarz z nienawiścią. — Czego chcesz??

Sebastian przyglądał się przez chwilę dziewczynie, oszołomiony sytuacją, ale otrząsnął się prędko i przywiódł nawet na usta sztuczny uśmiech. Odchrząknął.

— Oni mieli mnie pobić, czy zabić?

Kiedy wymawiał ostatnie słowo, Amelia drgnęła lekko i nerwowo wciągnęła powietrze. Opanowała się szybko.

— Kto? Czego ty chcesz ode mnie? Daj mi spokój!

— Powoli, powoli, nie irytuj się, tylko pytam.

Poluzował uchwyt sądząc, że nie będzie próbowała ucieczki, jednak Amelia gwałtownie ruszyła do przodu, więc ponownie ścisnął jej nadgarstek. Syknęła z bólu lecz nie próbowała się już wyrywać.       Bez słowa spoglądała przed siebie. Stali tak nieruchomo długą chwilę. Sebastian czuł, że dzieje się z nim coś niedobrego. Począł chłonąć jej obecność tak jak niegdyś, zapragnął by była przy nim dzień i noc. Wciągał w nozdrza znajomy zapach perfum. Zawsze bardzo go lubił. Teraz zaczął doprowadzać go do szału.

Po drugiej stronie ulicy dały się słyszeć kroki. Dwóch mężczyzn. Wysoki trzymał niższego. Zdrowo podpici. To trochę otrzeźwiło Seba-stiana. Zanim, czująca się już pewniej Amelia, zdążyła cokolwiek uczynić, znowu zapytał: 

— Czy oni mieli mnie pobić, czy zabić?

— Kto? O kim ty mówisz??

— Dobrze wiesz o kim mówię.

— Nie mam pojęcia. Puść mnie!

Amelia podniosła głos. Mężczyźni po drugiej stronie byli już prawie na ich wysokości. Sebastian zorientował się, że jeszcze moment i Amelia zacznie krzyczeć. Poluzował uchwyt i rozwarł palce.

— Spierdalaj.

Amelia targnęła się do przodu i pobiegła do klatki schodowej. Sebastian sięgnął po papierosy, ale przypomniał sobie, że wypalił przecież całą paczkę. Spojrzał w niebo. Głęboko nabrał powietrza      i znowu popatrzył na Amelię. Właśnie wchodziła do budynku. W ostatniej chwili obróciła się gwałtownie i krzyknęła:

— Zabić!

Trzaśnięcie drzwi uderzyło Sebastiana niczym cios w twarz. Mężczyźni po drugiej stronie ulicy przystanęli na moment.

 

 Przekaz pocztowy nareszcie się pojawił i Sebastian przez trzy doby upijał się do nieprzytomności. Po trzech dniach musiał wyjść, bo nie było już nic do jedzenia. Pojechał do rodziny lecz nie zaznał tam spokoju i szkoda mu było tylko pieniędzy zmarnowanych na pociąg. Chodził po lesie, włóczył się po mieście i z każdym dniem miał wszystkiego coraz bardziej dość. Nie miał ochoty na odwiedzanie kogokolwiek, a kiedy ktoś wpadł do niego, albo nie otwierał, albo mówił, że jest chory. Suma pieniędzy, jaką otrzymał na ten miesiąc, zaczęła się niebezpiecznie kurczyć i Sebastian musiał ograniczyć spożywanie trunków, by starczyło mu na jedzenie. Przyszła kara i procent za zwłokę za jeżdżenie bez biletu środkami masowego transportu, przybiło go to jeszcze bardziej. Godzinami gapił się w telewizor i gryzł paznokcie. Potem, kiedy przychodziła noc, siadał przy oknie i przyglądał się rozświetlonemu miastu. Patrzył na okna wieżowca naprzeciwko i widząc wielu różnych ludzi, którzy nie zasłonili jeszcze okien, zastanawiał się dlaczego on nie potrafi żyć w ten zwyczajny, a tak przecież oczywisty i właściwy sposób.

