z serii opowiadań "Chodzenie" Patryk Robacha

Patryk Robacha

Dziwne osiadło na mnie  zmęczenie. Nocą był dzisiejszy dzień bardziej niż  dniem. I senna jakaś nienawiść do świata, choć niejawna, a skryta we mnie narosła. Pielęgnowałem w sobie
tę nienawiść. Kołysałem w sobie tę nienawiść myślą gorejącą. Myślą o tym wszystkim,
co zaszło. Dokąd mnie zaprowadziło wszystko to, co zaszło, do jakich bezdroży, do pustkowia jakiego. Że mogłem stanąć pośrodku tego pustkowia, ale już bez tego tego wszystkiego,
co mnie tu wywiodło, bo tego już nie było, i zacząć krzyczeć i wołać do tego wszystkiego,
ale wiedziałem, że krzyk byłby to próżny. Wydarłbym z siebie jedynie te drobne okruszyny, jakie jeszcze były mną, co stanowiły resztkę mnie. Te drobiny, które wczoraj, gdy szedłem, rzuciły się na płyty chodnikowe cieniem. I pomyślałem sobie wówczas, tą odrobiną siebie wciąż żywą, że cień ten zmaterializował się bardziej mną niż ja sam mną byłem.  Znalazłem
w tej myśli dobroć, bo dobroć jest prawdziwością. Wszystko, co prawdziwe musi być dobre,
a więc i moja myśl, jeśli prawdziwa była, była dobra. Cieszyło mnie to niezmiernie
i prawdziwie i dobrze. Naraz uczułem w sobie rosnącą sprawiedliwość, sprawiedliwość niezmiernie prawdziwej dobroci, której pozbawiło mnie wszystko to, co zaszło.

Nastąpił jednakże dzień dzisiejszy. Dzień ciemniejszej niż noc najciemniejsza melancholii. Dzień dzisiejszy, który dniem był zupełnie odmiennym od sprawiedliwego cieniorzucania dnia wczorajszego. Czarna rzeka wystąpiła z brzegów dnia dzisiejszego
i poczęła topić łąki, co domostwami były żółtych kaczeńców, które tak umiłowałem dla siebie, podczas jednej pieszej wędrówki tegorocznej, gdy będąc sierotą porzuconym wśród pól
i sadów, usynowiony zostałem przez kwietniowe poranki słońcem obmyte. Synem kwietnia
się stałem  słonecznym wznoszeniem się ponad horyzont. Wezbrała jednakże rzeka i wystąpiła z brzegów dnia dzisiejszego i potopiła kaczeńce i nurtem szalonym porwała mnie wodą spienioną i nurtem szalonym.  

Spałem. I spałem długo. Przebudzałem się. I znów spałem aż się przebudziłem i znów spać usnąłem aż przebudziłem się i zobaczyłem, że rzeka, cofnąwszy się do swojego koryta, płynęła cicho i spokojnie, choć już nie było na łąkach żółtości kaczeńcowej, którą tak dla siebie umiłowałem. Leżałem jeszcze długo po tym przebudzeniu ostatecznym, które nastąpiło
po przedprzebudzeniach licznych. I zachciało mi się chodzić, bo mnie to chodzenie
od prehistorycznych czasów moich koi, bo jest mi chodzeniem dla chodzenia - nie ma  celu
w tym chodzeniu, jest tylko droga, jaką trzeba wychodzić. Chodzić, chodzić i chodzić
dla samego chodzenia, dla bycia w drodze, dla uciekania przed tym wszystkim, co zaszło, czego już nie ma, ale co wciąż jest - zawsze jest, choć go nie ma. Czai się za każdym rogiem, czyhając na nieopatrzny mój krok, żeby dopaść mnie, rzucić mi się do gardła, jak potknięty nieostrożnym stąpaniem leżeć będę w kałuży jakiej, ubrudzony błotem i pozbawiony godności, tych okruszyn godności pozostałych,  które są mną, którymi jestem ja, ale bardziej niż ja sobą jestem, jest mną mój cień.

