Chore gardło

Marek Kielgrzymski

   Jest jakiś dzień, kolejny trudny do określenia, ludzie krzątają się nanosząc swoje łajno na trotuary i skwery. Psy unoszone wiatrem falują ponad dachami, a zaraz za nimi smycze jak tęcze bez kolorów. Coraz któryś siknie w dół na drzewa, na samochody, na swoich prześladowców.

    Kwitnę na balkonie spoglądając w dół; szóste piętro rzeźniczenia, jak mawiał mój przyjaciel. Odszedł, przepędziłem go na stateczną stronę bytu, bez szaleństwa rozrywającego trzewia, drążącego mózg i arterie. Przeszedł na stronę, gdzie wariuje się wolniej.

    Kobiety wirując wokół wózków, w których rozrastają się latorośle, sączą miodosłowa o pięknie padołka, o słoneczku, które przygrzewa bez zabijania, o polach i lasach szumiących w rytm odwiecznego pulsu stworzenia.

    I naraz jakiś sworzeń obluzowany w głowie. Ręce lepią się do balustrady, powietrze dudni, przestrzeń wzdyma się. Nie mogę przełknąć śliny, pluję, krztuszę się, rozbryzgując plwocinę po parapecie. Opieram się o rower, wszystko wraca do normy. Jestem mieszkańcem, mieszańcem tego świata.  

 

 

*               *               *

 

    Próbuję znaleźć jakiś ślad po sobie w powietrzu, w parku, na brzegu Zatoki. Gdzieś przecież musi być jakiś karb, nieuporządkowanie lub zwykłe kłamstwo. Podkute buty zdarzeń nie mogły zmiażdżyć wszystkiego na gruz, na miał, obrócić wniwecz.

   Wydeptuję ścieżki w podściółce, coraz dalsze zataczam kręgi...

 

Oceń ten tekst
Marek Kielgrzymski
Marek Kielgrzymski
Opowiadanie · 13 grudnia 2018
anonim