Niemożność cz.2

Marek Kielgrzymski

  Spacerował po wydmach. Zmarznięty na kość piasek poprzetykany tu i ówdzie kępkami porostów przypominał skałę albo betonowe podłoże o źle zalanej powierzchni. Wszedł właśnie w obszar rezerwatu. Biała, wysmagana wiatrem tabliczka informowała, że w okresie od pierwszego maja do pierwszego października wstęp tu zabroniony. Stąpał ostrożnie, jak gdyby się skradał, mimo że okres ochronny nie wspominał o martwym styczniu. Widoczność coraz bardziej ograniczała śnieżyca. Zagapił się i potknął na zeschniętym szkielecie sosny karłowatej. Przystanął.

 Gwizdało w uszach. Północny, porywisty wicher przenikał na wylot. Bałtyk, niewidoczny jeszcze za wybrzuszeniami wydm, coraz wyraźniejszym szumem dawał znak rozlewającej się    w horyzont obecności. Postawił kołnierz, spróbował dopiąć pod szyją uszkodzony zamek błyskawiczny i ostrożnie ruszył do przodu, równo odmierzając kroki. Po kilkudziesięciu metrach zamajaczyła w oddali szara, przekrzywiona buda. Ustawiona na sześciu pustakach z rozwartymi na oścież, szarpiącymi się na wietrze drzwiami, zupełnie nie przystawała do krajobrazu. Tutaj zawsze robił sobie przystanek. Stawał w drzwiach, osłonięty od góry daszkiem a z obu stron ściankami i chrupał grzanki popijając bawarką z termosu.

 Minął ażurową wieżyczkę ze strzępem chorągiewki miotającej się na szczycie i wkroczył po dwóch pustakach do zimnej budy. Z trudem domknął drzwi. Śniegu nawiało aż do kostek. W kątach skrzył się lód. Chodząc w kółko ściągnął rękawiczki i roztarł zziębnięte nadgarstki. Na moment przystanął słuchając wizgu przestrzeni, poświstywań i stęknięć trzęsącego się domku. W lekkim półmroku majaczyły dwie cegły ustawione pod ścianą i strzęp przegniłego koca z resztką zamszowego kamasza wciśniętego w dziurę w przepierzeniu.

 Zgrabiałymi palcami delikatnie rozpiął zamek błyskawiczny i sięgnął za pazuchę. Sztywny pakiecik w sreberku po czekoladzie ułożył na cegłówkach i przykucnął. Z głębszej kieszeni wydostał płaski termos. Naraz szkwał zakołysał budą i drzwi z łomotem targnęły się na oścież. Poderwał się i doskoczył do wyjścia. Musiał dobrze napiąć mięśnie, aby ponownie dociągnąć do framugi sfatygowane skrzydło. Przełknął kęs chleba i na moment zdjął czapkę. Przeszył go dreszcz, gdy mroźne powietrze przylgnęło do spoconego czoła. Łyknął z termosu i zapakował resztki grzanki do kieszeni. Na zewnątrz rozdarła się mewa rozsypując po wydmach iskierki wrzasku. Zebrał się w sobie i ruszył w białą połać. 

 

Marek Kielgrzymski
Marek Kielgrzymski
Opowiadanie · 13 grudnia 2018
anonim