Oddycham głęboko, żeby sobie pomóc.
Chodzę na palcach bo nie wiem co mnie czeka za drzwiami. Bigos?
Gorący prysznic to balsam dla ciała i umysłu. Byleby nie napotkać Langolierów.
Nie chcę żyć dalej, ale i nie chcę umierać. Stwarzam formę przetrwalnikową.
Pragnąłbym nie istnieć?
Żałość w sercu rozkrusza kamienie.
Mnie tamtego już nie ma. Jest ktoś w zastępstwie.
Świat nie słucha lękliwych. Liczą się tylko zwycięzcy.
Zwyciężyć siebie to wygrać wszystko.
Lekarze myślą abstraktami.
Duże „J” niekiedy wygląda jak małe „ijj”.
Zęby nie zazębiają się.
Wątpliwość w sercu rozbudza ciekawość.
Żądza to zgubna frajda.
Sprzątający człowiek na ulicy. Rozplanował wszystko.
Kruchość jest bastionem ułudy.
Wiem jak cudnie jest bywać. Nie pragnę już być.
Istotne jest jedynie bycie w powietrzu zapachem.
Moje kroki po liściach nie szeleszczą.
Brakuje mi echa. Pustka w sercu jest bez echa.
Mieć baczenie na motyla w ogrodzie. Tygrys przechadza się w tle.
Opowiadam sobie o minionych dniach. Nie słucham nazbyt bacznie.
Iskry spowite mgłą wieczoru są niczym szczypta przypraw wonnych w strawie.
Wiecheć mojego umysłu strzępi się nad ranem.
Łzy rodzą się w zakątku uśmiechu.
Burzą jest być słabym. Jak wzmocnić się lękiem?
Słowa te przypisuj sobie. Kres jest rozpoczęciem.
Wiarołomny jest dzień jasny!
Zerwać powrozy! Zerwać ścięgna mroku!
Godziwym jest ten co pomaga bolejąc. Uzdrowi się.
Spazm okupiony wdziękiem.
Bawiąc się w siłę oszukiwać słabość.
Tracąc siebie odzyskiwać wiarę.
Nie gardzić by nie być wzgardzonym.
Okopać się w sobie miłością.
Dziś: zadzwonić do Mateusza i powiedzieć mu, że miałem do niego zadzwonić.
Robię błędy w piśmie. Czy to skruszona buta?
Ludzie brzęczą talerzami. Brzask wciska pod powieki ostrza.
W ciemności nie czuję swoich dłoni ni ramion.
Kiedyś będzie trzeba przeżyć własną śmierć.
Czyż fatalnym jest godzić się na niezgodę?
W lustrze pożoga.
Jak wiele jeszcze wieczorów strąconych?
Wiedzieć więcej niż własna głowa!
Umysł – kłębowisko żmij.
Pierwsze tramwaje. A więc tory wciąż tu były?
Czas płynie stanowczo a potem przyspiesza.
W okamgnieniu zobaczyć kroplę a w niej molekuły ciszy – świat cały.
Potęga lichości sosnowych igieł.
Hałas miasta nadrannym obuchem.
Matka i ojciec – stałość i porządek.
Karygodna jest cisza w sercu kamrata gdy brat płonie.
Wolę umrzeć myśląc niż bezrozumnie trwać.
Poszum wiatru w koronach jak dotyk chleba na ustach.
Kolejna zima – hibernacja bólu.
Lęk na skroniach jak pajęczyna na świeżo ściętych drwach.
Mam własną krew na dłoniach.
Komputer wtóruje mi śmiechem.
Cios w plecy. To także ja.
Rozbuchany początek swoistości.
Jesień - rozruchy liści.
Ten, który zrzuca liście jest wieczny.
Toczę swe rzeki leniwie.
Kosmos i wojna. Ład i przeznaczenie.
Niebo. Harmonogram ciszy.
Okna, które kłamią. Podłość – perony bezdechu.
Chowam myśli bezładne. Odzyskuję siebie.
Tak krótkie moje życie. A tyle się mieści.
Złe słowa są jak zadry na niewyheblowanej desce życia.
Troska o zdrowie najbliższych jest przecudnym kwiatem Matki Teresy pozostawionym w drżących dłoniach przerażonego chłopca.
Przede wszystkim chronić siebie! Ale dla kogo ochraniać siebie,
kiedy utraciło się siebie?
Palenie książek przypomina popielenie lasów. Nikt już nie wdrapie się na wyżyny.
Jak trudno odpowiedzieć pastelem oczu gdy zwężają się źrenice wroga.
Chemiczne piekło we własnej głowie jest poligonem dobra wszechświata?
Wielość możliwych rozwiązań. Jeden koniec.