Opowiadanie z Markusem

Marek Kielgrzymski

   Zapragnął wyjść na mroźne powietrze. Dopił herbatę, dogryzł czerstwego rogala, złapał skajową kurtkę i wyszedł. Dzień był jasny. Promienie słońca ostro odbijały od śniegu. Rzęsy rozszczepiły światło na kolory podstawowe. Markus podnosił noga za nogą brnąc w zaspach. Dotarł do jezdni, otrzepał buciory i ruszył ku rzece. Zaraz za ogołoconym lasem, na lewo od zabudowań rafinerii rozlewały się czarne wody Łdy. Zamarznięte brzegi skrzyły się fioletowym, tłustym blaskiem.

 Wlazł na stary pomost i przysiadł na piętach patrząc w martwą toń. Stada wron trzepotały nad nim ciemną chmurą. Markus poczuł ogromny smutek i tak doskonałe opuszczenie, że aż zamrowiło w łokciach.

 W dali na dwupasmowej szosie śmigały bolidy. Co chwila ostry refleks od szyb godził oczy. Spojrzał na białe łąki. Wydawały się bezkresne, ale wiedział, że dziesięć mil na wschód rozpościera się olbrzymie miasto pełne spieszących do życia ludzi, pełne twarzy zapatrzonych w przyszłość.

 „Życie przynosi człowiekowi straty, a śmierć - korzyści” - wyczytał gdzieś. Może to i prawda, ale dopóki się trwa, trzeba brnąć przez śnieg, przez zamieć, na drugą stronę fioletowej rzeki. Cokolwiek tam czeka, czeka także na Markusa.

 Wyprostował zdrętwiały kark i zadarł głowę ku rozjarzonemu niebu. Smukły kształt odrzutowca prześlizgnął się w niewielkiej luce chmur. Po chwili dogonił go grzmot.

Marek Kielgrzymski
Marek Kielgrzymski
Opowiadanie · 13 grudnia 2018
anonim