Zebrałem się w sobie by iść. Chodzeniem wychodzić wszystko to, co zaszło. Szkoda mi jedynie było butów, bo buty mam dziś nieodpowiednie do chodzenia-wychodzenia w pogodę słotną, kiedy od wilgotności powietrza wilgotnieje nawet dusza. Dobre mam te buty. Ze skóry licowej. Przypominają mi one swoim wyglądem obuwie, noszone w czasach odległych, jakie niekiedy można zobaczyć na starych fotografiach - bo ja lubię też stare fotografie. I myślę,
że wielu je lubi. I jeszcze wielu zdąży je polubić. Nasze fotografie kiedyś również się zestarzeją i jestem dalece o tym przekonany, że i one będą przez kogoś lubiane. Niepokoi mnie jedynie, że aktualnie jest ocean fotografii - trudno byłoby w tym oceanie odnaleźć te do polubienia,
bo wszystkich polubić przecież nie można będzie. Pocieszam się jedynie myślą, że nie wszystkie przetrwają do tego momentu, kiedy będą mogły być lubiane jako stare.  
 

Zebrałem się w sobie by iść. Udało mi się odnaleźć inną parę butów, które były godne tego, żeby przyjąć na siebie wszystko to, czego nie mogły tamte. To także były skórzane buty, aczkolwiek znoszone nieco - i nawet te buty przydały mi się. Dawno już chciałem je wyrzucić, ale one pozostały przy mnie i kiedy stały się potrzebne były wciąż obok i okazały się być butami w sam raz do tego chodzenia bez celu, do chodzenia dla samego chodzenia i chodzenia bez celu.

Myślę czasami o butach właśnie. Chciałbym móc o nich porozmawiać z kimś, dla kogo są ważne. Ale nie ze sprzedawczyniami ze sklepu obuwniczego - dla tych buty nie są istotne
i niewiele o nich wiedzą, a poza tym nie potrafią mówić tak, jakbym chciał by mówiły o obuwiu. Ich sens leży gdzie indziej, o ile w ogóle, ale na pewno nie pośród butów, które sprzedają. Jest to dla mnie niezwykle smutne, że rozmowy o butach nie udaje się znaleźć w sklepie obuwniczym, co zmusza mnie do poszukiwania upragnionej rozmowy w miejscach innych,  odległych od sklepów obuwniczych. Nie sądzę, aby dane mi ją było odnaleźć w fabryce butów jakiejś. Teraz wszystko tam jest zmechanizowane i zautomatyzowane i inne z-m, co stanowi
o jeszcze większym braku sensu niż w przypadku sprzedawczyń ze sklepu. Zakładów szewskich w okolicy nie ma,  a takie miejsca, wydaje mi się, byłyby odpowiednie dla moich poszukiwań. Jeśli kiedykolwiek w trakcie mojego chodzenia znajdę się obok zakładu szewskiego, to zajrzę do środka i spróbuję z szewcem mieć tę rozmowę, której tak bardzo potrzebuję.  

Zebrałem się w sobie by iść. Zebrałem się w sobie by iść i poszedłem. Towarzyszył mi mój cień, który zmaterializował się mną bardziej niż ja sam mną byłem. Szedłem prosto przed siebie i mój cień szedł prosto przed siebie. Chciałem iść po asfaltowym chodniku, który znałem ze swojej prehistorii, ale ktoś sprzątnął asfaltowy chodnik. A piękny to był chodnik asfaltowy: popękany cały, podziurawiony, pofałdowany, garbaty - ale przecież o tym można inaczej jeszcze pisać. Ktoś nie asfalt zabrał z chodnika, a dziur dodał i popękań i pofałdowań i garbów, tak że nic już z chodnika nie pozostało, co byłoby asfaltowym chodnikiem. Sprzątnięte zostało, zabrane zostało, to, co mnie się trzydziestoleciło w tym miejscu. Zasmucony byłem, ale wnet pomyślałem, że przecież inny powstanie chodnik, który kiedyś komuś również będzie się dziesięciolecił, piętnastolecił, wiecznolecił - tak samo jak mnie się tamten trzydziestolecił.
I wesołość mnie ogarnęła, że nie wszystko kończy się, co skończone i poszedłem dalej,
bo zebrałem się w sobie by iść.  

