Płynąłem.
Widziałem i czułem wielką przestrzeń wodną, morze wody, rozległość.
Stałem na desce w wysokich, czarnych butach oficerskich, poziomo względem powierzchni wody. Posuwałem się dosyć wolno.
Deska właściwie się nie kołysała. Była pewnym oparciem dla stóp.
Wokół.
Dokoła roiło się od rekinów, które zależnie od subiektywnie przez siebie
postrzeganej potrzeby, przemieniały się w trabanty i świeciły reflektorami,
porażały silnym światłem.
Płynęły w pewnej odległości za mną, raz po raz przybliżając się i oddalając,
przyprawiając o zdziwienie i obawę :
czemu jeszcze nie jestem przez nie atakowany ?
Niektóre wciąż tylko trwały w pewnym zanurzeniu pozostawiając
nad powierzchnią wody klasyczny-drastyczny obraz swej płetwy grzbietowej,
inne do połowy były wynurzone prezentując makabryczną paszczękę
z dziesiątkami szeregów potężnych kłów
W gruncie rzeczy jednak nie przerażały. Nie budziły lęku.
Albo bardzo lekki strach, właściwie bardziej z powodu swojego wyglądu,
aniżeli konkretnej, namacalnej obawy ataku.
Eskortowały deskę i mnie od bardzo długiego czasu.
W trabanty zamieniły się owe rekiny dopiero nieopodal brzegu,
i tak ledwie widocznego z powodu intensywnej mgły, jaka narosła.
Świeciły przeciwmgielnymi, żółtymi reflektorami nie rozpraszając
białej maligny. Wystawały z wody do połowy drzwiczek.
Było chłodno i wilgotno.
Mgła snuła swoje szaty blisko powierzchni wody.
Stałem wciąż nieruchomo na pływającej desce.
Wysokie, oficerskie buty dawały mi wrażenie dobrego oparcia dla nóg.
I wtedy usłyszałem wołanie.
Przebijało się przez mgłę od strony lądu, od strony plaży.
Było przeciągłe i lekko radosne.
Rekiny-trabanty trwały w półzanurzeniu świecąc reflektorami.
- Tutaj ! Tutaj ! Płyń tutaj !!
Widziałem jakieś postacie na brzegu, za nimi szare bryły i ciemny pas lasu. Stałem na nieruchomej powierzchni, a jakiś prąd niósł mnie powoli do brzegu.
Rekiny-trabanty wydawały się być zadowolone. Baraszkowały wokół mnie
i nie przestawały świecić żółtym światłem: a to były to światła pozycyjne,
a to długie - mrugały z wyraźną radością.
Czy tak zachowują się rekiny ?
Ale czas był - jakby - po atomowej katastrofie, można więc próbować
tłumaczyć zachowania rekinów-trabantów jakąś mutacją,
która wyciszyła ich, zwykle do granic szaleństwa posunięty, zmysł agresywności
i stonowała reakcje.
Bardzo powoli przesuwając się, wreszcie dobiłem do brzegu.
Z deski pseudosurfingowej zeskoczyłem jak z promu: powoli i pewnie.
Moje czarne oficerki wbiły się w piach rozległej plaży.
A więc było to jednak morze. Tylko skąd ja nadpłynąłem ?
Stałem na brzegu i wraz z Człowiekiem w Niebieskim Futrze patrzyłem
na rojowisko rekinów-trabantów i na błyskającą gęstwinę świateł.
Człowiek w futrze ubrany był szczelnie, na piersi jednak niedbale rozpięty -
wprost rozchełstany - zdawał się być ciepłokrwisty.
Niebieskawe futro sięgało aż do piasku plaży, nie mogłem dojrzeć jego butów.
Wiał najpierw chłodny, potem przeszywająco zimny wiatr.
Zaczął padać śnieg.
Człowiek w futrze czuprynę miał tak samo rozczochraną, jak owo futro.
Wyraźnie był to „sztuczny miś”, na pewno ciepły i miękki.
- Płynęły za tobą cały czas ? - zapytał poprzez startującą zadymkę.
- Tak.
Spojrzał jeszcze raz na przerzedzające się szeregi rekinów-trabantów,
po czym obrócił się gwałtownie i skierował w głąb lądu.
Chcąc nie chcąc poszedłem za nim.
Doszliśmy do betonowej budowli, wokół której ciągnęły się powyginane
poręcze-drążki. Człowiek w futrze wszedł na podest i oparł się na falującej
balustradzie. Spojrzał w niebo i podrapał się po klatce piersiowej :
- Zimno, cholera - rzekł i schylił się do metalowej płyty.
Metalowa płyta, leżąca na boku okazała się stalowymi drzwiami bunkra.
Człowiek w futrze wraz ze swoim kompanem postawili je i przymierzyli
do otworu wejściowego betonowej budowli.
Siedzimy w milczeniu i herbata zakwitła, lampa mży.
Bezpieczniki w sobie zawarte ubezpieczają nam myśli asekuracyjne.
Z zewnątrz przychodzi mroźne powietrze z wonią lasu.
Tu nie ma jeziora. Są za to ludzie przekraczający krawężniki,
jak mury świątyni z demobilu, zdobytej już dawno - jeszcze przed
czwartą wojną światową.
Góry. Góry zwiewnych iluminacji jawią nam się pod powiekami,
przed oczyma nam wyrastają, ale prędko gubią się w ostępach dłoni.
Bo to dłonie, dłonie samotnie towarzyskie, jeszcze nie spracowane na popiół,
trzymamy na kolanach. Nie poruszamy palcami. Tkwimy.
Pomiędzy sufitem, a koszem na śmieci istnieje odległość nieziemska.
Biegają tam żyrafy i koce ożywające na dźwięk słowa: ułuda.
Interesują nas jednak budki: samotne, północne kioski z pluszowymi
niedźwiadkami i bałwankami. To takie sympatyczne.
Zakupiłem ostatnio, nie tak dawno nawet, Misia Pluszowego,
ale przyjrzał mi się uważnie, powiedział żem ponurak i odszedł.
Nie zatrzymywałem go. Wiedziałem, że to prawda.
- Podciągnij się wyżej - powiedział Sedu i wyciągnął rękę.
Nie siedzieliśmy już w milczeniu przy wieczornej lampie. Byliśmy nad stawem.
Nad sporym stawem na peryferiach miasta. Było ciepło lecz nikt się tu
nie zapuszczał. Wszyscy woleli plażę.
Siedziałem z Sedu na konstrukcji przedawnionej i przestarzałej,
etatowego zapewne kiedyś i zautomatyzowanego ratownika wodnego;
w niedużej odległości przytłaczała nas skarpa, na której ktoś - ktokolwiek to był, niech mu ziemia lekką będzie - uznał za dobre i jak najbardziej na miejscu
wybudować, nieuczęszczaną prawie w ogóle, szosę. Siedzieliśmy tu dobre pół godziny, a jeszcze nawet jeden pojazd nie zaszczycił asfaltowej nawierzchni.
To był sen. Śniłem go kilka dni temu wraz z Sedu, który mówił, że być może
istnieje gdzieś takie miejsce, jakie ja wyśniłem. To bardzo prawdopodobne.
Dlaczego miałoby takiego miejsca nie być ?
A może ja we śnie zostałem obdarzony obrazem z dalekich stron ?
Może dane mi będzie kiedyś tam zawitać. Spojrzeć mi dane będzie przestrzennie
i powiedzieć z radością, a może z nostalgią :
„o, to miejsce kiedyś mi się śniło”.
I przypomnę sobie wszystkie okoliczności i Sedu...
A może, być może, Sedu będzie jeszcze wtedy ze mną ?
I usiądziemy na tej konstrukcji, na tej zielonej, obdartej z farby przez czas,
wieży, przestarzałej wyniosłości i przedawnionej skamieniałości metalowych przedsięwzięć nieznajomych nam lecz bliskich ludzi, usadowimy się,
oprzemy o zmurszałe deski nasze grzbiety już nie pierwszą młodością bębniące,
ale i nie ostatnią , i spojrzymy na ów staw tonią zielonkawy i brzegiem ciemno-
-zielony, na ten zarośnięty rów wodny, stary jak ta Ziemia, która wszystkich
nas cierpliwie nosi, i powiemy sobie: tak, to miejsce z tego snu.
- Nie mogę cię dosięgnąć, musisz się jeszcze podciągnąć!
Stanąłem twardo na obu nogach, co mi się rzadko zdarza, i jak mogłem najdalej,
wyciągnąłem prawą dłoń. Sedu chwycił mnie pewnie i wciągnął na ostatni podest wieży. Całość zakołysała się lekko.
- Nie bój się, solidnie stoi - powiedział Sedu i usiadł na deskach.
Zapatrzyłem się w nieodległy, przeciwległy brzeg zielonego stawu.
Dotykał prawie rozrośniętego lasu, jaskrawozielony mech spowijał go
perskim dywanem niedowierzania, mocząc frędzle sitowia w ciepłej wodzie.
Musiałem lekko mrużyć oczy, słońce odbijało się paląco od powierzchni wody,
jak od zwierciadła ; zwierciadła wszechzdarzeń, wszechsytuacji.
No bo czego On - ten Staw - jeszcze nie widział, istniejąc tak długo.
Swym wiecznym, lustrzanym okiem patrzył na przemijającą Ludzkość
z płaczącą obojętnością, ze zmarszczką spóźnionego na zawsze wiatru.
Ludzie, tacy jak my przychodzili nad staw by spojrzeć mu w oko,
w owo lustrzano-prawdziwe oko nieprzemijalności.
Coś ciągnęło człowieka nad tą toń i nad wszystkie inne wodno-podobne.
Było coś niezgłębionego i przetajemniczego w tym spokojnym
albo gniewnym przeczuciu głębokiej wody. Ilu nie wytrzymało ?
