Tam, gdzie nie słychać szumu drzew

Marek Kielgrzymski

     Emil czuł się dokumentnie rozbity, rozjechany jak żuk na asfalcie. Od dwóch dni nie spał; lęk był tak rozległy, że obejmował cały widnokrąg. Trudno było go zrozumieć bo nie miał czego się obawiać. Tkwił w wygodnym mieszkanku na poddaszu, fizycznie zdrowy i w nie najgorszej sytuacji materialnej; był bezrobotny, to prawda, ale poniekąd na własne życzenie. Gdyby się uparł znalazłby jakąś robotę, choćby słabo płatną. Zapowiadało się deszczowe lato – to dobra perspektywa bo uwielbiał, kiedy padało. Potem miał wrócić na studia, znów komponować, znowu zakopać się po uszy w elektronice i snuć muzyczne, interaktywne pejzaże...

Nie wychodził z domu od trzech tygodni. Miał sporo ryżu, puszki i weki; chleb tostowy wytrzymywał i cztery tygodnie. Dlaczego nie wychodził? No właśnie. Jak to wytłumaczyć zdrowym ludziom, którzy chcąc wyjść, dajmy na to, na zakupy wkładają buty i kurtkę, odchrząkują i wychodzą z mieszkania. Zwyczajnie, po prostu. Emil zawsze musiał stoczyć ze sobą walkę; gdy postanowił wyjść ujawniał się w nim strach. Zaczynał się trząść, pocić i musiał biec do ubikacji. Potem długo szarpał się z drzwiami, popatrywał przez wizjer, nasłuchiwał. Robił wszystko by odwlec chwilę otworzenia drzwi i bolesną decyzję wyjścia z mieszkania. Gdy przegrywał batalię i musiał zostać w domu zawalając kolejne, pilne sprawy, nienawidził siebie. Rzucał się na tapczan i pogardzał sobą. Wtedy długo nie mógł dojść do równowagi. Długo rozmyślał. Długo próbował przewidzieć jakie będą konsekwencje nie załatwionych spraw. Potem zasypiał. Po takiej walce chciał tylko spać. Niczego już nie pragnął, niczego nie oczekiwał. Marzył jedynie by zasnąć i nigdy się już nie obudzić. Zdarzają się wylewy krwi do mózgu podczas snu; zdarzają się nawet młodym ludziom. Albo bezdech nocny, który niekiedy potrafi doprowadzić do uduszenia w czasie snu... Tak, zasnąć i niepostrzeżenie przejść w niebyt - to byłoby coś! Ech, to byłoby coś! Ale najpierw trzeba zapaść w sen. A to nie takie proste. Sen do Emila, zwykle, nie przychodził. Czasem czekał na niego cztery godziny, innym razem sześć. Gdy już rzęził w poduszkę i przeklinał siebie, świat, i wszystkie góry, i doliny rzęsiście oświetlone słońcem, nadchodził wreszcie; ale był to raczej letarg. Zapadał się weń jak w studnię lecąc długo i nieprzytomnie w głąb siebie. Zacierały się kontury, robiło się coraz mroczniej. To była rzeczywistość oniryczna, przenicowany padół niemocy. Ale zasypiał. Tym razem od dwóch dni w żaden sposób mu się to nie udawało. Mięśnie miał napięte jak struny. Paznokcie wbite w dłonie. Oczy piekły. Wewnątrz wszystko mu się kurczyło i trzęsło . Rozmyślał na przemian o śmierci i wonnych ogrodach za miastem. Uwielbiał tam spacerować. To go koiło. Wracał do siebie. Do jasnego siebie.

