Letni wieczór nad morzem

Marek Kielgrzymski

Najpierw było nas pięcioro: Lech, Wojt, Wojtek B., Krysia i ja. Cieplutko - 28 stopni Celsjusza, piątek, nic tylko spijać nektar i doglądać uroki fauny i flory. A więc kurs nad morze. Spacerkiem docieramy do parku w Jelitkowie. Śpiewamy na plaży i przechadzamy się po alejkach. Spotykamy Tomasza - wesolutki - częstuje nas szampanem. Krysia odchodzi z Tomkiem. Niedługo potem Wojtek B. odbija i steruje na pociąg. On wcześnie wraca do domu, od kiedy założył rodzinę. Robi się szaro w atmosferze, zmierzchająco. Idziemy pod nieczynną fontannę, w ślad za dwoma przedstawicielkami płci alternatywnej. Pod „Parkową” kupujemy dwa browarki. Opadamy na ławkę pod drzewami i sycimy się widokami. Jest ciepło, rozleniwiająco. Wojt namierza sympatyczną panią X i znika nam z oczu. Na deptaku robi się tłoczno.

  Idziemy, ja i Lesio, dokonać obrządku fizjologicznego; zmierzamy za budkę z hot-dogami, wbijamy się w krzaki. Zza pleców dochodzi muzyka i wesołe pokrzykiwania społeczeństwa. Stoimy w najgłębszym gąszczu próbując nie wdepnąć na minę i nagle wyrasta wokół nas kilku wyrostków - smarkateria - pada zdawkowe pytanie, wypowiedziane pijackim dyszkantem: 

- Macie kaskie?!

- Nie.

Ciosy sypią się zewsząd. Zbyt dużo ich. Głowa mi lata od lewa do prawa. Błyski. Niebieskie  i białe dzwoneczki. W uszach szum. Gorąco na wargach. Lech znika z pola widzenia. Próbuję się bronić, zasłaniam się rękoma, młócę powietrze – wiatrak w tajfunie - nic nie widzę... Już z tyłu wykręcają mi ręce, padam na alejkę. Widzę kątem oka jak wysoki, szczupły człowiek unosi nad głowę żółty kosz. I teraz wszystko dzieje się błyskawicznie, trudno ustalić kolejność zdarzeń. Kosz frunie na mnie. Potężne uderzenie na kilka sekund pozbawia mnie przytomności. Przez chwilę leżę nieruchomo na asfalcie. Coś ciepłego zalewa mi oko. Nagle, pod pulsującą czaszką, wykwita jasna myśl: uciekać! Zrywam się z ziemi, odpychając jednego, drugi, nagłym szarpnięciem, ciągnie mnie w bok, spada mi trampek, ale prę do przodu w jednym bucie - do ulicy! Przebiegam przez trawnik, ciepły syrop zalewa lewą stronę twarzy, wycieram policzek, dyszę, muszę zwolnić przy torach tramwajowych.  Ni stąd, ni zowąd pojawia się Lech; wygląda przeraźliwie, skronie zalewa mu krew. Lewa powieka monstrualnie wielka i zsiniała, wargi jak u klowna... Krzyczy:

— Magu! Spieprzamy stąd!

Puszczamy się biegiem przez pustą pętlę tramwajową; nie wiadomo, czy nas gonią, ale        na wszelki wypadek wiejemy. Za przystankiem próbuję zatrzymać taryfę, żadna nie chce stanąć. Samochody zwalniają, przerażenie rozszerza oczy kierowcom i przyspieszają na powrót. Muszę wyglądać okropnie. Przyłącza się jakiś gość, chwilę gadamy, pomaga mi w próbach zatrzymania taksówki. Zdążamy w stronę osiedla. Krew zalewa mi oczy. Jezdnia wiruje. Mroczki. Na Żabiance pod wieżowcami trafia się radiowóz. Hamuje z piskiem. Podaję dane. Policjanci są bardzo uprzejmi. Wzywają karetkę pogotowia, która przybywa niezwykle szybo. Robią mi wielki opatrunek. Kość ciemieniowa pulsuje. Auto szarpie na zakrętach. Dziwnie się jedzie na leżąco. Myślę, co z Lechem. On uciekł. Gdzie? Do domu? Dojeżdżamy do szpitala na Zaspie. Ostry dyżur. Wytaczają mnie z karetki. Mam mdłości, chcę wstać. Idę na własnych nogach do izby przyjęć. Łeb pulsuje, skóra na głowie pali. Układają na leżance. Czekam długą chwilę. Wreszcie zdejmują opatrunek. Biały kitel  ma zachrypnięty głos:

— Będzie trochę szczypało. Muszę zdezynfekować.

Szczypie trochę. Nie mocno. Trochę. Idę do lustra zmyć krew z policzków, z rąk, z szyi. Patrzę w lustro i nie poznaję własnej twarzy. Zaglądam za lustro czy to aby nie czyjś karykaturalny konterfekt. Nie, to ja, to moje odbicie rzeczywiste. Wyglądam jak Upiór z Opery i mam założone dwa szwy. Dwa szwy! A więc jednak rozwalili mi mój nieszczęsny caban! Zastrzyk przeciwtężcowy, prześwietlenie czaszki, elektrokardiogram. W izbie przyjęć leżą Ci, co odebrali mocniejsze bęcki. Koleś z tatuażem na małżowinie ma rozwalony łuk brwiowy. Źle dostał, źle. Przybijamy „piątkę” ugruntowując braterstwo piątkowych pechowców; z trudem przywołuje na bladą twarz cień uśmiechu. Na leżance pod ścianą gość w średnim wieku pojękuje cichutko. Wychodzę. Korytarz pusty, świetlówki mżą trupim światłem. Mam czterdzieści pięć minut do wyniku badania radiologicznego. Nie jestem w stanie usiedzieć na krześle. Drepczę korytarzami, łapiąc się na ohydnej satysfakcji, że ja mogę chodzić, w przeciwieństwie do większości tu uśpionych. Zachodzę na piętro,             na oddział radiologiczny.

— Czekać, czekać na dole, na izbie!

Schodzę na dół. Spaceruję po pustych korytarzach. Na moment tracę orientację. Panika. Odnajduję korytarz do izby. Klucze! Nie mam kluczy od domu. Później, później... Siadam. Czekam. Za oknami blado. Wstaje mdły świt. Mgły snują się przy ziemi. Trochę niesamowicie. Trzaskają drzwi: jest wynik! Zrywam się na niepewne nogi. Contusio conitis. Bez zmian urazowych. Opada ze mnie. OK. Ściskam dokumenty. Wyślizguję się z budynku. Masyw szpitala jawi mi się niczym górotwór bólu. Idę ku osiedlu. Jest coraz jaśniej. Ptaki, ptaki. Do Przymorza mam pół godziny per pedes. Jestem spokojny. „Bez zmian urazowych”. Żyję...

 

Oceń ten tekst
Marek Kielgrzymski
Marek Kielgrzymski
Opowiadanie · 13 grudnia 2018
anonim