Krążę wokół stawu Drugorskiego w parkowej dzielnicy G., plecy swędzą od skwaru, dłonie puchną od wewnętrznej strony. Kaczki leniwie obijają się o betonki przy brzegach. Miasto zapada w siebie, puchnie, tężeje i osiada metr za metrem - coraz bliżej starych korytarzy schronów, które wypełniali kiedyś mokrym piaskiem. Do plaży zawijany kilometr, dzieciaki z ręcznikami u szyi tuptają; siwy jamnik od rana leży pod śliwą, ozór zamiata ścieżkę. Upał poraża, nie ma czym zdychać.
Od osiedla P. trzech układa dukt z trylinki; trakt szerokim łukiem omijać będzie staw miejski. Siedzą, kurzą fajki, czochrają się po odkrytych torsach; pot wsiąka w planetę, przenika przez warstwę ziemi, skwierczy na rożnach ukrytych popod miastem gdzie obracają się ci, co odeszli.
Ocembrowany staw jest niewielki, można go obejść w kwadrans. Za każdym okrążeniem odległe dźwięki trąbki odrobinę się przybliżają. Osiedlowy Miles nadciąga. W taki upał! Że mu się chce dąć. Pewnie nie ma na piwko.
W centrum akwenku Drugorskiego jest wysepka łabędzi. Ptactwo ma tam domek. Chatkę na koziej nóżce. Z brzegu ledwie widać biały daszek. Teren zarósł, roślinność rozsupłała warkocze, sięgnęła brzegów, weszła w mętną toń. Teraz woda jest zielona i ciemna.
Okrążam staw od strony północnej - tu więcej cienia. Mdły zefir porusza koronami smukłych masztów flory, gałązki wibrują, konary spinają się w sobie, drewnieją jak ludzie, którzy za długo żyją. Jak to kiedyś mówił Piotr? „Czterdziestka i dosyć! Starczy. Potem choroby i harpie”. A teraz. Siedzi w szpitaliku w C. na zadupiu, ma czterdzieści sześć lat, leczy nereczki i chce mu się żyć jak nigdy dotąd.
Mama kazała zrobić zakupy. Masło i sery rozpuszczają się w plastikowej torbie. Dębowe to już pewnie zupa a nie napój chłodzący, nektar nygusów. Nie, stanowczo nie dożyję kresu tego dnia. Zanurzę łeb w potoku Drugorskim, opadnę na srebrne, od puszek, dno, poznam świat szuwarów i mokrą, kliniczną Panią. Spłynę z puszkami do Zatoki, odmięknę i wreszcie trafi mnie niebieski szlag. Przybiję piątkę Neptunowi, stanę w dennym ogonku po mętne światło dnia.
Siadam pod uschłym castanea sativa, dotykam dłonią gorącej ziemi. Kręci się w głowie, róża wiatrów dostaje świra. Stara kobieta wlecze wózek z gazetami. Kolorowy magazyn na szczycie stosiku próbuje się wysunąć z objęć sznura; poszarpuje błyszczącą okładką gdzie wielkie, złote litery nawołują do usuwania wszelkich anomalii skóry: „Blizny, rozstępy i trądzik bliznowcowy już nie straszne! Bądź szczęśliwy w swojej skórze!”. Kobiecina kolebie się w znoszonych chodakach, siwo-żółty warkocz obsuwa co rusz na lewe ramię. Tylne koło wózka zacina się, nie chce wirować. Ziemia zacięła się, zwolniła, słońce praży tylko jedną połać świata - parkową dzielnicę G. i osiedle P. Dalej mieszkają potwory a mapa jest pełna bielusieńkich plam.
Wstaję, otrzepuję tyłek i ruszam ku centrum. Sztywne nogi z trudem poddają się woli. Świat to dekoracja, sztafaż; ja przemknę pod pudłami kartonowych bloków, wslalomuję między papierowe latarnie, wespnę się na piętro z modeliny i przycupnę przy oknie z papier mâché. Będę się gapił na podwórko z plasteliny, na plastikowych ludzi i drewniane samochody. Będę czekał na wygaszenie reflektorów.