Któregoś wieczoru poszedł na wieżę triangulacyjną i tam przesiedział całą noc. Było chłodno, w powietrzu czuło się już jesień. Sebastian trząsł się z zimna, ale siedział skamieniały. Spoglądał na kakofonię świateł swej metropolii, a potem w nieprzenikniony mrok lasu po drugiej stronie. Czuł, że grunt usuwa mu się spod nóg. Usiadł na deskach i ukrył twarz w dłoniach. Czuł łzy płynące po policzkach. Było mu gorąco, coraz goręcej. Zdjął kurtkę i rzucił ją za siebie. Przelecia-ła przez barierkę i pomknęła w dół. Zerwał się i dopadł poręczy. Jęknął. Wpatrywał się w miękką czerń pod swoimi nogami i płakał jak dziecko. Ściskał poręcz tak silnie, aż bolały go końcówki palców. Oderwał się w końcu od barierki i zaczął chodzić po czworokątnym tarasie wieży, coraz szybciej i szybciej, aż zaczął biec. Zakręciło    mu się w głowie i upadł. Leżał na wznak, uderzając rękoma o deski podestu i jęczał. Nie było księżyca. Gwiazdy świeciły jasno, a on leżał na plecach i czuł się przeraźliwie pusty, wypalony, wyżęty...

W pewnej chwili na niebie zauważył czerwone światełko. Samolot. Dopiero po pół minucie dał się słyszeć huk silników. Przygotowywał się do lądowania. Niedaleko było lotnisko. Przeciął niebo i zniknął za wierzchołkami czarnych drzew. Zerwał się lekki wiatr. Las odpowie-dział szumem. Sebastian leżał bez ruchu i przypominał sobie morze. Ono szumiało podobnie. Myślał o najpiękniejszych chwilach swojego niedługiego życia i o rodzicach. Kochał ich. Przypominał sobie waka-cje, kiedy jeszcze uczęszczał do szkoły. Zastanawiał się, co teraz robią jego kumple. Jego twarz rozświetlił nikły uśmiech, kiedy pomyślał, że nawet nie ma jeszcze prawa jazdy. To może dlatego nie potrafi poruszać się po ścieżkach żywota?  Zrobiło mu się przeraźliwie zimno. Usiadł. Spojrzał na granatowy las. Od wschodu było jakby jaśniej. Popatrzył na zegarek. Wpół do czwartej.

Uniósł się z desek i ruszył po metalowych schodach w dół. Przedarł się przez las i stokiem, z którego każdej zimy zjeżdżał z kolegami na sankach gdy był jeszcze mały, zszedł do miasta. Kiedy znalazł się na głównej arterii, puścił się biegiem w dół. Szybko jednak poddał się zmęczeniu i musiał przystanąć. Zawiązywał właśnie sznurowadło lewego buta, dysząc ciężko, kiedy minęła go jakaś para. On patrzył na niego podejrzliwie, ochraniając ramieniem towarzyszkę. Sebastian odwrócił wzrok, zawiązał but i poszedł dalej. Po kilkunastu minutach dotarł do nocnego sklepu. Zabrał koszyk z lady i podszedł do stoiska z alkoholem. Napełnił cały kosz butelkami piwa i skierował się do kasy. Zapłacił, kupił plastikową torbę i z pakunkiem pod pachą, wyszedł. Do domu dotarł godzinę później. W siatce ubyło już kilka butelek. Z nieznaczną trudnością otworzył drzwi swojej klatki schodowej i windą wjechał na drugie piętro. Wszedł do mieszkania    i histerycznie się roześmiał. Uderzył pięścią w szybę, w drzwiach prowadzących do pokoju, ale nie udało mu się jej zbić. Wyjął więc butelkę i z zamachu wyrżnął nią w taflę szyby. Posypało się szkło i drażniący uszy dźwięk wdarł się w uśpioną ciszę budynku. Sebastian znowu się roześmiał. Postawił piwo na stole i wyjął z barku wódkę. Z kuchni przyniósł trzylitrowy bidon wraz z lejkiem i przelał wszystko do jego wnętrza. Butelki porozrzucał z wściekłością po mieszkaniu. Rozebrał się do naga i poszedł do łazienki. Odkręcił gorącą wodę, zakorkował wannę i puścił wrzący strumień. Wrócił do pokoju. Wszedł na stół i stanął w rozkroku.