Ilu przyszło,by spojrzeć na wodę i nie potrafiło powstrzymać się
od nagłego przypływu niechęci do człowieczeństwa zwanego ?
Ilu zanurzyło się w tym spokojnym jeziorze i ujrzało siebie już z innej,
kosmicznej, czarnoodmiennej, ciemnolicej, krańcowej strony ?
I tu należałoby przestać. Zahamować należałoby przemyśliwania,
bo od tego momentu lecieć można już tylko w dół.
A to potrafi przerodzić się w jawny dramatyzm i być przyczyną
tragicznego skoku z zielonej konstrukcji w odmęty.
A jeszcze nie warto, jeszcze nie, jeszcze nie dzisiaj, jeszcze nie teraz,
jeszcze nie w oną godzinę...
Poprawiłem się w fotelu i sięgnąłem po szklankę z herbatą.
Lampa, za sprawą obrotu naszej planety, poczęła świecić mi w oczy.
Odsunąłem ją od siebie i spojrzałem pod nogi.
Sedu hipochondrycznym gestem poprawił czuprynę. Odchrząknął.
Przeniosłem wzrok na niego i pytająco zmrużyłem oczy.
- Nie, nie będę nic mówił, nie warto.
Zaczął oglądać swoje paznokcie i zebrał się w sobie nieświadomie,
tak jak to zebrać się w sobie, zupełnie bez udziału świadomości, Sedu potrafił.
Wypiłem trochę ciemnego płynu i z zadowoleniem pogładziłem się po żołądku.
Sedu umiał robić dobrą herbatę.
- Słuchaj - odezwałem się, wracając myślami do urwanego wątku - jak to było
z tym snem ? Nie znam dalszego ciągu.
- Hm ?
- Pamiętam do momentu, kiedy ten Człowiek w Niebieskim Futrze
sprowadził do pionu stalowe drzwi...
- Razem z Tym Drugim - Sedu rozsiadł się wygodniej w fotelu.
- Tak, właśnie, a ja stałem u stóp bunkra.
- Uchm, ty stałeś na dole.
- I jak to było dalej ?
- Chodź ! - Człowiek w Futrze machnął na mnie ręką i wszedł w ciemny otwór
betonowej bryły.
Powoli, osłaniając się kołnierzem wojskowej bluzy przed zadymką,
postawiłem solidnie obute stopy na betonowych stopniach.
Wszystkie,co do jednego,były obtłuczone i jakby termicznie sparzone.
Za powałą obłej,ośnieżonej budowli górował groźnie ciemny las.
Pochyliłem głowę i wszedłem do wewnątrz.
W pierwszej chwili nic nie widziałem, było zupełnie ciemno.
Stanąłem więc w miejscu i czekałem na kompana Futrzastego,
który mocował się z ciężkimi drzwiami. Nie mógł sobie poradzić.
Zawróciłem na pięcie i złapałem metalową płytę z drugiej strony.
Wspólnymi siłami udało się prowizorycznie osadzić ją w ościeżynie.
- Dzięki - kompan wyciągnął prawicę i uścisnęliśmy sobie dłonie.
- Zwą mnie Kangurzy Aldebaran - powiedział świszcząco.
Miał jakąś wadę wymowy. Nie artykułował „ r ” ani też „ a ”.
Nie pamiętałem jak się nazywam. Nie mogłem sobie przypomnieć.
- Proszę nie wziąć tego za niegrzeczność, ale zupełnie nie pamiętam,
jak się nazywam. Nie potrafię sobie przypomnieć.
- Nic istotnego - rzekł i wyciągnął wielką latarkę.
Weszliśmy w ciemność.
Bardzo zaskoczyło mnie i wprost zaszokowało to, że nie wiem jak mam na imię
i jakie jest moje nazwisko. Nie wiedziałem na karb czego to złożyć,
przecież nic się nie wydarzyło.
A może coś się stało ? Może ja tego nie pamiętam ?
Tak samo jak moich danych. Przestraszyłem się.
Próbowałem przypomnieć sobie moją datę urodzenia, umiejscowić ten fakt
w czasie, skojarzyć jakiekolwiek wcześniejsze momenty - wszystko na nic.
Pamiętałem tylko mgłę i rozlewisko.
Uznałem, że na razie nie ma sensu się zadręczać, bo i tak nie jestem w stanie
sobie niczego przypomnieć. Kompletna amnezja.
Skupiłem natomiast moją uwagę na idącej przede mną postaci.
Osobliwy był ten człowiek. Nie rzucał się w oczy, ale kiedy mi się przedstawił,
stając ze mną twarzą w twarz, spostrzegłem, że warto bliżej mu się przyjrzeć.
Przede wszystkim jego ubiór : na ramionach miał jakąś narzutę spod której wystawała kamizelka od garnituru; na szyi długi szal zawinięty kilka razy
i zwisający wzdłuż pleców. A spodnie ? To były jakieś wielkie kalesony
z ciągnącymi się tasiemkami - zupełnie nie współgrające z resztą ubioru.
Obiecałem sobie,że przyjrzę się jeszcze jego twarzy bowiem w tym półmroku
spostrzegłem jedynie głęboko zapadnięte oczy, suche usta i odstające groteskowo małżowiny.
Schodziliśmy po schodach, wieńczących długi korytarz od wejścia.
Zaczęło mi się kręcić w głowie,schody wirowały wokół własnej osi,
jak wewnątrz starożytnej baszty.
Kangurzy Aldebaran z wielką latarnią w garści jakby przechwycił moje myśli,
zwolnił, obracając lekko głowę i zaświstał :
- Dźwig jest uszkodzony, trzeba zasuwać tymi schodami.
Jak ci się zakręci w łepetynie, to daj znać.
Męczące były te schody i bardzo głęboko pod ziemię musiały się zagłębiać.
Mimo moich najszczerszych chęci, dwa razy zmuszeni byliśmy się zatrzymać,
taki miałem pod czaszką kołowrotek. W końcu jednak ukazały się olbrzymie drzwi, w które mój towarzysz intensywnie zastukał latarką.
- Ja mu nie otworzę - dobyło się z wnętrz - Ja mu nie otworzę !
Aldebaran przestąpił z nogi na nogę i czuć było, że jest już podirytowany.
Za metalowymi wrotami ktoś zaczął marudzić, aż wreszcie szczęknęły rygle
i oślepiło nas ostre światło. Zamknąłem na moment oczy i usłyszałem za sobą
czyjeś kroki. Odwróciłem się trochę zaniepokojony i w poświacie zobaczyłem niebieskie futro rozczochranego. Uśmiechnął się drwiąco.
- Wiedziałem, wiedziałem, że ten Żuraw znowu będzie bredził. Ale on się
najlepiej nadaje do tych drzwi, bo jest głupi jak but !
Weszliśmy w snop jasności. Oczy szybko przyzwyczaiły mi się do ostrego
oświetlenia. Nigdy nie miałem większych kłopotów z akomodacją.
Z lewej strony stał wielki brodacz z berłem w dłoni i patrzył na mnie
ze zdziwieniem. Rzeczywiście, w jego oczach nie kryło się nazbyt wiele
inteligencji. Były matowe i puste.
- Dzisiaj przypłynął - wyjaśnił Kangurzy Aldebaran i odwinął szal.
- Kiedyś nakarmimy cię niekoszernym jadłem, zobaczysz, zobaczysz,
doczekasz się, jeśli będziesz opóźniał czyjekolwiek wejście do bunkra !
Człowiek w Niebieskim Futrze drapał się ostentacyjnie po klatce piersiowej
i wykrzywiał wargi do wielkiego brodacza.
- Gdzieś ty wygrzebał to berło ? - Aldebaran złożył długi szalik i wepchnął
sobie do kieszeni kamizelki.
- W zamku byłem - brodacz wciąż przypatrywał mi się uważnie.
- Ryzykujesz, ryzykujesz, nie choć tam samotnie.
- Miałem broń od Turbego, maszynową - wielki zarośnięty począł uderzać
berłem trzymanym w prawej dłoni, we wnętrze lewej.
- I tak to ryzyko - Futrzasty zdjął długie futro i przewiesił je sobie przez rękę
- ale fakt faktem, że tam są najlepsze fanty - ruszył oświetlonym korytarzem,
a my powlekliśmy się za nim.
Sedu zaczął bębnić w stare drewno. Wieża kołysała się jeszcze.
Chciałem powiedzieć, żeby tego nie robił, żeby był cicho, wokół przecież
taka piękna cisza, nieziszczalna w mieście, ale spojrzałem mu w twarz
i powstrzymałem swój język. Sedu był nieobecny, przebywał tu tylko ciałem,
jego duch dryfował po tamtej stronie czasu, gdzie nikt nikogo nie sprawdza
i nie sforuje.
Powstrzymałem się więc od komentarza i to sprawiło mi niebywałą satysfakcję,
wpadłem wprost w zachwyt nad własną osobą : udało mi się pomyśleć,
zanim bym coś zrobił !
Po paru minutach bębnienie przyjaciela przestało mnie irytować.
Wpasowałem się w ów rytm, wmodelowałem się w zderzenie palca wskazującego Sedu z deską podestu.
Nad nami był drewniany dach. Przez szpary i otwory po sękach prześwitywało niebo, błękitne, gorące niebo bez jednej chmurki.
Gdzieś tam wysoko brakowało powietrza. Już na wysokości sześciu, siedmiu, ośmiu tysięcy metrów brakowało tlenu i nie było życia.
Wędrowne ptaki nawet nie zapuszczały się w te rejony.
