Czym jest noc?
Niepokalaną jasnością? Czarnym skarabeuszem światła?
Myciem zębów na dobranoc?
Czy cicho-głośnym skomleniem o obraz? Czym?
A czym dzień jest?
Czym ten jest dzień, kiedy widzi się i widzi się, i ogląda się fantastyczno-wspaniałą zagładę, szczęścia pokarm i sztorm nieokiełznany? Czym jest dzień jak nie codzień?
Czym zaś jest i dzień, i noc, i noc, i dzień?
Niezgłębiona, niezatarta, nieułomna w prostocie zwyczajności;
nieodparty, niezagrzebany, niezwyczajny, nie pusty.
Co to za dzień, oglądający własne złoto-rudo-czerwono-brązowe liście na asfalcie, przymykający łzawiące od wiatru oczy?
A może nie od złoto-rudo-czerwono-brązowych liści wiatru chłodnego? Co to za noc, kiwająca w tył i w przód źrenice odlanego z brązu kota i psa niedźwiedzich ostałości mruczącego o wiośnie?
Czym jest to wszystko, czego zrozumieć i objąć myślą niepodobna? Objąć myślą i przytulić do metalowych guzików brązowego, czy granatowego płaszcza, a może do zamka błyskawicznego srebrzystej kurtki? Objąć i nie powiedzieć nic bo słowa są jak deszcz. Spływają i nie ma ich albo też pozostają w brudno-błotnych kałużach.
Objąć i wcale nie pocałować tylko objąć, i objąć, i objąć. Objąć. Iść. Objąć i iść po czym przystanąć i znowu iść. Iść.
Czym jest iść? Co to znaczy poruszać się w „być”? Czy gonić dni? Jedna jest noc i jeden dzień jest. A kiedy przeminą, znowu jedna jest noc i jeden dzień jest. Bo każden dzień i każda noc jedne są i nie powtarzają się. Iść więc trzeba i iść. Dotykać dni i jak najlepiej całować je na dobranoc. A one odwdzięczą się albo też nie odwdzięczą się. Ale iść trzeba. I nie przystawać. Nie rozglądać się za sensem, bo może go nie być w pobliżu. Ale GDZIEŚ sens jest. Jest. Może w wędrówce. Może w dniu. Może w nocy. A może we wszystkim naraz, a może osobno?
A może na końcu tunelu.