Moje okno zazwyczaj zasłonięte jest szczelnie żaluzjami. Zakrywam je jeszcze grubą kotarą w szkarłatnym odcieniu. Nieczęsto ostatnimi czasy siadam przy moim oknie. Kiedy lekko podciągnąć blaszki żaluzji, zza parapetu na szóstym piętrze betonowego bloku mieszkalnego, dostrzec można bladą ulicę i szereg zaparkowanych samochodów. Nie ma dzisiaj wiatru i topole stoją nieruchomo. Reflektory na dachach garaży zaglądają do oczu, perspektywicznie układają promienie w chłodzie nocy. Po lewej stronie gąszcz bezlistnych drzew i krzaków trwa w marazmie półmroku. Po błyszczącej ulicy przemykają cicho taksówki. Wilgoć i nie widzę wokół ludzi.
Gdzieś z wyższego balkonu falowca dobiega muzyka i delikatne szklane pasma wiją się ku wieczornemu, granatowemu niebu.
Wstając z cichego, muzycznego kącika już nie śnię o zagadkowości, otwieram oczy obojga rodzajów i używam języka do zaklejenia białej koperty. Przyciskam papier do niebieskiego prochowca, chowam list do wewnętrznej, przepastnej kieszeni. Papier jest sztywny i lekko uwiera. Bordowa, blaszana skrzynka pocztowa daje mi znak, bym zaszedł ją od tyłu. Z przodu stoi jakiś facet i szarpie się z grubymi, szarymi kopertami. Zapalam papierosa i przystaję nie opodal przyglądając się zwykłemu pejzażowi codzienności.
Jakiś samochód gwałtownie rusza z zalanego plamami oleju trotuaru. Błyszczy pobliska szyba wystawowa i zaprasza kolorami do spoglądania w jej stronę. Opieram się chwilę pokusie, w końcu jednak podchodzę do wystawy i rzucam spojrzenie na ułożony piramidalnie towar. Podnoszę głowę i widzę odbicie swojej twarzy. Za plecami mam murek, drzewa, chodnik, trochę z prawej strony dostrzegam jamnika; czuję nikłe ukłucia retrospektywnych szpil.
Rzucam się w sobie, gdy gdzieś blisko dobywa się ochrypły ryk syreny, przyprawiający o dreszcz. W tym samym momencie od strony skrzynki dobiega mnie metaliczny podźwięk. Powstrzymuję się od spojrzenia w tamtą stronę. Staram się wysublimować zza wystawowej szyby jakieś trzy, cztery połcie przyjemnego widoku.
Stawiam kołnierz i odwracam się od kolorowej wystawy. Moją uwagę przez kilka sekund przyciąga niebieska furgonetka z błyskającym światłem na dachu. Kiedy z piskiem opon znika za zakrętem czyjegoś słusznego albo niesłusznego strachu, odwracam wzrok od ulicy, przenosząc go na skrzynkę pocztową. Podchodzę do niej od frontu przyciskając białą kopertę do poły prochowca.
Blaszana, bordowa skrzynka pocztowa przygląda mi się z życzliwą dezaprobatą, tak, jakby chciała powiedzieć: „Ty zawsze musisz się spóźnić, tutaj po tobie już nikt nie wrzuca listów, aż do rana”.
A ja wiem, zdałem sobie przed chwilą sprawę, że ten hałas metaliczny, który tak harmonijnie zgrał się z ochrypłą syreną stróżów porządku, to nic innego jak odgłos wybierania listów z owej bordowej skrzynki, a ten brutalny człowiek stojący przy niej tak długo, to nikt inny tylko Wybieracz Listów. Znowu spóźniłem się na ostatnie wybieranie korespondencji dziś wieczór. Nie patrzę już na pocztową skrzynkę, tylko podnoszę blaszaną falbankę jej spódnicy, wrzucam kopertę i odchodzę.
Na schodach, kilka metrów za neonową wystawą, dopada mnie zezowaty jamnik; na szczęście właścicielka jest na tyle zorientowana w jego temperamencie, że w porę skutecznie przeciwdziała dalszemu biegowi wydarzeń i teraz trzyma gwałtownego psa za szelki, coś mu tłumacząc i klarując, potępiając i strofując, a zwierzę narwane dyszy jeszcze z przypływu adrenaliny, wybałuszając krwawe ślepia Natury.
Schodzę po schodkach na ulicę, przekraczając białe pasy i spacerkiem kieruję się w stronę ciepłego domu. Moje okno otwarte jest na oścież. Do pokoju wpływa chłodne powietrze i ześlizguje się po regale ku dywanowi. Widać przez nie rozległe podwórko, kwadrat ulic, krzywe chodniki, ogród jordanowski i wysokie, smukłe topole stojące prosto na tle czarnego nieba.
Zasuwam żaluzje i zakrywam okno storami.