Spojrzałem na staw.Wiedziałem, że jest bardzo głęboki, choć zarósł gęsto, nigdy nie oczyszczany,bo niczyj. Tylko swój, głębokością stanowiący enklawę zielonych wód. Analogicznie: już na drugim, trzecim, piątym metrze w głąb brakowało powietrza, brakowało tlenu, było duszno.
Wziąłem głęboki oddech. Odetchnąłem najgłębiej jak mogłem.
Wieża prawie znieruchomiała.
Usłyszałem daleki warkot. Coś wreszcie jechało nieuczęszczaną drogą.
Sedu drgnął i powrócił na tę stronę. Rozejrzał się wokół, wytarł pot z czoła
i powstał.
- Schodzimy - rzekł.
Rozprostowałem kości i zaraz za towarzyszem opuściłem się na dolny pomost. Powyżej szosą coś przejechało i znowu było cicho. Zeszliśmy w cień.
W porównaniu z górą, tu panował mrok i zaraz zrobiło się chłodno.
Wstrząsnął mną dreszcz.
- Jesteśmy w krainie Morloków - zaśmiał się Sedu.
- Chodźmy na słońce - nie miałem ochoty siedzieć w cieniu.
- Czekaj, chwila !
Nie wiedziałem dokładnie, jak wysoka jest wieża. Sedu wskoczył na jeden
pomostów prosto ze skarpy, ja poszedłem za jego przykładem.
Poniżej skarpa kładła na konstrukcję prawie nieprzenikniony cień,
a ja specjalnie nie przypatrywałem się niżej usadowionym podestom.
Zachwycałem się okolicą, stawem. Teraz dopiero,będąc parę poziomów niżej, zorientowałem się, że ta zwykła z pozoru konstrukcja jest bardzo wysoką budowlą. Skarpa zresztą także okazała się być o wiele wyższa aniżeli mi się
wcześniej zdawało. Ale ten cień, ja chciałem na słońce!
Zeszliśmy już ze czwarty poziomy niżej, a do samej ziemi było jeszcze przynajmniej drugi raz tyle. Ów chłód, który tak intensywnie mnie przejął w pierwszej chwili, wiał od strony zarośniętej mchem i bez przerwy wilgotnej skarpy, oddalonej od wieży o parę metrów.
Należałoby tu zaznaczyć, że wieża nie miała schodów, jako takich.
Od pomostu do pomostu ciągnęły się rozchybotane drabinki,
co rusz bez któregoś szczebla. schodziło się jednak dosyć wygodnie, jako
że szczeble były szerokie i grube, a do tego specjalnie porowate aby łatwiej
było się ich chwycić. Ponadto wokół drabinki, za plecami i pobokach,
rozciągnięta była ażurowa konstrukcja zabezpieczająca przed oderwaniem się
od szczebli. Sedu, jako wytrawny drzewołaz. jeszcze z lat szkolnych, schodził w dół o wiele szybciej ode mnie. Ja nie chciałem się rozpędzać,
a hamowało mnie dodatkowo jeszcze niezadowolenie z powodu cienia.
W naszej szerokości geograficznej lato trwa niecałe trzy miesiące,
prawdziwe lato, a ja mam pół dnia zmarnować w cieniu ?
Postanowiłem podzielić się tą myślą z przyjacielem, jako celną i wartą głośnego
wyartykułowania.
- Słuchaj Sedu ! - krzyknąłem patrząc pod nogi - Lato w naszym klimacie
trwa dwa miesiące, a ty mi każesz spędzać je w cieniu !
- Nie marudź ! Chodź ! - ozwało się z dołu.
Cóż miałem począć. Byłem ciekawy co jest na dole. Ta okolica mnie pociągała.
Było tu coś ulotnego, co mnie zainteresowało. Przyśpieszyłem trochę wędrówkę
w głąb tajemnicy i po paru minutach zeskoczyłem na podest, obok Sedu,
który stał nieruchomo z założonymi rękoma.
Przesunęły mi się te zwiewności letnich marzeń i spostrzegłem, że towarzysz
stoi przy oknie. Wstałem od stołu. Sięgnąłem do samowara i odkręciłem kranik.
Szklanka poczęła parować.
- Czy nalać i tobie, Sedu ?
- Nie, już dziękuję.
Sedu otworzył okno i przeciągnął się, podnosząc ręce najwyżej jak potrafił.
Poczułem mroźne powietrze wraz z zapachem lasu i usłyszałem echo czyichś kroków.
Starałem wyobrazić je sobie,kiedy przekraczają próg krawężnika i schodzą w dół, jak do niezgłębionego wąwozu; kanionu z listkiem figowym w czeluści.
Spostrzegłem, że myśląc o wąwozie, mimowolnie patrzę w swoje dłonie,
nie wydrążone jeszcze głęboko przez trzonki różnorodnych narzędzi,
których się imałem, ale już zdradzające oznaki jakiejś tam pracy.
Drgnąłem, kiedy posłyszałem głos Sedu.
- Spójrz, jaka zalana.
Zrobił mi miejsce przy oknie i patrzył teraz przez szpary w żaluzjach.
Kobieta na chodniku miała problemy z utrzymaniem pionu,dobitnie przeszkadzały jej w tym buty na wysokim obcasie, błyszczące i ekstrawaganckie.
Co rusz ślizgała się na zmarzniętym śniegu.
Łapała się, ta kobieta zmiennoświadomościowa, masek samochodów nieopodal zaparkowanych, reflektory niezamierzenie całowała i zderzaki tuliła,
idąc jednak zdecydowanie naprzód i nie oglądając się na stłuczone kolana.
Tak zniknęła nam za rogiem budynku trafo.
Zamknąłem okno i usiadłem przy samowarze. Ogrzewałem dłonie.
Sedu tkwił jeszcze chwilę przy oknie, po czym dołączył do mnie.
Pomyślałem, że pomiędzy sufitem a czołową,odrobinę zaokrągloną powierzchnią mojej czaszki, coś się musi kryć.
Kiedy spojrzę do góry, nie widzę nic szczególnego, ponieważ usytuowanie tajemnicy zmienia się, siedziska enigmy zostają przetasowane.W ten sposób nigdy nie mogę dojrzeć tamtych rzeczy, tych zjawiskktóre pomiędzy górną częścią mojego czerepu, a sufitem lub którąś ze ścian, istnieją.
Po korytarzu walały się wszelkiego rodzaju przedmioty i śmiecie.
W ostatniej chwili wyminąłem lodówkę,zapatrzony w kolorowego manekina, którego ktoś pozostawił w jednoznacznej sytuacji z przestrzennym zdjęciem roznegliżowanej kobiety. Potknąłem się na wielkim pudełku po papierosach,
za nogawkę szarpnął mnie pajac z harpunem, pod ścianą migał uruchomiony telewizor bez jednej podstawy,na którego ekranie oglądać można było
przeraźliwie barwne mozaiki.
Dziesiątki krzeseł, garnków,walizek, ubrań( jeszcze w celofanie), lalek, płyt, butów,książek,zegarów,zwojów kabli, fragmentów lin, skrzynek i przeróżnych rupieci, zalegały cały korytarz od ściany do ściany.
Kangurzy Aldebaran, idący po mojej lewej ręce, potknął się o małego,brązowego misia i stanął jak wryty. Ukląkł przy sponiewieranym maleństwie i zaczął cicho szeptać. Zatrzymałem się i ja, patrząc ze zdziwieniem na przepełnionego czułością, zarośniętego i wymizerowanego człowieka. Teraz mogłem mu się przyjrzeć : kilkudniowy zarost nosił znamiona niezdecydowanych prób jego usunięcia,a małżowiny nie wyglądały już tak groteskowo.
Przypomniałem sobie z nutką tęsknoty o moim pluszowym niedźwiadku,
którego kupiłem szmat czasu temu i który rzekł mi, iż jestem ponurakiem
i nie potrafię się bawić.
Futrzasty, z przewieszonym przez rękę niebieskim futrem, zniknął za zakrętem korytarza.
Niespodziewanie otworzyły się obdrapane drzwi za plecami Aldebarana,
których wcześniej nawet nie spostrzegłem i wyszedł średniego wzrostu człeczyna w grafitowej, wytartej sutannie. W jego sylwetce mignęło mi coś znajomego.
Był łysy jak kolano.
- Podpieprzyli mi kapelusz ! - powiedział ze złością, przyglądając się
nieopodal usytuowanemu, wypolerowanemu wieszakowi.
- Nawet spokojnie nie można załatwić swojej potrzeby. Ech...
Machnął ręką i chciał odejść, ale coś go zatrzymało. Odwrócił głowę i popatrzył na mnie rozognionym wzrokiem. Twarz mu się rozpromieniła.
- Czemu ksiądz tak na mnie patrzy ? - zapytałem drżącym głosem.
Nieruchoma postać w sutannie rozłożyła ręce w geście zbratania.
- Czy ty mnie nie poznajesz ??
W jednej chwili olśnienie przemknęło mi przez głowę: „Ależ tak ! Tak !
To przecież Sedu ! Jak mogłem go nie rozpoznać ?!”
Padłem w ramiona przyjaciela i uściskaliśmy się z całych, serdecznych sił.
- Człowieku, Bóg mi cię zesłał z nieba ! Ja tu nikogo nie znam.
Nie potrafię się zaaklimatyzować. Od dawna tu jesteś ?
Odetchnąłem głęboko i trzepnąłem go w plecy, jak za dawnych lat.
Zakrztusił się. Zaczął charczeć i kaszleć, jakby mu coś stanęło w przełyku.
- Co jest ? - próbowałem dowiedzieć się trzymając go wpół - Co się stało ?!
Duszność minęła,ale Sedu zbladł i widać było, że uszło z niego trochę życia.
- Jestem chory - powiedział cicho - Bardzo chory - i niespodziewanie zaśmiał się zgrzytliwie.