 Na zewnątrz wschodził czerwcowy, ciepły świt. Subtelnie szumiały topole i rozłożysty kasztan. Pierwsze samochody na parkingu pod oknem odpalały, dyżurne żule wygrzebywały aluminiowe puszki z pojemników na śmiecie głośno i z pasją miażdżąc je na betonie, ptaki cudnie kwiliły, od czasu do czasu odezwał się niemrawo jakiś osiedlowy pies. Zaczynał się piątek. Piątek weekendu początek – mówili w Radiu. Piątek – smutku zaczątek. Emil zwlókł się z tapczanu i przemył twarz zimną wodą. Spojrzał w swoje oblicze. Lekko podkrążone oczy i trochę zmechacona skóra na twarzy nie dawały odbicia udręki jaka się w nim panoszyła. Sięgnął do apteczki i wyjął stopery woskowe. Całkowicie zgadzał się z panią A, która twierdziła, że stopery to najwspanialszy wynalazek współczesności! Po rozgrzaniu wosku i udatnym usytuowaniu wewnątrz uszu ponoć siedemdziesiąt procent hałasów z zewnątrz udawało się wytłumić. Dziwacznych dźwięków ze środka własnej głowy nie można było już zneutralizować. Ale z tymi dawał sobie radę. Bolesny i rwący był świat zewnętrzny.

Emil wrócił do łóżka i nakrył głowę poduszką. Ni stąd ni zowąd serce zaczęło mu walić jak oszalałe. Ale w głowie zapadła cisza. Momentami słyszał jedynie uderzenia pulsu. Zapadł w jakieś odrętwienie, marazm. Żadnych myśli nie było na podorędziu.

 

 O siódmej zaczął się hałas. Przed blokiem kładziono nowy chodnik. Zwaliści, beczułkowaci mężczyźni w jaskrawo pomarańczowych pelerynkach krzątali się przy ziemi stukając, szuflując i utwardzając. Szlifierka i piła do kamienia przebijała się bez trudu przez stopery i poduszkę. Niekiedy zadudnił pneumatyczny młotek, zawyła sprężarka. Gdy skończą osiedle będzie jak nowe! A za pół roku podwyższą czynsz bo im się budżet spółdzielczy nie domknie przez te rozległe roboty. Ale po gładkim, równym chodniczku będzie można dojechać na rolkach pod samą klatkę schodową!

 Pół kilometra było do morza. Równy, precyzyjnie wytyczony szlak prowadził bezbłędnie na plażę. Szło się przez kwiecisty, zielony park. Kiedyś rozległy teren zajmowała jednostka wojskowa. Emil pamiętał to jeszcze. Dwadzieścia cztery lata temu młody żołnierz patrolujący teren za drutem kolczastym dał mu potrzymać, przez ogrodzenie, karabin Kałasznikowa. Czuło się w tym pachnącym smarami przedmiocie ciężar życia. Ciężar śmierci. Ciężar przeznaczenia i decyzji nieodwołalnej. Było gorące lato. Młody człowiek smażył się w szarym, stalowym hełmie i matowych, sztywnych kamaszach na grubej podeszwie. Musiał przeklinać całe to wojsko polskie, piękny, rdzawy teren wysadzany iglakami i szumiące wokół brzozy, jesiony, kasztany. O czym szumiały te drzewa?

Pięć lat temu teren wykupili deweloperzy. W ciągu roku powstało imponujące osiedle apartamentowców. Strzeżone, monitorowane, za żelaznym ogrodzeniem z tablicami ostrzegającymi o kamerach.

 O dziewiątej hałas pod oknem przybrał napór dojmujący. Szlifierka i utwardzarka oraz wizgoczący, sapiący, co i rusz, kompresor zgrały się w bolesnej industrialnej etiudzie z koparką, dygocącą ciężarówką i kosiarką. Robotnicy przekrzykiwali swe maszyny próbując się porozumieć. Emil wcisnął twarz jeszcze głębiej w poduszkę wbijając głębiej palcami wskazującymi stopery w uszy. Przypomniał sobie scenę z filmu Dzień świra Marka Koterskiego, kiedy wczesnorannie obudzony Adaś Miałczyński perorował bezprzytomnie z okna swojego mieszkania do zdziwionych, lekko, robotników rozpoczynających pracę na podwórku.

Emil zamarzył, żeby stracić słuch, żeby ta napięta, od lat, membrana między uszami pękła i by zapadła absolutna, niczym nie mącona cisza. Lecz co wtedy z muzyką? Co z zachwytami świata dźwięku? Co z jego studiami kompozycji i systemów elektroakustycznych? Interaktywne pejzaże stałyby się płaską grą cieni a świat wokół byłby martwy!

