Roman Fogiz zaprosił mnie w ubiegłym tygodniu do siebie, na chatę. Meta była nieźle urządzona, napakowana sprzętem jak laboratorium. W rogu największego pokoju, przy konsoli komputerowej siedział Maćko i szarpał się z joystickiem. Opróżnioną flaszkę wiśniowego jabola postawił pod ścianą. Kiwnął mi ręką, kiedy weszłam, nie przerywając gry.
Roman otworzył lodówkę stojącą dumnie na środku salonu i wyjął mrożoną herbatę.
— Chcesz? — zapytał przez ramię.
— Nie, może później — upchałam się, najwygodniej jak mogłam, w miękkościach wiśniowego puffa.
Ro wlał sobie pełną szklanicę z rżniętego kryształu, pociągnął potężny haust bursztynowego płynu i odstawił kryształ na lodówkę. Podszedł do regału. Z barku wyjął dwa zawiniątka w srebrnej folii. Wysypał na dłoń niebieskie i pomarańczowe kapsułki; uśmiechnął się lekko.
— Będzie jazdka — zamruczał.
Podetknął mi pod nos pastylki. Opalizowały lekko, nęciły. Ktoś myślał nad tymi kolorami. Łyknęłam zagryzając herbatnikiem. Bez smaku. Ro poszedł w moje ślady.
I tak siedzieliśmy gapiąc się w panoramiczny ekran domowego kina. Ro wymieniał co jakiś czas DVD, ja ściszałam bądź podkręcałam fonię. Kolorowe figury skakały rytmicznie. W pewnym momencie pokój zafalował. Nowy telefon z czerwonego ebonitu przepoczwarzył się w rudawą konfigurację marsjańskich skał, mrugał magicznym okiem. Zdziwiły nas pasma włosów wyrastające ze ścian, półmrok prowokowany przez żaluzje objawiał sekretne przejścia do baśniowych zakamarków kuchni i sąsiednich pokojów. We dwoje czuliśmy się jedną osobą pomnożoną przez cienie. Głęboko w nas jakiś głos hipnotycznie snuł monologi. Otoczenie iskrzyło magicznie; pomarańczowa lampa osadzona w masie imitującej drewno stawała się trójgłowym wężem, reprodukcja obrazu Andrzeja Lipniewskiego wprowadzała nas w ruchomy zwid erozyjnych ścieżek fantasmagorii. Firany przeplatane złotą nicią barwiły pokój woalem kinowego, nieostrego, wizerunku egzotycznej plaży. Zapatrzyłam się w okno. Siadający gołąb, których to ptaków szczególnie nie znosiliśmy, prowokował do spazmu. Następowała chwila przetasowania, krótki moment niemożności oceny zdarzeń i już imaginacja zaczynała płatać figle. Synogarlica okazywała się być statkiem kosmicznym w skali mikro, gniew burzył fale naziemnych nadajników telekinetycznych - przedmioty dostawały nóg. I nagle błogość, słodka namiętność skołowanych zmysłów. Nierównomierne nadpływy wizji blokowały naturalny korowód myśli. Umysł poddawał się i trwaliśmy tak zmąceni, snując obrazy znikąd. Niezliczone, metakolorowe, płynęły nieprzerwanym potokiem przez mózg. Trudno było orzec, co działo się wcześniej, a co następowało po sobie. Główną osią opowiadanych - nie dopowiadanych - historii była przenikalność.
Zmrok nadpłynął niepostrzeżenie. Zorientowałam się, że jest ciemno gdy Maćko odkleił się od monitora i padł na kanapę. Jego przeciągłe stęknięcie zakończone śląskim przekleństwem wyrwało mój otępiały umysł z odrętwienia. Wcisnęłam w pilocie zegar i sprawdziłam czas w prawym, górnym rogu ekranu. Wpół do... Zbieram się.
Tyłek miałam jak z ołowiu. Nogi rozmiękczone w kolanach. Równowagę odzyskałam po paru rozmazanych chybnięciach.
— Sie ma, Romio — przybiłam piątkę gospodarzowi — Do zobaczyska!
Trwał rozwalony w fotelu ze zblazowanym wyrazem twarzy. Mrugnął pożegnalnie nie podnosząc głowy i opuścił dłoń z długą brązową cygaretką.
Pomyślałam, że nieźle byłoby mieć taką melinkę.