Ruszyłem za nim, przestając interesować się Kangurzym Aldebaranem,
wciąż klęczącym nad pluszowym misiem.
- Zapraszam cię na obiad - wpakował dłonie do kieszeni sutanny i przyspieszył kroku. Sprawnie wymijał co większe przeszkody, mniejsze kopniakiem odrzucając pod ścianę.
- Zostałeś księdzem - stwierdziłem, chcąc przerwać rozlewające się pomiędzy nami milczenie.
- Acha, pastorem - splunął pod nogi - Tylko na niby.
- Jak to na niby ? - z trudem omijałem rupiecie i bezładnie powystawiane części umeblowania.
- Ano tak. Znalazłem sutannę i włożyłem ją. Od tego czasu jestem uważany za pastora. Ale ten kapelusz, co za bydle mi go ukradło !
Minęła nas jakaś para. Zarówno mężczyzna,jak i dziewczyna, patrzyli na mnie
ze zdziwieniem.
- Potrzebuję kobiety - Sedu spoważniał.
- A nie ma tu kobiet ?
- Są, ale żadna mnie nie chce, jestem łysy i brzydki.
- Ty ? - zatkało mnie na moment. Sedu cieszył się zawsze sporym powodzeniem
u przedstawicielek rodzaju zwodnego. Nigdy nie miał problemów ze zbliżeniem
i korzystał z uciech bez umiaru.
- To co ja mam powiedzieć ?
Sedu nie wyglądał źle. To fakt, postarzał się trochę i te cienie pod oczami,
ale to jeszcze nie przesądzało sprawy. A łysina ? Było mu z tym nawet do twarzy.
Popatrzył na mnie, trochę jak zmartwiony chłopiec.
- Ty ? Przecież ciebie kobiety tak naprawdę nigdy nie obchodziły.
Zawsze bujałeś w obłokach, gdzieś po tamtej stronie czasu, jak mówiłeś;
miłość potrzebna ci była tylko jako natchnienie, jako impuls abyś mógł tworzyć.
Zastanowiła mnie jego wypowiedź .Wpędził mnie w głęboką analizę własnej osobowości, własnych zapatrywań i pragnień. Hm .Czy tak rzeczywiście było ? Czy tak jest ?
- No, jesteśmy na miejscu - Sedu przejechał dłonią po łysinie i pchnął białe drzwi.
Wnętrze było gustownie urządzone.
Prawdę mówiąc nie pamiętałem, kiedy ostatni raz miałem okazję przebywać
w tak luksusowym otoczeniu; ale jeżeli nie pamiętałem nawet własnego nazwiska, to nie można ode mnie wymagać przypominania sobie lokali,
w których bywałem. A właśnie,moje personalia :
- Słuchaj Sedu, jak ja się nazywam ?
Zrobiło mi się głupio, kiedy go o to pytałem. Ale co tam, przyjaciela chyba mogę zapytać o taką „drobnostkę”.
- Ty ? - popatrzył na mnie w skupieniu - Jak się nazywasz ?
Trochę mnie to zaskoczyło. Spodziewałem się drwiącego, może rozbawionego wzroku towarzysza, trochę politowania w oczach, a tutaj całkiem poważnie,
bez cienia sarkazmu.
- A czy to ważne jak się nazywasz ? Tutaj dawne imiona, czy daty urodzenia
nie mają znaczenia. Daj sobie z tym spokój.
- Nie schodzimy niżej ? - zapytałem Sedu,patrząc w dół.
Do ziemi zostało jakieś pięć metrów.
- To było na tej wysokości, na drugim poziomie.
- Co było ?
- Wejście.
- Wejście ? Gdzie ?
- Nie wiem, do jakiejś pieczary.
Poszedłem za wzrokiem Sedu i począłem wpatrywać się w zieloną ścianę, cieniście górującą nad nami. Była doskonale jednolita.
- Ja tu nic nie widzę.
- No właśnie, chyba zarosło.
W jednej chwili opadło ze mnie wszystko. Poczułem znużenie.
- Chodźmy na dół - uczyniłem ruch, jakbym chciał opuścić się na najniższy poziom.
- Poczekaj! - Sedu zatrzymał mnie tonem głosu - Tu coś jest.
Przesadził metalową barierkę i wysunął głowę,najdalej jak potrafił,w stronę mechowatej ściany. Nadal nic tam nie widziałem. Oparłem się o poprzeczny, stalowy drąg i drwiąco patrzyłem na wysiłki przyjaciela. Nie wyglądało na to,
że stroi sobie żarty, wyglądało poważnie; za poważnie, tym bardziej jak na Sedu.
Musiał więc cośkolwiek wiedzieć o tej ścianie.
Może specjalnie mnie tu przywiódł,obawiając się przyjść samotnie ?
Pomimo tego nie chciało mi się wierzyć, że w tej litej, zarośniętej skale
może kryć się jakieś wejście. Nie, to było zbyt nieprawdopodobne.
- Chodźmy już - powiedziałem.
- Ja naprawdę tu coś widzę.Tu coś jest! Poczekaj jeszcze moment.
Coś oplotło moje kostki.Spojrzałem pod nogi. Lina. Na pomoście, wciśnięta w kąt, leżała gruba, konopna lina. Przeniosłem wzrok na Sedu.
Sterczał nad pięciometrową przepaścią, nienaturalnie wygięty ku ścianie.
- Sedu, tu jest jakaś lina.
- Co ?! - zeskoczył z barierki na pomost, aż zatrzęsła się cała konstrukcja.
- Marzyłem właśnie o linie. Skąd ją masz ? - krzyczał prawie.
Oczy błyszczały mu w nienaturalny sposób, cały był podminowany.
- Leżała tutaj, zobacz czy nie sparciała.
- Nie, dobra.
Sedu oplótł gruby sznur dokoła najwyższych szczebli metalowej drabiny,
po czym kazał się obwiązać w pasie i porobił oczka na stopy.
- Jeśli spadniesz...
- Nie spadnę !
Rozhuśtałem go z całej siły i patrzyłem jak szybuje ku skale.
Nie doleciał. Pofrunął dwa metry i przywiodło go z powrotem.
- Jeszcze raz ! Mocniej !
Pchnąłem go z całych sił, przeklinając głupie pomysły.
Tym razem niewiele brakowało, ale nie dotknął ściany.
Pokołysał się trochę i zeskoczył na pomost.
Wieża drżała jak przy porywistym wietrze.
- Trzeba wyżej przywiązać linę ! Wtedy zwiększy się zasięg.
Wspiął się do góry ze zwojem liny, pozostawiając mnie na moment solo.
Zaczęła mnie wciągać ta zabawa. Chociaż było tu wilgotno, ciemno i zimno,
zapachniało przygodą.
Sedu zeskoczył z drabinki i kazał znowu opleść się liną. Pomogłem mu włożyć stopy w oczka i wspiąć się na balustradę.
- Nuże ! - wrzasnął.
Pchnąłem go mocno i rzeczywiście - teraz dotarł do ściany, musnął ją zaledwie,
ale był to już pewien sukces.
- Dawaj !
Znowu zaparłem się stopami w deski, tym razem skutecznie.
But Sedu uderzył głucho w obrośniętą skałę i oderwał spory kawał mchu.
- Jeest ! Pchaj !!
Ponownie przystąpiłem do napędzania żywego wahadła.
Byłem spocony, ale nie czułem chłodu.
Po dziesięciu minutach oczyściliśmy w ten sposób ze dwa metry kwadratowe zielonej ściany. Spod mchu wyzierała biała skała.
Wyjąłem wino z barku i postawiłem na stole.
Tydzień temu wraz z Sedu wypiłem połowę, teraz wypadało dokończyć.
- Dlaczego akurat teraz ? - zapytał przyjaciel.
- Tak mi przyszło do głowy. Nie chcesz ?
- Chcę - Sedu sięgnął po butelkę i wyciągnął korek - A szkło ?
- Aha, kieliszki - otworzyłem barek, wyjmując dwa kryształowe kielichy.
- Za co wypijemy dzisiejszego wieczoru ?
- Dzisiejszego wieczorru, dzisiejszego wieczorru - zaczął mnie przedrzeźniać -
- Musisz być taki pompatyczny ?
- Taki już jestem - rzekłem wyniośle i umoczyłem usta w winie.
- Za teraźniejszość - Sedu wstał.
- Dlaczego za teraźniejszość ?
- Bo tylko czas teraźniejszy jest wyrazisty i jasny. To co było,może się pokitwasić,
zupełnie pokręcić i przestać istnieć. Jutro możesz nie pamiętać własnego
nazwiska. To co będzie, jest niewiadome, stanowi zagadkę i mroczną tajemnicę.
Ale to co jest, to jest i tylko tego możesz być do końca pewien.
- A jeżeli nasze postrzeganie rzeczywistości jest tylko ułudą, a cały świat
istnieje inaczej ? - wciąż siedziałem,bawiąc się kryształem w dłoniach.
- Nie spekulujmy, bo to nas do niczego nie doprowadzi.
- Boisz się dyskusji, ponieważ trudno ci się odnaleźć w korytarzach własnego
jestestwa.
- Nie boję się dyskusji, ale chciałbym w twoim odczuwaniu świata dojrzeć
nieco więcej pragmatyzmu. Proszę, wznieśmy toast.
Wstałem i stuknąłem kielichem w kielich Sedu.
Nie wiem, czy uczyniłem to zbyt gwałtownie, czy też trafiłem w punkt destrukcji,
to był w końcu prawdziwy kryształ, w każdym bądź razie mój kielich rozsypał się na drobne kawałki.
- To niedobry znak - Sedu nerwowo oblizał wargi.
- Na szczęście! - starałem się zbagatelizować incydent.