Nie, to stanowczo zły pomysł; lepiej byłoby tak wyciszyć mieszkanie by męczące dźwięki z zewnętrza docierały szczątkowo bądź wcale. Wtedy dało by się jakoś spokojnie żyć. Ale... koszty. Duże koszty takiego przedsięwzięcia na razie to wykluczały.

  Około jedenastej na zewnątrz zrobiło się ciszej i Emil zaczął przysypiać. Zapadł w miękki, kojący sen bez obrazów i wizji. Pokrzepiło go to cudownie. Mógł stawić czoło atakowi dźwięków, które zburzyły jego półtoragodzinną idyllę. Piła do kamienia na podwórku przemówiła, kompresor sapnął i młot pneumatyczny rozpoczął kanonadę. Wjeżdżały i wyjeżdżały wywrotki dudniąc basem motorów. Ręczne młotki w kilkunastu krzepkich dłoniach uderzały nierównomiernie w kamienie; gruz sypał się długimi, buńczucznymi łukami na platformę niebieskiej wywrotki.

Ech, gdyby człowiek mógł naturalnie zatkać uszy, niczym foki, i nie słyszeć tego czego słyszeć nie chce. He he, w szkołach, w salach prezydialnych i w sejmie na pewno wisiały by jaskrawe tabliczki z intensywnie wyeksponowanymi, drukowanymi literami, iż KATEGORYCZNIE ZABRANIA SIĘ ZAMYKANIA USZU w trakcie godzin lekcyjnych, w trakcie posiedzeń, w trakcie obrad. Niestety, homo sapiens musiał być czujny także w czasie snu. Gdyby nie to przystosowanie kto wie czy człowiek by przetrwał. A współcześnie? Cóż, gdy się sypia w kartonie na przedmieściach rozsławionego, kolorowego Nowego Jorku, w slumsach gigantycznego miasta Meksyk albo pod drewnianym kontuarem sprzedaży pamiątek znad morza w Sopocie, dobry słuch nadal się przydaje.

  Zajęczała koparka a młot pneumatyczny wyraźnie zadudnił bliżej. Emil nakrył płonącą głowę śpiworem, ale w ciągu pięciu minut zrobiło się tak gorąco, że za chwilę musiał znów wystawić łeb na zewnątrz. Starał się myśleć o bezbrzeżnych łanach złotych zbóż i słodko niebieskich rozlewiskach gdzie tylko szum wiatru i ptasie śpiewy...

Świat miejski napierał na niego zewsząd. Budowlana kanonada na podwórku przed oknem, głośne ludzkie nawoływania, motocykle-ścigacze, tramwaje i nieprzebrany sznur samochodów warczących, ryczących, błyszczących w słońcu gamą metalicznych barw. Tęcza nad miastem zapewne także zbudowana jest z drobinek lakieru, który w gorącu unosi się ku górze i skupia w łuk na nieboskłonie. Na pewno też wydaje dźwięk, jakiś wizgot, mechaniczny świst albo modulowany temperaturą charkot.

Myśli zeszły Emilowi w odległe eskapistyczne rewiry i uspokoił się trochę. Lekkie duszności pojawiały się gdy irytacja osiągała wysoki poziom; dyszał więc nierównomiernie czując z jakim trudem powietrze wnika do płuc i jak trudno mu z nich się wydostać. Czasami bawiły go osobliwe gwizdy i poświstywania jakie z siebie wydawał. Te dźwięki nadawałyby się do eksperymentalnej suity TV LINDRO albo do pełnometrażowego horroru science-fiction, gdyby je wzmocnić i opracować. Od dwóch miesięcy odwlekał wizytę u alergologa; należało wyjść z mieszkania, zrobić prześwietlenie płuc, udać się do sąsiedniego miasteczka i zreferować precyzyjnie lekarzowi swój kłopot.

 

Marek Kielgrzymski
Marek Kielgrzymski
Opowiadanie · 13 grudnia 2018
anonim