Śpiew ptaków. Ten las dziecinny, który był kołem urodzaju, wiosennym, zamkniętym światem wielkich drzew, wysokich świec w drewnianej leśniczówce i obłych, śliskich bali ciągnących się jak wielka tratwa wzdłuż brzegu czarnego jeziora. Chłód przenikał do szpiku przez watowaną kapotę dziadka, przez ocieplane gumiaki i futrzaną czapę. Doskwierał cały ranek aż wschodziło słońce, rozganiało mgły i przeglądało się w źrenicy rozlewiska.
Rozsnuwało się tedy odzież na okolicznych, nagich krzewach i wbiegało do mrożącej krew wody aby zmącić niezmącone, zaznaczyć krąg na krystalicznej tafli. Woda obejmowała ciało żrącym zimnem, kłuła w skórę, drętwiała w kościach. Mdłe ciepło uchodziło wszystkimi porami przyprawiając o zawrót głowy.
Na wiosnę jezioro zalewało okoliczne nisko położone łąki, poszerzając wodne włości. Oddawało rozległy teren u początku lata, niechętnie i powoli, nie potrafiąc się przeciwstawić nieubłaganemu rytmowi przyrody.
Rytm ten i w człeku pozostaje. Przez resztę życia powraca przedsenną marą, porannym rozrzewnieniem. Kiedy cienie kominów wyłaniają się z nocy, lampy gasną i okna bloków poczynają mżyć światłem; kiedy ołowiane, gęste niebo w bólach rodzi dzień, niejasnym blaskiem powlekając ulice i skwery miast, powraca obraz młodości, życiodajnej sfery dziecięctwa, kąpiel powrotów.
tekst zbudowany na bazie stymulatorów koncepcyjnych Mirosława Stecewicza