Ciemno jest. I słychać kroki. Ciężkie buty i mały, malutki pies. Malusieńka psina, psinka, piesinka. Późna godzina i zimno. Świeci kilka okien. W sobie się tuli muzykę słyszaną dawno i wcale niedawno. Słyszy się siebie, kiedy słyszy się tamtych kilka taktów. Stąpa się cicho po ulicy, zatrzymując co chwila, by psina, psinka, piesinka mogła kapnąć pod latarnią, czy drzewem smaganym, trochę, troszeczkę, trochunię.
I idzie się dalej, siedząc przy biurku w ciepłym, własnym mieszkanku. Ile jest warte własne, własne-ciepłe, przytulne lokum, to nie tak prosto ocenić i mało kto czyni to, i potrafi - chce to wiedzieć. Oby nikt się nie przekonał, ile naprawdę jest warty taki cichy, prywatny, ogrzany kąt: ani wróg żaden, ani obcy, a broń Boże przyjaciel człowiek. Niech nikt na padole nie doświadczy tego! Choć się wie doskonale, że będą tacy nieszczęśliwcy, którzy dokładnie i z bliska, w okazałości całej obejrzą sobie ten problem. Chciałoby się powiedzieć: tylko nie ja, lecz nie rzeknie się tak; powie się zupełnie inaczej, odwrotnie. Powie się: niech to będę ja, ale nie dobry przyjaciel człowiek, czy zły wróg człowiek, chyba że straszliwy wróg nie człowiek. Powie się tak i tak się pomyśli. Tak poczuje.
Ciemno jest. I słychać kroki. Zatrzymać się trzeba, by psina, psinka, piesiulinka kapnęła kapkę. Zimno jest. I ciepło w mieszkanku. Samochody, samochodziki przelatują przed nosem szumiąc silnikami, chlapiąc czarną, zimną wodą.
Myśli się. Chciałoby się nie myśleć albo też bardzo chciałoby się myśleć. I myśli się, myśli się: zawsze o tym samym. Niedobrze. To niezdrowe. Ale myśli się. Idzie się. Z psiną, psinką, piesiulinką. Z muzyką-ciszą w trakcie nieobecności w sobie i wokół siebie. Chlapią samochody. I wsiadłoby się do takiego i chlapało tak samo. Koła rozgarniałyby wodę czarną i zimną, a nie własne buty. Psina, psinka, piesiulinka siedziałaby obok, czy z tyłu i patrzyłaby na swojego kierowcę-człowieka-pana, i zastanawiałaby się, czy nie zastanawiałaby się, gdzie chce ją zawieźć-dowieść, dotrzeć? A kierowca-człowiek-pan trzymałby kurczowo, czy nie kurczowo, kierownicę i jechałby tam, gdzie zawsze chciałby i nie chciałby jechać. I dojechałby tam w końcu i zatrzymał auto, i psinę, psinkę, piesiulinkę w środku. I stałby tak i patrzył, i stałby i nie ruszał dalej, bo by nie umiał, i nie miałby gdzie jechać dalej. I stałby i nie ruszał, bo by ruszać nie musiał i nie chciałby ruszać. Stałby tak i przypominał sobie rzeczy, które przywodzić na myśl jeszcze niezdrowo i nieszczęśliwie. Głaskałby psinę, psinkę, piesiulinkę po łebku i patrzył tam, gdzie patrzeć jeszcze niepomyślnie i tęskno. I znowu nadciągnęłyby marzenia - te fałszywe, obłudne harpie, co przynoszą kłamliwe, głupie obrazy i ból. A kierowca-człowiek-pan nie miałby siły, chęci i desperacji tyle, aby je definitywnie przepędzić. Siedziałby i patrzył, łykałby i szumiał, zamiast rzec: Dość! - i zapalić silnik. Nie, silnik milczałby; stygł. Zasnąłby w końcu albo przeklął nadchodzący świt i odjechał smutniejszy o jedną noc, czy jeden wiek, jaki przepędził w sobie wraz z psiną, psinką, piesiulinką.
Dobrze więc, że się samochodu nie ma i własnymi butami rozgarnia czarną, zimną wodę. Myśli się. I dojdzie się. Do własnego, ciepłego mieszkanka, wraz z psiną, psinką i tak dalej. Rozłoży się własne łóżko i weźmie do ręki książkę tego Edwarda Stachury, którego się ceni coraz bardziej i chyba coraz to wyraźniej pojmuje. A potem chwyci się zeszyt jakiś z biurka i skrobać się coś rozpocznie, by nie myśleć wstecz albo żeby dumać inaczej, pod muzykę Collinsa z zagranicy. I wydrąży się tam cośkolwiek, i przeczyta raz jeszcze: „Ciemno jest. I słychać kroki. Ciężkie buty i mały, malutki pies...”.
I godzina przerazi, a jutro jeszcze jeden dzień, który trzeba przeżyć. I spać się pójdzie po umyciu zębów.