Spotkałem dwie stare, co stały na przystanku autobusowym i czekały przyjazdu jedynego autobusu, co odjeżdża z tego przystanku. Nie nie ma innych autobusów, które odjeżdżałyby z tego przystanku poza tym jednym, którego one czekały. Mimo to jedna spoglądała na rozkład jazdy, a druga rękaw płaszcza podciągnęła by spytać zegarka jak się mają sprawy czasu. Widocznie sprawy czasu miały się na tyle dobrze, że  kontynuowały stanie
na przystanku i oczekiwanie na jedyny autobus, który z niego odjeżdża. Coś rozmawiały między sobą. Chciałem podejść do nich, życzyć im wszystkiego miłego i zapytać dlaczego sprawdzają godzinę odjazdu jedynego autobusu, ale nie podszedłem i nie zapytałem, bo poza zadaniem pytania nic, żadna odpowiedź, nie miałyby znaczenia, choćby wszystko było prawdziwe, a więc dobre i sprawiedliwe. Jest w sprawdzaniu godziny odjazdu jedynego autobusu coś z donkiszoterii. Mnie to się jawi jako próżna walka z nieuniknionym - jakieś niepojęte przeciwstawianie się wieczności. Ale zapewne i tego nie ma w tym sprawdzaniu,
bo w tym sprawdzaniu jest jedynie sprawdzanie i poza nim nie ma nic. I bohaterskości żadnej w tym nie dostrzegam, głupiość jedynie jakąś dla mnie niepojętą, bo wszystko nastąpi, co ma nastąpić. Trwaniem jest wieczność.

Poszedłem dalej, bo zebrałem się w sobie by iść. Niebo pochmurne było, więc gwiazd nie mogłem liczyć, choć pragnąłem liczeniem tym posiąść niewielką część nieskończoności
i zamknąć ją w sobie odliczaniem skończonym. Wobec skrytej obecności słońc wszechwiecznych zacząłem liczyć latarnie, które mnie mijały. Wysokie to były latarnie, strzeliste i wysokie, o różnorodnej ilości masztów. Były wśród nich łodzie z jednym tylko żaglem, ale były też dwużaglowe i większe nawet, a te największe liczyły dziewięć żagli
i światłość biła od nich i światłość tę mnie darowały jako temu, co zebrał się w sobie by iść. Różnorodność jest wspaniałością, bo paletą jest barw najróżniejszych i odcieni wszelakich. Wszystko, co jest - jest tym, co jest przez różnorodność, przez nakładanie się barw i kontrast, który czynią między sobą. Różnorodność jest wspaniałością, ale światłość podarowana
mi została wyłącznie przez największego żaglowca latarnianego. I tylko dzięki tej światłości mogłem iść dalej - bez niej nie doszedłbym tam, dokąd doszedłem, pomimo tego, że zebrałem się w sobie by iść dla chodzenia.