Przyjaciel poszedł do kuchni po ścierkę. Ja patrzyłem wielkimi oczyma na nasiąkający winem sweter i przez moment zaczęło mi się wydawać, że to krew, moja krew. Ogarnął mnie lęk i z ulgą powitałem kroki Sedu.
- Wygląda na to, że dzisiejszego wieczoru mieliśmy popijać tylko herbatę -
Sedu ścierał ze mnie ciemnoczerwone wino i odłamki kryształu.
- Gadasz, zwyczajnie: kielich musiał być pęknięty, ot co.
- Może i tak - Sedu poszedł do kuchni przeprać ścierkę.
„ Może i tak ”- powtórzyłem w myślach - „ A może i nie ”.
Usiadłem znowu przy samowarze i spojrzałem kolejny raz w swoje dłonie.
Herbata to jednak mój ulubiony napój. I piwo. Piwa jednak w lodówce
nie gościłem od miesiąca. Było drogie.
My: znaczy ja i Sedu, zarabiamy niewiele i ostatnio nie mogliśmy sobie pozwolić na takie luksusy. Ale kiedyś jeszcze, na pewno.
Bezpieczniki wewnątrz mnie nie zadziałały tym razem i moje myśli popłynęły
na manowce. Mury świątyni z demobilu rozeszły się na boki i stałem się świadkiem własnego wniebowstąpienia.
Była to jednak ułuda, bo na dźwięk onego słowa ożyły koce nieopodal usadowione,
przybierając kształty zawoalowanych iluzji.
Stanęła mi przed oczyma sympatyczna mordka pluszowego niedźwiadka,
który mówił: „Jesteś ponurak, muszę cię opuścić”. Rozpłakałem się i prosiłem, by nie odchodził, by spróbował nauczyć mnie radości,zwykłej zabawy w uśmiech,
zagroziłem w końcu, że jeśli odejdzie kupię sobie innego przedstawiciela jego gatunku i wraz z nim będę przeżywał wzloty i upadki.
On na to, że żaden miś nie pozostanie dłużej z takim ponurym człowiekiem i jeśli tylko rozezna sytuację, ucieknie gdzie pieprz rośnie.
Ja z kolei zapytałem, czy tam gdzie rośnie pieprz jest weselej ?
On, już z oddali, że tak, że oczywiście bo nie ma tam takich ludzi jak ja.
To już zupełnie rozłożyło mnie na łopatki i pobiegłem do nocnego autobusu,
aby pojechać do opuszczonych budek za miasto i rozbić tam parę szyb, wraz ze swoją rozpaczą. Autobus uciekł mi sprzed nosa, a ja tak skląłem kierowcę, że dyspozytornia prędko podstawiła drugi, ale nie jechał on już w pożądanym kierunku. Wysiadłem więc wszystko jedno gdzie, byle dalej od miasta
i wpakowałem się w jakieś zarośla, potem wypadłem na asfaltową szosę,
gdzie dobiegł mnie czyjś oddech.
Strwożyłem się okrutnie i pognałem przed siebie, byle dalej tych krzaków, gdzie czaił się „Zły”.
Dotarłem do urwiska i nim zdążyłem się zorientować, pęd ucieczki zrzucił mnie w dół. Opadłem na deski. Ciemność oplotła mnie jak pajęczyna.
Usłyszałem pod sobą jakieś rozmowy, pokrzykiwania i zorientowałem się,
że nie jestem na świecie sam.
Sedu zamówił dwa razy barszcz z uszkami, frytki oraz stek.
Siedziałem nieruchomo, patrząc w jakiś punkt stołu i drążąc myślami jeden temat :
kto ja jestem i skąd się tu wziąłem. Wokół było gwarno i przytulnie.
W lokalu temperatura znacznie odbiegała od ciepłoty zewnętrznej,na korzyść życia; rozpiąłem kołnierzyk bluzy i wywinąłem wełniany golf.
Kilka osób przypatrywało mi się ciekawie, ale nikt nie podchodził do naszego stolika. Poczułem głód, kiedy tak siedząc zatopiony w bezowocnych na razie rozważaniach,wciągnąłem smakowity zapach jadła.
Żołądek prawie mi się skręcił w konwulsjach łaknienia.O tak, musiałem coś zjeść.
Rozmyślania i wszelakiego rodzaju dedukcja na głodno nie mają sensu. Myśli krążą wokół jednego tematu.
Podniosłem głowę i spojrzałem na Sedu. Siedział nieruchomo, patrząc w głąb sali. Ręce miał złożone jak do modlitwy, tylko kciuki kręciły młynka.
Zorientował się, że patrzę na niego i odchrząknął.
- To jest kantyna - powiedział, prawie nie poruszając ustami.
- Nie wygląda to na kantynę - usiadłem wygodniej,opierając głowę na podgłówku.
- Ale tak to wszyscy nazywają.
- Wiesz, nie zapytałem cię jescze, jak się tu znalazłeś ?
Sedu uśmiechnął się lekko i pchnął wahadło, stojące na naszym stole.
- Chyba jak większość, przypłynąłem.
- W towarzystwie rekinów-trabantów ?
- Nie, zupełnie sam, na desce surfingowej.
- Przepłynąłeś całe morze na desce surfingowej ? - moje myśli, pomimo głodu, powróciły do przerwanego wątku nieznanej przeszłości.
- Nie wiem czy całe, bo nie pamiętam nawet skąd wypłynąłem ! - Sedu w jednej chwili popadł w irytację. Przewrócił wahadło.
Postanowiłem narazie o nci nie pytać.
Wysoki facet w surducie postawił nam przed nosem zamówione dania.
- Smacznego! - podkręcił wąsa i zawrócił na pięcie,rzucając mi ciekawe spojrzenie.
- Dziękuję - odrzekłem i rzuciłem się na jedzenie.
Sedu wyjął białą chusteczkę i zawiązał ją sobie pod szyją.
Barszcz był wyborny, tylko nie mogłem dojrzeć w nim uszek.
Frytki trochę przypalone, za to stek wyśmienity.
Wyszedłem z kantyny w pełni usatysfakcjonowany.
Oszołomiło mnie to, co rzekł Sedu, gdy zjedliśmy. Zastanawiałem się właśnie,
w której kieszeni mogę mieć jakieś pieniądze, kiedy mój kamrat zakomunikował,
że tu się nie płaci. Tutaj nie ma takiego pojęcia - finanse.
W pierwszej chwili trudno mi było się z tym oswoić, przecież cała cywilizacja opiera się na mamonie !
Kiedy jednak spostrzegłem stołowników nie kwapiących się do jakiejkolwiek
zapłaty, nie było żadnych rachunków, a potem i Sedu spokojnie wstał, i kierując się
do wyjścia, powoli zacząłem tej nieprawdopodobnej sytuacji dawać wiarę.
Znowu zneleźliśmy się na zaśmieconym korytarzu.
Podniosłem z posadzki kolorową pocztówkę z widoczkiem.
Przedstawiał osłonecznioną plażę i dziesiątki kolorowych parasoli.
Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz smażyłem się na plażę.
W ogóle nic nie mogłem sobie przypomnieć.
Skręciliśmy w boczną odnogę głównej arterii, słabiej oświetloną.
Tutaj dopiero mogłem obejrzeć sobie składowisko rupieci. Trudno to opisać.
Wokół walało się wszystko,cokolwiek człowiekowi potrafi przyjść na myśl.
Sedu przystanął i pochylił się nad rozwleczonym bałaganem.
Chwilę grzebał w rupieciarni, co rusz odrzucając pod ścianę rozmaite rekwizyty,
po czym triumfalnym gestem wydobył kapelusz.
Obejrzał go pod światło i skrupulatnie otrzepał; potem ukrył w nim łysinę.
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się szeroko. Najwyraźniej humor mu się poprawił.
Staliśmy jeszcze chwilę w tej bocznej odnodze, a ja przypatrywałem się temu wszystkiemu wokół mnie, kiedy Sedu rzekł :
- To są sklepy, wiesz ? Idziesz i bierzesz, co ci odpowiada.
- Świetnie - powiedziałem. Zwolna zaczynałem przyzwyczajać się do osobliwych warunków tu panujących. „Tu”? No właśnie - gdzie ?
Ruszyliśmy z powrotem w stronę głównego korytarza.
- Sedu, gdzie my właściwie jesteśmy ?
- Nie pytaj mnie o to. Nie wiem.
Zamilkłem na moment, ale pytanie o tożsamość miejsca nie dawało mi spokoju.
- Czy ktokolwiek wie ?
- Nie sądzę.
Zwinąłem obie dłonie w pięści i spojrzałem na ścianę. Wisiał tam obraz.
Przedstawiał jakąś martwą naturę i rozmazaną, pastelową twarz.
Za ramę wsunięte było zdjęcie młodej dziewczyny.
Znowu wbiłem wzrok w swoje dłonie.
Sedu powrócił z kuchni i nalał sobie jeszcze wina.
- Ja też proszę... - powiedziałem.
- Ty już nie powinieneś, pęknięty kryształ to zły znak - Sedu schował butelkę do barku. Stanął przy oknie i znieruchomiał.
Czułem, że zebrał się w sobie nieświadomie, tak jak to zebrać się w sobie,
bez udziału świadomości i myśli rażącej, Sedu potrafił.
Trwaliśmy w milczeniu przy kwitnącej herbacie i nudzącej się lampie,
słychać było tykanie zegara i kapanie wody w kuchni.
Pomiędzy sufitem, a blatem stołu dojrzałem gałęzie cyrkulacji moich własnych pragnień i chyba także - pragnień Sedu; długi maszt futurystycznego jachtu
wciął się w nasze powietrze, przebił dwie konstelacje odosobnionych oddechów
i uniósł sens istnienia ponad granice wszelkiego, rozumnego pojmowania.
Było w tym dużo czaru.
