Asymetria

Marek Kielgrzymski

Daremnie próbuję wyobrazić sobie ciszę południa; markotne miny ślimaków, kikuty krzewów – kosiarki ujadając posuwają się coraz dalej. Zmiażdżony żuk próbuje unieść korpus, dzieci plują napalmem obelg.

 Ten dzień nie ma tytułu. Jest wietrzny, mitrężony, senny. Ramy wypłowiałe, farba minut łuszczy się i zabawnie schodzi płatami. Spokojny dzień, pylisty, zaczyna się koło południa. Od południa w pidżamie, powolutku. Pośpiech jest wiatrem, który burzy rusztowanie mądrości.

  „Jedz serdeńko, bo uschniesz” – mówi babcia Erwina. Nie żyje od trzynastu lat. Został po niej piękny, srebrny zegar, który nigdy nie chodził.

  Próbuję się skupić i odnaleźć w myślach ciszę popołudnia. Jest: bolesna jasność, prześwietlone uliczki osiedla. Niemrawa kotka pręży wyleniały grzbiet w blasku, który właśnie zanika i nigdy już nie wzejdzie.

  Za wysokim murem jest panna ze szczurem. Szczur baśnie opowiada, ludzkim głosem gada.

  Siedzę oparty o biurko, ćmię ciszę, słucham szelestu wichru w kończynach drzew. I nagle: trzęsienie ziemi! – wibracje kondygnacji, imponujące drżenie podłogi. To ci dopiero! Ruchy sejsmiczne w Polsce! W serwisie informacyjnym podają, że 4 stopnie Richtera.  Drapię się po brzuchu. Jeżeli takie rzeczy mają miejsce, równie dobrze może tu spaść meteoryt. Czy ja się ubezpieczyłem w PZU? Chyba nie. Trzeba nadrobić to uchybienie. Ale co mi to da, gdy wyparuję? W sumie: malownicza śmierć. Tylko kto zagwarantuje, że meteor trafi w sedno?

  Ląd, stały ląd liże paznokcie światłem, rozproszonym, bladym, nie wiadomo skąd pochodzącym. Rolety, żeby nie patrzeć. Stopery, żeby nie słyszeć – dźwięk wwierca się        do uszu, prowokuje obrazy, rezonuje.

  Próbuję wyobrazić sobie ciszę, jasną, miękką, taką oczywistą. Oczywistością jest niechęć nowych sąsiadów, lęk, gęsia skórka nadziei na przychylność.

  Tacy ludzie jak my to nigdy do niczego się nie przyzwyczają i nigdy o niczym nie zapomną. Wszędzie widzą delikatne naczynia pełne krwi, tak delikatne, że aby żyć, można co najwyżej całymi latami leżeć w łóżku, albo siedzieć na krześle przy oknie.*

  Kąsam, żeby nie być pokąsanym. Woda sięga do brody, zaczynają się dreszcze. Nagła rozkosz przychodzi zupełnie niespodzianie, gasząc chęć poznania. W pidżamowych portkach przemierzam połacie M-2; zapach grzanek, budka z hot-dogami w kształcie tostera, bar mleczny koktajlowy, kawa. Wczepiona w tynk pazurkami zagląda do wewnątrz sroka. Ciemnymi bystrymi oczkami lustruje wnętrze. Ee, nic się nie błyszczy, żadnego pazłotka – odlatuje.

  Tam były takie krzywe łódki, dziurawe i brudne. Kołysały się niespiesznie, łamiąc fale koślawym szpalerem. Brodziłem chwilę zanim zdecydowałem się na jedną wejść. Śniadanie smakuje zupełnie inaczej na wodzie. Ale nie chcę już pływać.

 

 

* Wojciech Czerniawski Dziennik z zapomnienia

 

Oceń ten tekst
Marek Kielgrzymski
Marek Kielgrzymski
Opowiadanie · 13 grudnia 2018
anonim