Napotkałem jesień

Marek Kielgrzymski

 Dziś rano, wychodząc wyjątkowo wcześnie jak na niedzielę, napotkałem jesień. Zobaczyłem ją żółtą i przemarzniętą, skuloną w deszczu, w kałużach, plaskającą mokrymi łapami psa; ujrzałem ją w ruchu ręki, przecierającej spotniałe czoło.

 Liśćmi jak opuszkami, gałęzie palczaste dotykające lepkich kropel.

Spotkałem jesień w osobie pana Edmunda spod siódemki, kiedy pożyczył ode mnie ostatnią złotówkę na piwo. Spostrzegłem ją w oczach, które nic już nie wyrażały. Dojrzałem jesień we własnym smutku i zniechęceniu, w pragnieniu zapomnienia, zatracenia się w osobności.

 Napotkałem brunatno-czerwoną jesień w nasiąkniętych alejkach parku jelitkowskiego, do którego się nie wybrałem z uwagi na dojmujące zmęczenie. Poczułem ją w dygotaniu dłoni i ramion, w trzepotaniu ciepłych powiek.  Cóż, jesień, jak każda w roku listopadowa dama - odarta i mokra, topolowa i krokowzbudna, nasiąknięta treścią nieidylliczną. Kominowa w miastach, bieżnikowa przy rogatkach, niesystematyczna w opadaniu liści, ciągle i wciąż żółkniejących. Nienasycona i nie do końca zrozumiała  -  no bo cóż Ona wyczynia, no cóż robi panna powłóczysta, czemuż wstaje tak wcześnie i mży, chełpi się wilgocią? Ocieka i szarpie gołe drzewa, gnąc je w nasiąkaniu i wichurze.

  Najlepiej byłoby, gdyby ten poranek przystanął i nie szedł dalej. Niechby przez tydzień albo przez - powiedzmy - trzy tygodnie pora była wczesna i nienaświetlona, pora pasywu i stateczności, drżąca gra cieni.

I nikt, kto się jeszcze nie zbudził, nie ocknął z letargu nocy, nie przyszedłby do świata jawy. A ci, co zerwali się skoro świt nasiąkał i pobieżali - dajmy na to - na ryby, czy na rynek, bądź na wczesny spacer z psem, nie przestaliby dążyć w swoją stronę dopóty dopóki nie skończyłby się ten niedzielny poranek listopadowy. Jechaliby autobusem w kółko, wlekli z czworonogim, aż do znudzenia i wróciliby do domu i zasnęli albo wstawili sobie herbatę lub mleko, tudzież kawę zbożową albo cappuccino i siedzieliby choć raz spokojnie, spoglądając na oślizgłe czy oślizłe pnie, konary i drzewozwisy. Asfalt by mókł, park nasiąkał, a samochody najlepiej żeby nie jeździły wtedy w ogóle, ponieważ one to właśnie psują zazwyczaj każdy nastrój, niweczą nieśmiałą próbę jakiegokolwiek zadumania. I wtedy, w tej odblaskowej ciszy żółtych ostałości, mokrych eskapizmów, wtedy może chociaż niektórzy z nielicznych poczuliby jakąś osobliwą, trudno wytłumaczalną potrzebę napisania wiersza.

Wiersza? Napisania wiersza?  Stworzenia kilku odzwierciedleń treści płynących    z podpokładów serca, z oddechów wdmuchanych w szybę, przetransponowania najgłębszych, niesprecyzowanych myśli na tworzywo słowa.  I Ktoś, może kilku Ktosiów siadłoby nad kartką w kratkę, w linie lub nad dziewiczą bielą arkusza i... i... i...  

Je..s..sień ...

w drzewach stonowania przeżółconego

szukam..  (czego ja szukam?)

w szeleście mateczników listnych

w stąpaniu nieregularnym

kędy płyną strumienie wyczerpania

 

A to jesień właśnie

płacze

dlaczego płacze

...

może to tylko słodycz retrogresji

w drzewach cukierka zdarzeń

to nierzeczywiste

to mechowate

to podmokłe

to nieszczere

..                         szczere

 

 

  Niebo zaniosło się porządnie. Ołowiane stratusy nie wróżyły dobrze.

— Mam złe myśli, nie chcę cię spotykać. Teraz muszę być sam.

A w ukołysaniu samotnością, w strugach i w leśnych rusztowaniach czy nie potrafisz dojrzeć towarzystwa bezimiennej pustki ?

— Właśnie ją wyczuwam, dlatego pragnę być sam.

Przecież w samotności budzi się śpiew, chociaż skowyt zazwyczaj.

To cudownie, że pada, nikt się nie włóczy po alejkach. Kto nie musi.

— A ja. Czy ja muszę?

Musisz, ty wiesz... Kiedy deszcz rozplata warkocze pannom wierzbom* ty potrzebujesz iść, posuwać się naprzód;  to ci daje ułudę posuwania się w życiu.

— Poriomania ?

Raczej zwykła ucieczka.

 Tylko jaśniejsza jest niekiedy krawędź nocy.  Bo tak naprawdę.

Bo tak w rzeczywistości, to nie wiemy, kiedy kończy się owa noc. Ta najdłuższa, ciemnokrwista nocka naszego żywota. I nie wiemy też kiedy nadchodzi dzień, zaniesiony chmurami po horyzont dzionek, siny i nikły, przelewający się w ramionach jak zbyt wcześnie narodzone dziecię. Dzionowatość niepewna swej godziny.

 Tak po prawdzie, to nie możemy złapać nigdy tego momentu przejścia, owego enigmatycznego przełomu, przepoczwarzenia, metamorfozy.

Jest on tak samo niezidentyfikowany jak żal.

Żal za grzechy albo za swoje życie.

Żal za siebie.

 

 

 

* zapożyczenie z wiersza Lecha Landeckiego

 

Oceń ten tekst
Marek Kielgrzymski
Marek Kielgrzymski
Opowiadanie · 13 grudnia 2018
anonim