Posłyszałem klaskanie. Ktoś był na widowni.
Zmrużyłem oczy i próbowałem dojrzeć poprzez snopy reflektorów twarzy ciemnej postaci, majączącej w jednym z ostatnich rzędów.
- Proszę zgasić trójkę i ósemkę ! - krzyknął ktoś zza moich pleców
i rażące światło odbiegało w bok. Zeskoczyłem ze sceny i pobiegłem w stronę głównego wyjścia.
- Proszę Pana, tam jest zamknięte ! - ozwało się z tyłu.
Dopadłem ostatniego rzędu, lecz nikogo tam już nie było. Rozejrzałem się wokół,
ale byłem sam. W powietrzu... W powietrzu jedynie unosił się delikatny zapach perfum.
- Noo ! Teraz to już pójdzie ! - Sedu dyndał na grubym sznurze jak pajac i ocierał pot zalewający mu oczy. Stałem na drugim poziomie rozchybotanej wieży i patrzyłem na podrapane dłonie. Konopna lina dla wzmocnienia spleciona była
ze stalowymi włóknami.
Bałem się pomyśleć, jak wyglądają dlonie przyjaciela, cały czas zaciśnięte na naprężonym sznurze.
- Proszę cię ! Jeszcze trochę ! - Sedu zaczął kaszleć.
- Jak chcesz, ale tu nic nie ma, ściana.
Po raz nie wiadomo który pchnąłem wierzgający ciężarek naszego wahadła.. Znowu odpadło trochę mchu.
- Jeszcze !
Dysząc ciężko,poprzez zmęczenie, zaczęło mi się wydawać, że słyszę gdzieś daleko kolej żelazną, pędzący pociąg. Wieża dygotała i jęczała,
kręciło mi się w głowie.
- Przepraszam, czego słuchasz ? - doszedł mnie mój głos.
- Nie, niczego nie szukam.
Stałem przy oknie w turkoczącym wagonie obok młodej dziewczyny.
Właśnie wyjmowała słuchawki z uszu, patrząc na mnie zaskoczona.
Wagon strasznie trząsł, a do tego był tłok. Bardzo gorąco. Rozglądając się na boki,
sięgnąłem do tylnej kieszeni dżinsów i wyciągnąłem ołówek.
Starając się utrzymać równowagę, nabazgrałem w powietrzu jedno słowo: „Niespodzianość”.
Pociąg hamować zaczął gwałtownie, w ostatniej chwili udało mi się chwycić rączki ponadplanetarnych hulanek. Coś uderzyło mnie w plecy.
Obróciłem się i zobaczyłem Sedu wskazującego czarny otwór w jasnej,
ogołoconej z mchu ścianie.
- A nie mówiłem, że tu coś jest, nie mówiłem ci ?? Ściągaj mnie !
Chwyciłem rozoraną dłonią grubośną linę i przyciągnąłem do siebie.
Zatrzeszczały deski, kiedy Sedu wskoczył na pomost.
- Teraz musimy skombinować jakąś pochodnię - przyjaciel wysupływał się
ze zwojów.
Oparłem się o poprzeczny, stalowy drąg i wytarłem dłnie o nogawki.
- Chyba nie chcesz tam wchodzić ? - zapytałem.
- Jasne, że tak. Po co się tyle męczyliśmy ?!
Splunął w dół i rzucił koniec sznura na deski.
- Ta lina to przeznaczenie. Wpadła nam w ręce jak zesłana z nieba.
I przesadził barierkę, szybko opuszczając się na dolny pomost.
- Ty tam zostań ! Chyba jesteś wykończony.
Spojrzałem w nierównomierny otwór w litej skale. Umiejscowiony był osobliwie;
na wysokości pięciu-sześciu metrów nad ziemią, trochę ponad poziomem platformy, na której stałem, straszył czernią magicznego oka, tajemną drogą do Hadesu.
Na przestrzeni co najmniej pięciu metrów kwadratowych nie było ani jednej kępki mchu. Zajęło nam to - sądząc po słońcu - ponad dwie godziny.
I w centrum tej gołej, obniżonej ściany, ta wypełniona zagadką czarna dziura.
Wyglądało to trochę upiornie.
Znowu byliśmy w jaskrawo oświetlonym korytarzu.
Co rusz potykałem się o jakieś przedmioty, nie miałem jeszcze wprawy
w poruszaniu się po tej rupieciarni.
Korytarz miał jakieś dziesięć-dwanaście szerokości i dobre pięć metrów wysokości.
Dziwnie dużo przestrzeni, jak na bunkier.
Świetlówki przytwierdzone były chaotycznie jak, ale spełniały swoją rolę wyśmienicie.
Nie potrafię sprecyzować, co mieliśmy pod nogami, jakiego rodzaju podłoże:
czy była to posadzka, czy goły beton.
Niespodziewanie skręcilismy w boczny korytarz po mojej lewej stronie.
Tutaj nie było już świetlówek. Z sufitu zwieszały się wykwintne, kryształowe żyrandole. Co parę metrów, pod ścianami, ustawione były wielkie donice
z plastikowymi paprociami.
Minął nas jakiś staruszek w żółtawych okularach, a zaraz za nim,zza drzwi
z napisem „Musztardownia” wyłonił się mój znajomy z niebieskim futrem zarzuconym na ramiona.
Zatrzymał się przede mną i rzucił mi zatroskane spojrzenie.
- Nie mogę odnaleźć Kangurzego Aldebarana -zaczął się drapać w zarośniętą pierś-
- Nigdzie go nie ma.
Chciałem powiedzieć, że ostatni raz widziałem go w głównym korytarzu
z pluszowym misiem w dłoniach, ale mój wybawiciel z morskiego brzegu szybko ruszył dalej.
- Skąd go znasz ? - zapytał Sedu.
- Z plaży, ten człowiek przywiódł mnie tutaj.
Ruszyliśmy w dalsza drogę. Znowu się o coś potknąłem.
- Sedu, gdziemy właściwie idziemy ?
- Na słońce.
- Gdzie ?? - aż przystanąłem z wrażenia - Przecież na zewnątrz pada snieg !
- Zależy z której strony - Sedu przyśpieszył kroku.
Wspiąłem się na pochyłą gałąź rozchwiałej cyrkulacji.
Ktoś piętro wyżej głośno nastawił odbiornik radiowy.
Spiker wywukał godzinę dwudziestą piątą.
Zmrużyłem oczy i próbowałem przypomnieć sobie rysy twarzy Ostatniej Powłóczystej Ironii.
To było w Alpinarium, parę lat temu; na żwirowej alejce.
Rósł tam wielki filodendron,a parę metrów dalej, nad mętnawym bajorem, zwieszala się szlochająca wierzba.Przychodziłem tam aby wsłuchać się
w ciszę.Pod kloszem było spokojniej, chociaż z daleka niekiedy dochodził jazgot ruchu ulicznego. Siedziałem na ławeczce, karmiąc niewidzialne bałwanki.
Zastanawiałem się właściwie, gdzie mógłbym w tym roku pojechać na wakacje
i z jakimi wydatkami musiałbym się liczyć, kiedy od strony sadzawki posłyszałem
delikatne kroki. Spojrzałem w tamtą stronę i zobaczyłem Światłolubą Damę.
Niosła wielki kandelabr i jakąś tabliczkę.
Powstałem z ławki na drżących kończynach i pochyliłem się w geście szacunku.
- Eos - wyszeptałem. Fantastyczny był to widok. Białe szaty, rozwiewane ku górze,
płonęły jasnym światłem. Jasnością magnezji oślepił mnie srebrny kandelabr.
Dama Świetlnych Ostałości uniosła w górę ręce i w moją stronę cisnęła tabliczkę.
Przemogłem się i podszedłem parę kroków. Wokół rozlegały się szepty i poszeptywania. Całość zakrawała na cud.
Przypomniałem sobie, co czasem przed snem mówiła mi matka.
- Pamiętaj synku, Światłość przechadza się zawsze gościńcem pomroków.
Zapamiętaj to sobie, a kiedyś ci się przyda.
- Tak mamo.
I w tym samym momencie zapadła nieprzenikniona ćma.
Czułem, że tracę grunt pod nogami i lecę do tyłu. Ktoś złapał mnie wpół.
Poczyniło mi się dobrze, ciepło. Powróciłem do pionu i otworzyłem oczy.
Ktoś klęczał przede mną. Poczułem, jak delikatne dłonie dotykają moich bioder.
Zrobiłem głęboki wdech. Dochodziła godzina dwudziesta szósta.
Od widnokręgu nadciągnął Nowy Dzień.
Stanął przy lampie i spojrzał na galerię moich pocztówek.
Wszystkie ilustrowały Noc.
- Po co tu przyszedłeś ? - zapytałem niechętnie - Nic tu po tobie.
Odwrócił się i odszedł. Więcej go nie widziałem.
- Ładny jest ten widoczek - z zamyślenia wyrwał mnie głos Sedu.
Stał przy komódce i trzymał w dłoni grającą widokówkę.
- Pokaż - powiedziałem.
Pocztówka przedstawiała osłonecznioną plażę i dziesiątki kolorowych parasoli.
Nie było tam ani jednego człowieka.
- Dlaczego tu tak pusto ? - spytałem, oddając kartonik Sedu.
- Bo to prawdziwy widok - Sedu włożył pocztówkę za ramę obrazu.
Patrzył chwilę na zdjęcie młodej dziewczyny, po czym odwrócił się do mnie.
Miał łzy w oczach.
- Jest późno. Może pójdziemy już spać ?
- Rzeczywiście, zrobiło się późno. To dobry pomysł.
Rozłożyliśmy tapczan, Sedu poszedł do łazienki uczynić zadość higienie.
Ja zacząłem przebierać się w piżamę.
