Wkładam dwa palce do ust i grzywa chmur sinieje.
W moich dłoniach, w zagłębieniach skóry tkwi oniryczna opowieść.
Ugruntowana rozmowa z alter ego; chaotyczna baśń bólu.
Akceptuję wszystko, cokolwiek jest przejawem życia dwuogniskowego. Dwie przeciwstawności, dwie zależności, dwa bieguny, dwie tragedie — to już było gdzieś wspomniane, lecz nikt nie mówił o rozpaczy.
Wszystko roznosi się synapsami. Myślę i coś mnie boli, coś dręczy. Niechże to będzie - dajmy na to - samotność. Albo symbolika zła. O co mi chodzi? O czerń i zwężone oczy. Nazbyt wiele takich scen. W codziennych opowieściach widzimy je w sobie na przykładzie prostych odruchów nie całkiem bezwzględnych. Mówimy: to normalne.
Jednakże równi pochyłej nie dostrzega osobnik po niej zjeżdżający.
* * *
Wszystko wokół staje się naraz mroczne.
Niczym wieże nadchodzą ludzie, drepczą i znikają.
Nie ma ich wcale w gruncie rzeczy. Jest jedynie mrok i pustka.
Ona się krzywi i wygina, naigrawa się. Każe, by ją obejmować i pieścić.
A potem rzuca się pod koła trzeszczącego pociągu i wynurza z drugiej strony, udając nicość.
Pocięta na paski owija się wokół głowy i prosi o modlitwę.
Modlitwa jest prośbą o dalszy ciąg mroku, który i tak z powołania tu jest i panować zawsze będzie.
Kartka jest biała. Litery są czarne. Czyż to nie zbieg okoliczności?