Coś na kształt prozy Charlesa Bukowskiego

Marek Kielgrzymski

Sączyłem czwarte piwo z sokiem malinowym. Obok w musztardówce musowała witamina C. Jakiś facet grał na fliperze strasznie klnąc. Lech nie przychodził. Mieliśmy dzisiaj obgadać publikację jego drugiego tomiku, ale on, jak zwykle, miał swoje wiersze w dupie. Uznawał tylko akt twórczy. Reszta to historia.

Siedziałem i gapiłem się na fototapetę. Dusza mi się ściskała bo od miesiąca nie miałem kobiety. Te wszystkie wywody na temat wyższości wrażeń estetycznych nad seksem to gówno warty kit. Nonsens. Kobieta jest potrzebna do życia. Dla równowagi ustroju. Inaczej wszystko się pieprzy. Brakowało mi łatwości nawiązywania kontaktów. Ubolewałem nad tym. O ileż więcej wyrwałbym dup. Niewątpliwie lepiej bym się realizował. Usprawiedliwiałem się sam przed sobą, że jestem nadwrażliwy i nieśmiały. W końcu co drugi palant może zerżnąć co trzecią cizię, a co dwudziesty jest w stanie napisać dobry wiersz.

Nadwrażliwy byłem niewątpliwie. Kiedy w falowcu, dwa piętra niżej, trwała impreza, nie mogłem zasnąć myśląc o łyku dobrego browca. Teraz w "Zdrówku" chciałem się wreszcie porządnie otumanić, ukryć w cieniu procentów i gapić w ścianę. W lokalu nie było żadnej ładnej kobiety, więc nie groziła mi deprecjacja.

Pomyślałem, że jeśli Lech zaraz nie przyjdzie, to niewiele dziś ugadamy. "Pierdolę. W końcu to nie mój tomik".

Właściciel włączył tv. Jakiś palestrant gaworzył o konsekwencjach prawnych związku z nieletnimi. O gdybym mógł przelecieć jakąś małolatę! Ale jeszcze dwa piwka i zapomnę o tym. Wiedziałem, że nie zapomnę.

Łyknąłem witaminę C bekając z cicha pęk. Byłem trochę chory, musiałem się podleczyć. Nie znałem lepszego sposobu. Coldrex nie działał.

Do knajpy wtoczył się jakiś grubas; z powodzeniem mógłby tu pełnić rolę bramkarza. W "Zdrówku" nie było bramkarza. Co ciekawe, nawet w sobotnie wieczory panował tu, na ogół, spokój. Trudno było dostać w mordę.

Lubiłem takie wieczory. Gapiąc się na bąbelki w akwarium bez ryb myślałem, że sam jestem takim szklanym pojemnikiem na smętne konkluzje. Nie puszczam tylko takich ładnych bąbelków. Nie być - to luksus. Nie każdego na to stać.

Syn właściciela zmienił kanał w telewizorni. Po ekranie zaczęły skakać kolorowe fraktale i czarnoskórzy wojownicy. Viva. Podkręcono fonię. Ryk ogłuszył piwoszy i paru wypędził do WC. Grubas rechotał przy kontuarze. Najwyraźniej miał dobry dzień.

Wstałem odsuwając plastikowe krzesło, zabierając ze stolika pusty kufel i szklankę. "Gdańskie z maliną dobrze mi zrobi" - pomyślałem stawiając kufel na barze.

- Tak - potwierdziłem.

Tłuścioch nie przypierdalał się zbytnio. Zlustrował mnie obojętnie, poruszając po kolei trzema podbródkami, a potem zapadł się w siebie. Wróciłem do stolika.

Wszedł Lechu. Był już cyknięty. "A to numer" - zezłościłem się - "Znowu chlał sam". Rzucił czapkę na stolik i pokłusował do piwopoju. Rzeczywiście wydawał się być ostro zgrzany. Rzadko na trzeźwo tak szybko się poruszał.

Lech pił w samotności, ponieważ nie był w stanie wyjść z domu. Na chwilę przed tym jak miał opuścić Grotę, ogarnął go okropny lęk przed światem. Nie mógł się ruszyć. Wszystko zdało mu się naraz ogromne i wrogo ustosunkowane. Nie mógł tego przeskoczyć. Znałem to. O kurwa, jak ja to znałem! Wyrzucili mnie z hurtowni fonograficznej, bo przyszedł taki ranek, że przeraziłem się śmiertelnie ludzi na przystanku i nie stawiłem do pracy.

Zaczęliśmy gadać. O śmierci. To nasz służbowy temat. Zawsze aktualny. Zawsze na czasie. Nie wiem, o czym byśmy perrorowali bez tej ostatecznej wykładni. Bez tej złotej puenty.

Weszła grupka dzieciaków i zrobiło się gwarno. Dziennik telewizyjny z trudem przebijał się przez szum rozmów. Atmosfera domowa. Smród ryby. Gadka o samobójstwie. Zadymione powietrze. Ktoś rzyga w kiblu. Chce się żyć. Miasto wygląda inaczej. Zgoła odmiennie. Sami trzeźwi.

 

Marek Kielgrzymski
Marek Kielgrzymski
Opowiadanie · 13 grudnia 2018
anonim