Szedłem więc dalej w światłości wielkiej latarni, która była tym, czym była przez różnorodność do małej światłości innych latarni. Spotkałem dwoje. Brata mojego i ojca brata mojego. I oni szli, ale aby iść nie musieli się zbierać w sobie, bo innym od mojego było ich chodzenie. Ich chodzenie było chodzeniem do celu, a nie drogą samą w sobie. Nie pozdrowiłem ich jednakże, bo wiedziałem, że pozdrowienie moje niewiele dla nich znaczy i być może wcale nie będzie im tak miłym, jakim powinno być, gdy się je komuś wypowiada i kiedy się tego pozdrowienia słucha. Pozdrowienia nasze byłyby nieprawdziwe. Tym samym nie byłyby ani dobre, ani sprawiedliwe. Zamieniliśmy ze sobą kilka, tak zwanych, słów i pożegnaliśmy się,
bo jeśli pozdrowienie byłoby nieprawdziwe, to pożegnanie wówczas zawsze jest prawdą, a więc jest dobre i sprawiedliwe. Zapytali mnie dokąd idę. Odpowiedziałem, że donikąd i tam ruszyłem przed siebie, odwracając głowę i żegnając ich powtórnie.  

Lubię palić papierosy, kiedy tak chodzę. Odnajduję ogromną przyjemność w zaciąganiu się dymem i wypuszczaniu go na różne sposoby. Zawiera się w tej czynności pewna niezwykłość i poezja może nawet, jeśli robić to z pasją.  Tym razem również wezbrała we mnie ochota, żeby zapalic, ale papierosy skończyły mi się już wcześniej. Zmieniłem więc nieco kierunek swojego chodzenia i zaszedłem na stację benzynową, która niedaleko się znajdowała od miejsca, w którym byłem. Kupiłem paczkę ulubionych miękkich białych marlboro
i zamówiłem ciepłą kawę z mlekiem by się zagrzać, bo zmarzłem niewymownie od tego chodzenia. Temperatura powietrza była chyba bliska zeru lub nawet poniżej - idealna do wypicia ciepłej kawy z mlekiem albo wódki. Na wódkę jednakże nie miałem ochoty Ściągnąłem plecak z ramion i położyłem na blacie, żeby plecom dać trochę wytchnienia od jego ciężaru. Pobrałem kubeczek z dystrybutora, postawiłem jak należy i nacisnąłem guzik "kawa
z mlekiem". Kawa zaczęła lać się strumieniem, a ja rozglądałem się dokoła, bo lubię patrzeć
i widzieć, co mnie otacza. Wtedy go zobaczyłem. Stał oparty o półkę z napojami i spoglądał
na mnie. Zrozumiałem, że chce ze mną rozmawiać i ja poczułem tę samą potrzebę. Odezwałem się pierwszy. Zawsze, gdy odzywam się pierwszy odnoszę wrażenie, że mówię od rzeczy, choć wielokrotność tego, co następuje później przeczy temu wrażeniu, co nijak nie wpływa na ponowne jego odczuwanie przy każdym kolejnym nowopoznawaniu, kiedy to ja pierwszy podaję słowo. Często odczuwam podobne wrażenia i na innych płaszczyznach, które stawiają mnie wobec siebie samego w cieniu jakimś, bo światłem tego nie nazywam, tylko cieniem jakimś.  

Pokochałem go za to jak mówił o tym, o czym mówił. A mowa jego była piękna, bo on sam pełen był  rezygnacji, ponieważ pokonany był i dlatego zrezygnowany, ale nie skończony, bo nie wszystko kończy się, co skończone. Mówił niewiele, ale mówiąc niewiele zdołał powiedzieć wystarczająco dużo. Opowiadał mi o tym, jak kupił raz w Wilnie namiot-bagażnik i jak wybrał się z rodziną w podróż samochodem do Budapesztu i jak spali wszyscy w aucie,
a on w tym namiocie-bagażniku. I czuć było nostalgię za utraconym. Pozwolił mi zrozumieć, że strata bardziej bolesna jest niż brak. Podaliśmy sobie ręce na pożegnanie, ale nie zapytaliśmy o swoje imiona, żeby nie cierpieć, gdy siebie utracimy. Brak lepszy jest niż strata.

Zebrałem się w sobie by iść. Zebrałem się w sobie by iść i poszedłem.

Patryk Robacha
Patryk Robacha
Opowiadanie · 15 stycznia 2019
anonim