— Ram pam pam, che, che, che! — zaśmiał się nienaturalnie i oddał mocz na dywan. Potem odkorkował resztę wina, jaka została po ostatniej prywatce i wypił do dna, próbując przypomnieć sobie od kogo dostał ten trunek. Wyciągnął z szafy garnitur i zaczął się weń ubierać, podśpiewując głucho. W pewnej chwili usłyszał plusk wody  z łazienki. Rzucił marynarkę i pobiegł zakręcić wodę. Była ku temu ostatnia chwila, woda właśnie zaczęła wylewać się z wanny. Podłoga w łazience była zalana. Sebastian nie przejął się tym zbytnio i wrócił do pokoju. Założył marynarkę, wsunął brązowe buty i przyjrzał się sobie w lustrze. Poprawił fryzurę i zawiązał pod szyją apaszkę. Wcisnął na nos okulary w złotych oprawkach, po czym doszedł do wniosku, że niezbędne będzie golenie. Łyknął potężnie z bidonu i wrócił do zaparowanej łazienki. Ogolił się dokładnie, irytując się bez przerwy, że parujące bardzo szybko lustro uniemożliwia dokładny wgląd w swoją aparycję, po czym umył jeszcze zęby. Sprawdził temperaturę wody w wannie i powrócił do pokoju. Wyjął z biurka arkusz białego brystolu i napisał na nim grubym, czerwonym flamastrem: ŚWIAT JEST PIĘKNY. Zgarnął ze stołu bidon i włączył aparaturę stereofoniczną. Ostatnio magnetofon szwankował mu nieco doszedł więc do wniosku, że lepiej będzie puścić jakąś płytę na gramofonie. Wrzucił spokojny, lekko swingujący jazz, ustawił poten-cjometr na jedną trzecią mocy i po raz wtóry obejrzał się w lustrze. Bardzo dobrze leżał na nim ten garnitur. Choć stary i wytarty, prezentował się całkiem nieźle. Sebastian poprawił okulary na nosie  i wszedł do łazienki. Z apteczki wyjął fiolkę przeterminowanych środków nasennych i wysypał pastylki na prawą dłoń. Policzył do czterech, zamknął oczy i łyknął wszystkie. Popił alkoholem z bidonu   i wszedł do wanny. Woda wciąż była dosyć gorąca. Ustawił arkusz brystolu na taborecie przy wannie i powoli usiadł. Czuł jak namakają mu spodnie, kamizelka, a potem marynarka. Jazz dolatywał delikatnie z pokoju. Sebastian znowu łyknął z bidonu, tym razem potężnie, aż mu się zakręciło w głowie. Wyciągnął się wygodnie, na tyle, na ile pozwalała objętość wanny. Patrzył na sufit, na zaparowane, matowe lustro i na swój własny bohomaz, który kiedyś stworzył pod wpływem malarskiego impulsu tworzenia. Zastanawiał się nad interpretacją tego obrazu. Nic mu nie przychodziło do głowy. W pewnej chwili zaczęło mu się wydawać, że w łazience jest bardzo dużo pary, nie wiadomo skąd i dlaczego. Chciał odwrócić głowę, ale wtedy zrobiło się ciemno i poczuł chłód. Coś uderzyło o kafelki z plastikowym pacnięciem. Jazz zamilkł w pokoju.

 

Marek Kielgrzymski
Marek Kielgrzymski
Opowiadanie · 8 grudnia 2018
anonim