Zaciemnienie

Marek Kielgrzymski

   Co było wczoraj, co działo się ze mną w chwilach nieodtworzonych? Kogo poznałem, w kogo uwierzyłem... Czarne słońca, nocne pohukiwania słów bezbronnych. Szkła na podłodze.

  O czym on mówi? O czym ja mówię? Korek od czajnika wystrzelił w kuchenną szybę i rykoszetem przewrócił wazon z kwieciem.

 Jest muzyka w sercu człeka, której nie należy wywoływać. Są rewiry w głowie, których lepiej nie poznawać.

  Podsłuchałem w radio ogłoszenie: „Pizzeria XYZ poszukuje dostawców z samochodem lub rowerem, telefon pięćset pięćdziesiąt osiem, dwadzieścia, pięćdziesiąt dziewięć”.

 Wiatr. Za oknem, na balustradzie, przysiada wróbelek i śpiewa, kwili, gardziołko mu nabrzmiewa i wydaje mi się, że jestem oczyszczony z wszelkiego brudu.

 Czas na krzyżówkę panoramiczną z hasłem. Rozwiązanie utworzy nieznane bliżej powiedzenie Michała P.: „NA PROSTEJ DRODZE DESZCZU ZDARZAJĄ SIĘ CUDA”. I to będzie motto tej pory roku. Rozwiązanie krzyżówki należy nadsyłać do 11 każdego miesiąca pod adresem: Nietygodnik literacki, ul.Pulsacyjna 6, Award 008 G, Masonik. Nagroda multimedialna oczekuje w redakcji.

  Przyszło mi do głowy, że mogę być cieniem. Nihil novi sub sole zapewne, ale jeśli to wszystko wstukuje na zwanym zwierzęciu elektronicznym mój CIEŃ, to w takim razie co ja robię w tej właśnie, równoczesnej minucie?

  Godzina... no właśnie, która to mogła być? Powiedzmy: osiemnasta. Echo kościelnych dzwonów niesie się w przestrzeni, zwielokrotnione w szybach i pionowych ścianach pudełkowatych domostw, samochodowe alarmy ciągną swój całodobowy koncert, nieliczne ptaki nie śpiewają. Na trzecim piętrze falowca kwili półtoraroczne dziecko. Zmierzch.

  Wychodzę po butlę wody sodowej. Zjeżdżam windą na parter, mijam starszą panią z jamnikiem, potem wyrostka z foksterierem, zza węgła wychylają się dwie matrony z zakupami w plastikowych torbach. Skręcam do samu spożywczego, przechodzę przez jezdnię i już nie wiem gdzie jestem. To nie moje osiedle, to nie mój czas, przestrzeń jest jakaś wybrzuszona. Nie rozumiem. Coś jest nie tak. Mijają mnie ludzie, których nigdy nie widziałem.

  A więc zgubiłem się! Przysiadam na obłażącej z farby ławce. Marszczę czoło i próbuję skupić myśl. Lecz myśli nie ma. Dygoczę dłuższą chwilę. Przechodniów coraz mniej. Chłód zakrada się do kieszeni kurtki.

  Podchodzi pijak, pociągając lewą nogą.

— Dwa grosiki na chleb i papierosiki, co? Da się zrobić, szefie?

Milczę. Żeby tylko nie usiadł obok; musiałbym wtedy wstać i odejść, a nie chcę nigdzie wyruszać. Mijają długie sekundy. Patrzymy, on na moje buty, ja na półlitrowy karton po mleku, „czystym, białym i prosto od krowy. To w bieli rodzą się najpiękniejsze chwile twojego życia”.

  Krzywi się. Odchodzi. Powolnym, zmęczonym krokiem, kulejąc lekko, poddaje się perspektywie. A więc mam spokój, nikt niczego ode mnie nie chce. Mogę tu trwać, deliberując sam ze sobą i zakwitnąć bądź zgnić.

   Wstaję. Coś miałem jednak zrobić, gdzieś iść, jakoś się zachować względem świata. Lecz co to za osiedle, cóż to za zagadka topograficzna?

Ruszam w stronę skrzyżowania, gdzie dudnią tramwaje. One są najbezpieczniejsze, można obserwować wszystko przez szybę; w ruchu nic bezpośrednio nie jest w stanie mi zagrozić.

Na przystanku pusto. Żywego człowieka. Kiedyś widziałem film, w którym ludzkość przestała istnieć. Teraz tak to wygląda.

   Tramwaj nie nadjeżdża długo, więc decyduję się na wędrówkę. Niesie mnie dobrze, kroki stawiam pewne tylko wciąż rozgryzam dylemat - quo vadis? Mijają mnie drzewa i latarnie, cienie kominów i furtki do nieznanych rewirów; zagrażają wysokie, betonowe bloki i wyrwy w chodniku.

Mijam herbaciarnię o wdzięcznej nazwie „Mantra”, szkloną jak akwarium i przystaję. Wokół tajemnice ulic, nieodgadnione przejścia podziemne, trakty i zakola. Co dalej?

Powrót per pedes ciemnymi arteriami Przymorza. Samotność odrywana od podszewki.

 

Marek Kielgrzymski
Marek Kielgrzymski
Opowiadanie · 22 grudnia 2018
anonim