Przez moment wydało mi się, że w rogu pokoju ktoś stoi.
Obejrzałem się nerwowo, ale nikogo tam nie spostrzegłem.
Pomyślałem, że pomiędzy tamtą ścianą, obdrapaną do żywego z mchu,
a północnym stokiem mojej czaszki, coś się musi kryć.
Istnieć musi jakowaś nić łącząca ściśle i nierozerwanie te dwie płaszczyzny,
i to ona powoduje wszystkie zawirowania i sprowadza cienie.
Wyjąłem z szuflady moją atłasową czapeczkę, którą używałem do snu i nałożyłem ją sobie na głowę. Stara to była szlafmyca.
Pamiętała jeszcze czasy drugiego przypływu demonów.
Zawiązałem tasiemki pod szyją i poczułem, że się duszę.
Wraz z gumkami coś ścisnęło mnie za gardziel i nie puszczało. Zacząłem charczeć.
Przed oczyma przesunęły mi się bogobojne obrazy i zapadłem w ciemność.
Siedziałem na wieży i patrzyłem na błyszczący staw.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, wydobywając z zielonej toni najróżniejsze odcienie i refleksy. Było coś niezgłębionego i nigdy nie ziszczonego w tej szmaragdowej metamorfozie, zarośniętego wiecznością, lustrzanoprawdziwego oka. Kolory letniej pory bawiły się tu i śpiewały, jak na balu maskowym u Wodnika Szuwarka, pośród ciepłego sitowia, seledynowych arrasów napuszonych traw.
A w oddali wtórował las. Zgęstniał teraz i urósł w bocznym zajrzeniu światłości.
Pretendować począł do miana Wielkiego Boru o przepastnych trzewiach.
Górował nad sitowiskiem, jak zamek nad maleńką wsią.
Kołysał się i broczył zielonością, oplatając atmosferę czystym tlenem.
Wziąłem głęboki oddech i przez chwilę poczułem się wolny.
Cywilizacja sfrunęła ku toni zielonych fal, zanurzyła głowę w skupisku wiecznego
ruchu i odpłynęła ku zaraniu. Zmarszczka spóźnionego wiatru pognała za nią niebosiężnym szkwałem. Frędzle niefrasobliwego sitowia szepnęły dwa słowa pożegania i powróciły na pierwowzór biosfery.
Spojrzałem w dół, szukając wzrokiem Sedu, ale gdzieś zniknął.
Prawdę mówiąc, nie miałem ochoty pakować się do tej pieczary i sam za nic
bym tam nie wszedł, jednak niespożyta ciekawość przygody powoli zaczęła mnie
do tego skłaniać.
Wymacałem w tylnej kieszeni śniadanie, ale kanapki były tak sprasowane,
że zrezygnowałem z konsumpcji. Chciałem wrzucić całe danie do stawu,
lecz kiedy wziąłem zamach, powstrzymał mnie głos Sedu spod stóp wieży:
- Nie wyrzucaj ! Każdy papier się przyda !
Przyjaciel wspinał się po niekompletnej drabince, dzierżąc w lewej dłoni
rulon papierzysk. Cały był ubabrany w błocie.
- Spójrz...! - przeplótł to słowo z nieco innym - Wpadłem do bagna !
Rzucił papierzyska na deski i usiadł na barierce.
- Tam pod samą skarpą ktoś sobie urządził wysypisko; pełno śmieci !
Zeskoczył z poręczy i stanął do mnie bokiem, patrząc na wejście do pieczary.
Naprężył linę i podskoczył kilka razy w miejscu.
- Wchodzimy ? - zapytał.
- Wchodzimy - rzekłem dziarsko i klepnąłem go w plecy.
Weszliśmy w strefę lekko przymglonego światła.
Nie było tu już świetlówek, ale i żyrandole odpłynęły nam za plecy.
U sufitu wisiały teraz żarówki w szklanych, mlecznych kloszach.
Z każdym krokiem robiło się luźniej, mniej było rupieci pod nogami
i sprawniej przebiegał nam spacer.
Skręciliśmy w bok i przyćmione światło wydobyło z mroku wąskie schodki, zakręcające stromo w górę. Minęliśmy je, dochodząc do metalowych drzwi windy.
Sedu przekręcił kontakt w ścianie.
Posłyszałem kroki Sedu i jego głos:
- Już śpisz ? Czemu się nie nakryłeś ?
Zdarłem z głowy duszącą szlafmycę i zacząłem kaszleć.
Sedu poklepał mnie po grzbiecie. Otworzyłem oczy i zachłysnąłem się powietrzem.
W polu widzenia skakały mi kolorowe motyle.
- Teraz twoja kolej. Zostawiłem światło w łazience.
Wstałem i powlokłem się do przedpokoju. Spojrzałem na siebie w lustrze.
Zobaczyłem małego rozczochranego człowieczka z wąskimi ustami i przekrwionymi oczyma. Puknąłem jego ręką w jego czoło i otworzyłem drzwi do łazienki.
Sedu nie zakręcił wody. I znowu zapodział mydło.
Pasta do zębów leżała na swoim miejscu.
Chlusnąłem sobie w twarz i zobaczyłem czarną tabliczkę.
Leżała ukosem w wannie. Wyglądała jak tablica rejestracyjna samochodu.
Schyliłem się i odwróciłem ją. Na rewersie ktoś starannie napisał białą farbą:
„Memento mori”.
Sedu wpakował obie nogi w oczka liny i zawisł nad pięciometrową przepaścią.
- Daj makulaturę !
Podałem mu papierzyska,owinięte wokół korzenia i przypatrywałem się,
jak wpycha je sobie za pasek.
- Dobra! Rozhuśtaj mnie.
Znowu pchnąłem go raz i drugi, aż wreszcie za trzecim razem wysmyknął się
ze zwojów liny i szczupakiem wleciał do otworu w skale.
Czekałem na jakiś znak życia, nerwowo obgryzając paznokcie.
W końcu nie wytrzymałem:
- Wszystko w porządku ?
- Dobra jest ! - głowa przyjaciela wynurzyła się z dziupli - Teraz ty.
Obleciał mnie strach. Muszę przyznać, że trochę się zląkłem.
Pięć czy sześć metrów to jednak spora wysokość, a ja nie byłem tak wysportowany jak Sedu. Stanąłem na barierce i naprężyłem linę; siedziała mocno.
Oberwanie mi nie grozi. Ale jak tam wskoczyć...
Sedu zaczął mnie instruować, potem poganiać; w końcu, z wielkimi oporami,
włożyłem stopy w oczka liny i skoczyłem w stronę ściany.
Długo trwało, zanim znalazłem się obok przyjaciela.
Huśtałem się i bujałem, nie mogąc podjąć jednoznacznej decyzji i przezwycieżyć strachu. Na różne sposoby próbowałem osiągnąć próg czarnej dziury,
nie puszczając liny, ale właśnie ta, zawsze ściągała mnie z powrotem.
Wreszcie zdobyłem się na odwagę i za przykładem Sedu skoczyłem głową
w ciemność. Serce podeszło mi do gardła, kiedy nogi zwisły po zewnętrznej stronie, a ja do połowy ciała znajdowałem się w czeluści.
Sedu jednak szybko opanował sytuację, łapiąc mnie za ramiona i wciągając
do pieczary.
- Uch ! - sapnąłem - To było przeżycie.
Pieczara była spora; wysoka na dobre pięć metrów,obszerna i umykająca gdzieś
w mrok, robiła wrażenie żywcem wyjętej z baśni.
W świetle promieni słońca, dochodzących tu skromnie i ostrożnie,
ściany groty wydawały się być idealnie wyciosane. Doskonale trzymały linię prostą
i wydawało się nieprawdopodobnym, aby uczyniła to Natura.
Ale kto mógłby wyciosać taką dziuplę w skale ? I po co ?
- Coś mi tu nie pasuje - zwróciłem się do Sedu.
Przyjaciel stał w rozkroku i próbował zapalić prowizoryczną żagiew.
- Mnie też. Tam dalej są drzwi.
- Drzwi ? - sądziłem, że żartuje.
- Tak, drzwi od windy. Ale dźwig chyba nie działa.
Zsunąłem się, z duszą na ramieniu, kilka metrów niżej.
Rzeczywiście: w litej,nienaturalnie równej ścianie, stały wmurowane żelazne drzwi.
Wróciłem do kompana.
- To niepojęte !
Pochodnia zapłonęła jasnym światłem.
Wyczyściłem zęby i jeszcze raz ochlapałem wodą oczy.
Zrobiłem parę głupich min do rozczochrańca w lustrze i opuściłem łazienkę.
Światło w pokoju było już zgaszone. Sedu leżał na wznak i oddychał przeciągle,
gwiżdżąc cicho. Przykryłem się kołdrą po uszy i wszedłem do wewnątrz mojego ciemnego mózgu.
Śniło mi się, że dwóch facetów zatrzasnęło się w towarowej windzie.
Winda strasznie szarpała i nigdzie się nie zatrzymywała.
Jechała długo i niezwykle powoli. Wydawało się, że zaraz stanie i na zawsze uwięzi pasażerów wewnątrz upiornego szybu.
Wreszcie jednak zaczęła hamować i zgrzytliwie znieruchomiała.
Mężczyzna w szarym kapeluszu i długiej sutannie pchnął jedno skrzydło drzwi.
Rozwarło się i drugie,ukazując szerokie przejście do góry,skąd padało jasne światło.
Pasażerowie wygramolili się z windy i poczęli wspinać po lekkiej pochyłości.
Drugi rozpiął wojskową bluzę i zarzucił ją sobie na plecy.
Podłoże obszernego pomieszczenia skalnego było wilgotne i śliskie.
Dwa razy, podbite,wojskowe buty drugiego mężczyzny, traciły oparcie
i wywoływały irytację obydwu.
