Powoli zachodzi słońce i półsen osiada na rzęsach.
Firany, niedawno nabrzmiałe wiatrem, śpią wisząc bezprzytomnie.
Wewnątrz tego wieczoru osamotniony jestem i myśli me wysyłam ku niewiadomym, enigmatycznym ziszczeniom.
Powoli gasną światła w powodzi wątlejącej jasności.
Różowieje niebo na zachodzie, tyka komina starej kotłowni haczy chmury pazurem piorunochronu. Milczy półcień drzew. Wiatr ucichł.
Siadłem bokiem przy moim długim biurku i bez zainteresowania spoglądam na jego szczyt. Przychodzą mi do głowy myśli nieposkromione.
Jest chwila w gonitwie codziennych efemeryd, kiedy coś każe człowiekowi analizować, zdawać by się mogło, bezprecedensowe, targnięcia intelektualnych chuci. Przypadek jest stymulatorem potrzeb, to on prowokuje dążenia. Indolencja osób trzecich i mój nieuzasadniony ból korelacji mogą się zestroić w progresję smutku.
Teraz idę korytarzem przychylności.
Nadciąga noc szeleszcząca miotełkami po talerzach perkusji.
Podarte szponami piorunochronu cumulusy rozwiewają się w kłębki różowej waty.
Niech dzień jutrzejszy nie nadejdzie...