Żądło przestrzeni

Marek Kielgrzymski

Minął ażurową konstrukcję pomnika ku czci poległych i zatrzymał się na skrzyżowaniu alejek. Wolno wyprzedził go malec na srebrnym rowerku, chwiejnie łapiący równowagę na zakręcie. Wiatr nastroszył włosy, zagwizdał w uchu. Ciemne chmurzyska nadciągały z południowego zachodu. Szedł ku bramie parku lśniącej metalicznie. Gdzieś daleko dał się słyszeć przeciągły grzmot. Kopnął czubkiem buta pożółkłą kępę trawy. Piasek szurnął na spękany asfalt. Wierzchem dłoni dotknął policzka. Sztywny, kilkudniowy zarost zachrzęścił delikatnie.

  Od kilku dni trawiła go jakaś gorączka. Naraz dzień wydawał mu się przeraźliwie jasny, prześwietlony; przystawał, zdejmował okulary, przecierał chusteczką szkła, spoglądał w słońce, aby oślepić się jeszcze bardziej i przez chwilę nic nie widząc, ruszał przed siebie. Tramwaje dudniły, kobiety z wózkami snuły swoją codzienną pieśń, zakurzone ptaki szamotały się na drzewach.

  Przeszedł przez bramę i skręcił w stronę zielonej, obłażącej z farby ławeczki pod rozłożystym kasztanem. Z tylnej kieszeni dżinsów wyłuskał kieszonkowe wydanie Konwickiego i przysiadł z ulgą na niewygodnej, chropawej desce. Zapatrzył się w falującą od gorąca przestrzeń. Po chwili pochylił się nad drobnym drukiem.

 Ja też jestem chory. Rozsadza mnie ciśnienie złych myśli, złych przeczuć, złych lęków. Chociaż to nieprawda. Ja się nie boję, bo nawet najgorsze byłoby lepsze, byleby było krótkie jak mgnienie chwili zapomnienia, zapomnienia na zawsze i na wieczność. Moje życie to lustro - dotykam chłodnej powierzchni i nie wiem, co jest po drugiej stronie. Czy ja to mówię, czy powtarzam za kimś, kto dawno umarł.

 Opodal zajazgotała kosiarka. Żar upalnego dnia spłynął na Marka nagłą chmurą gorejącą. Kropla potu załaskotała skroń.

 

  Środek głowy zaczyna się kurczyć. Zapadam w siebie, jest mnie mniej, coraz mniej. Gęste powietrze zbiera się w kłęby, prawie je widzę, amortyzują uderzenia słońca. Małżowiny parzą. Deseń światła. Kropki muszek.

Jęczę. Ulica przesłonięta jasnością. Co ci jest? Do czego tak usilnie dążysz. Szczęście. A kto powiedział, że masz być szczęśliwy? Udaje się nielicznym, prawda. Bardzo nielicznym. Nie dla szczęścia tu jesteśmy, ale dla tajemnicy; tajemnicy, której nigdy nie docieczemy. A więc po omacku, w niepewne, bez oparcia. W niewiadome.

Jęczę.

 

  Ta podróż do obcego miasta, tak nagła, tak nieoczekiwana, to był błąd. Wszystko w jednej chwili zostało za plecami. Marzenie o przytulnej niecce, w której można by się bezpiecznie usadowić, pozostanie marzeniem. Trzeba uciekać. W książki. W filmy. W cudzą opowieść,   nie potrafiąc napisać własnej. A zdawało się, że to właśnie ta droga, jedyna po widnokrąg, poparta nakazem nieustannego kroczenia, jedynym sensem kontynuacji. Ale nie. Kolejna ułuda, omam, fantasmagoria. Kolejne przekomarzanie z czasem, bitwa przeczuć, zaprzeczenie siebie, miłości, nadziei. I tak wciąż. Do uschnięcia na drzewie przypadku.

 

  Rozejrzał się wokół. Przyroda dogorywała. Zmęczone drzewa zwieszały zdrętwiałe konary, przeżółkłe liście wykręcały się na gałęziach. A gdzieś tam, za lasami, szumiało morze; spokojne, matowe, obstawione białymi tablicami z zakazem kąpieli. Beton blokowisk ustępował brunatnemu piaskowi, gleba miękła, fale nie spiesząc się pożerały metr za metrem.

 

 

  Znów zanurzył oczy w drobnych literkach broszury.

 Dobrze byłoby umrzeć (...). Umrzeć, czyli odpocząć na długo. Ale może jeszcze lepiej pożyć i zobaczyć, co będzie z tym światem, któremu tyle wieków przepowiadają koniec. Ledwo się narodził, a już go straszą śmiercią.

  Uniósł głowę, na niebie pływał drobniutki szlaczek cirrusów. Ciemne chmury rozeszły się. Słońce prażyło niemiłosiernie. Nie mógł czytać. Było za gorąco. Oczy zachodziły łzami, powidoki drżały na krawędzi widzenia, palce ślizgały się po papierze. Słuchał nieba. Przekrzywiał głowę i słuchał szumu. Daleki grzmot przetoczył się walcem po nieboskłonie. Letni spokój przyprawiał o mdłości.

 

Marek Kielgrzymski
Marek Kielgrzymski
Opowiadanie · 13 grudnia 2018
anonim