W końcu dotarli do górnej części pieczary. Oślepiło ich jaskrawe światło słońca, wdzierające się do środka przez otwór na samym końcu spotniałego chodnika.
Przystanęli na moment, czekając, aż oczy przyzwyczają się do zmiany natężenia oświetlenia.
- Gdzie my właściwie chcemy dotrzeć ? - zapytałem.
- Mówiłem już: na słońce.
Ruszyliśmy w kierunku jaśniejącego otworu. Oniemiałem.
To było nieprawdopodobne ! A jednak: na wprost nas błyszczała jaskrawo zielona tafla wody. Okoliczne brzegi stykały się prawie z rozrośniętym, czarnym borem,
układając mu pod korzeniami niezliczone kępki jaskrawozielonego mchu.
Kilka metrów od nas kołysała się, lekko skrzypiąc, wielka wieża.
Spojrzałem w górę i naliczyłem sześć pięter. Reszta niknęła w słońcu.
- Tu jest całkiem ładnie - powiedziałem, zdejmując wełniany golf.
Chociaż promienie słoneczne nie dochodziły do miejsca, w którym staliśmy,
było oślepiająco jasno i gorąco.
Po widoku oszronionej plaży, na której wylądowałem, czułem się,
jakbym odbył daleką podróż do ciepłych krajów.
Sedu zdjął kapelusz. Dotykał go delikatnie opuszkami palców, jakby był żywy. Przyjrzałem się wieży. Wyglądała na starą; rdza walczyła z łuszczącą się farbą, wiedząc z góry, jaki będzie wynik bitwy.
Kiedyś zapewne siedział na tej konstrukcji zautomatyzowany ratownik wodny,
albo ktoś, kto miał pogląd na cały staw.
Teraz powyrywane deski zwieszały się smętnie ku dołowi.
Zarośnięta u brzegów,ciemnozielona toń stawu nadawała temu miejscu klimat zapomnienia.
Przy kopcącym świetle pochodni zsunęliśmy się równym chodnikiem w głąb pieczary, zatrzymując przy metalowych drzwiach.
Sedu obejrzał je dokłanie i silnie pociągnął za klamkę.
Ani jedno, ani drugie skrzydło drzwi nie drgnęło.
Sedu jednak szybko wyniuchał przejście do wąskich, kręconych schodków, wykutych precyzyjnie w skale.
- Schodzimy ? - zapytałem lekko zaniepokojony.
- No pewnie ! - przyjaciel przełożył pochodnię do prawej ręki.
Schodki były drobne i bardzo śliskie. Kręciły w kółko, jak na karuzeli, a ja miałem wrażenie, że znajduję się w jakiejś starożytnej baszcie.
- Głęboko schodzą - rzekł mój towarzysz.
- Czy jest sens tam się pchać ? A jak nam zgaśnie pochodnia ?
- Nic nie zgaśnie, już ja umiem robić takie rzeczy.
Samorobna żagiew potężnie kopciła.
Kręciło mi się w głowie od tego wirowania i dusiło w gardle od dymu.
Sedu parł jednak naprzód, nie oglądając się na mnie i na moje marudzenia.
Kaszlałem więc, krztusiłem się i szedłem przed siebie.
W końcu potknąłem się, podciąłem Sedu i wraz z nim wylądowałem na twardych,
zimnych schodach. Pochodnia zgasła. Gdzieś w górze coś zadudniło przeciągle.
Ocknąłem się spocony i zapaliłem nocną lampkę.
Sedu chrapał w najlepsze, opierając się o mnie bokiem.
Przez moment uległem wrażeniu, że w ciemnym korytarzu ktoś stoi.
Wstrząsnął mną dreszcz, lecz postanowiłem wstać i przekonać się,
jakie znowu psikusy płatać mi będzie moja wyobraźnia.
Trafiłem stopami w nocne pantofle i wygramoliłem się z barłogu.
Zdjąłem z półki latarkę i przeciąłem ciemność przedpokoju ostrym snopem światła.
Przyjaciel zaczął coś mruczeć przez sen i lewą dłonią zgasił nocną lampkę.
Nie odwracając się, wszedłem do ciemnego przedsionka.
Światło latarki opasywało teraz fragment starej szafy i wielki, nieczynny zegar
z wahadłem. Zakorciło mnie, by pchnąć ciężkie, zaśniedziałe wahadło.
Podszedłem,szurając kapciami,do zegara i otworzyłem,pękniętą w dwóch miejscach,
matową szybkę. Objąłem palcami chłodny ciężar i silnie pchnąłem.
To było niepojęte; wielki zegar zaczął chodzić.
Przecinał ciężkim wahadłem powietrze, metalicznie odmierzając sekundy.
Duża wskazówka poruszyła się lekko, dodając światłu latarki złotego blasku. Zachrobotało gdzieś w pudle i ozwał się ponury kurant. Zdrętwiałem.
Znieruchomiał i Sedu, kiedy z góry dał się słyszeć przeciągły pisk, jakby ktoś
tarł żelazem o skałę, po czym rozległo się trzynaście uderzeń zegara.
Wysoka wieża rozwlekle zatrzeszczała i gigantycznym łukiem poczęła chylić się
ku zielonkawej tafli stawu.
Jęknęła przestrzeń i dudniący nisko, wielki zegar uderzył mnie w pierś.
Posłyszałem, jak z tapczanu zrywa się mój przyjaciel;
na granicy pola widzenia mignęła mi czarna tabliczka. Krzyknąłem.
Wspólnymi siłami odwaliliśmy stalową płytę drzwi i wypadliśmy na zaśnieżony
podest. Nie oglądając się na druha, przeskoczyłem przez pogiętą poręcz,
lądując w zmarzniętym piasku plaży. Wielkie płaty śniegu opadły mi na ramiona
i rzęsy. Zerwałem się i zacząłem rozpędzać moje nogi do granic wytrzymałości.
Usłyszałem za sobą basowy pomruk, a w chwilę potem huk rozpadających się
żelazobetonów. Potknąłem się i upadłem.
Wyrwałem twarz z zimnego piachu i ścisnąłem w ręku podłużną tabliczkę.
Odwróciłem ją i cisnąłem przed siebie.
Zafurkotała w mroźnym powietrzu i zniknęła w zadymce.
- Tutaj, tutaj ! Biegnij tutaj ! - poderwał mnie na nogi czyjś głos.
Zmrużyłem oczy i spostrzegłem majaczące w zawierusze postacie.
Coś pchnęło mnie w plecy i targnęło ku nim. Przeturlało mnie po ośnieżonym piasku i wbiło w szerokie ramiona Człowieka w Niebieskim Futrze.
- Już są ! Czekają na ciebie ! - mówił podekscytowanym tonem.
Wskazywał powierzchnię morza i rojowisko rekinów-trabantów.
W pobliżu kołysał się w biodrach jakiś człowiek.
Teraz podszedł do mnie i uścisnął mi dłoń.
- Niedźwiadek napomknął, że nie jest z tobą jeszcze tak źle.
Wszystko zdaje się być do odrobienia.
Miał jakąś wadę wymowy. Nie artykułował „r” ani „a”.
- Dziękuję - powiedziałem.
Człowiek w Niebieskim Futrze wziął mnie za rękę i ustawił na brzegu morza.
Pchnął mnie lekko w przód. Fala zmoczyła mi buty.
- Stań tutaj.
Nie oponowałem.
Wszedłem na prawie nieruchomą deskę i spojrzałem na powierzchnię morza.
Roiło się tam od rekinów, które zależnie od subiektywnie przez siebie postrzeganej potrzeby, przemieniały się w trabanty.
Nie czułem obawy, może respekt za sprawą wizualnej strony zjawiska.
Rekiny-trabanty świeciły przeciwmgielnymi, żółtymi reflektorami, nie rozpraszając białej maligny. Wystawały z wody do połowy drzwiczek.
Deska niespodziewanie drgnęła, a stojący za Futrzastym, nieduży człowieczek
wykonał bliżej nieokreślony ruch ręką, jakby poprawiał długi szal albo pozdrawiał mnie na pożegnanie.
Grały mi pod czaszką jego słowa, a właściwie słowa Niedźwiadka, które bardzo podniosły mnie na duchu.
Niechybnie wszystko oplotła mgła.
Sylwetki ludzi na brzegu zatarły się, a w chwilę później zagubił się również sam brzeg.
Deska dawała dobre oparcie dla stóp. Bezpiecznie mogłem przestępować z jednej nogi na drugą, a ona nawet się nie zakołysała.
Trwała, jak przyklejona do powierzchni morza; fale nieśmiało opływały ją wokół. Kontemplowałem, spowitą we mgle, wielką równinę wodną, rozległość przestrzenną
i nieskończoną. Tworzyła wszechobraz rozwleczonych pragnień wolności,
konterfekt bezmiaru. Górowała i opadała kaskadami synergicznych domniemywań
w polifonii niesprecyzowanych ułaskawień. Cudowniła się w zwarciu kakofonicznej
poglądowości, w szale afektowanych złóż empatycznych samostanowień.
Modelowała, poza czasem, stosunki somnolencyjnych jaźni.
Pyszniła się w smugach lunatycznych fal, na ekranie bezmiaru znacząc litanie rozproszonych bryzgów.
Szumnowzbornie tonowała reakcje głębi, sterem wieczystej opatrzności uśmierzając połacie wód.
W przyzwoleniu ezoterycznych prokreacji, pośród rekino-trabantowych
zadośćuczynień, poczęła wzrastać we mnie dobroć.
Stateczność bezmiaru przeniknęła mnie na wskroś, ukojenie rozproszyło
spektrum ego.
Ciepło eschatologicznych asymilacji zrodziło ustawiczny zasięg nieskończoności.