Ten sławny tym typem złej sławy, szeptem przekazywanej z ust do ust, budynek powstał w epoce pary i elektryczności, w końcu pięknej epoki pań z wachlarzami i panów w smokingach, kapeluszach i chodzących o laskach zakończonych ebonitem. Właśnie powoli elektryczność zaczęła zastępować siły mięśni rąk i nóg ludzkich, a odczuli to szczególnie mieszkańcy starówek miejskich, centrów z kamienicami pamiętającymi jeszcze wiek oświecony, a niektóre, te najczęściej przy rynkach nawet chwilowego odrodzenia sztuki antycznej w “złotym wieku”. Wtedy to, około przełomu wieków, w czasach, kiedy latarnie gazowe ustępować musiały z wolna, ale nieubłaganie tym na prąd, w pewnym mieście o dużej dawce promieniowania awangardy wybudowano w roku “buntu i naporu” kamienicę. Kiedy stało się naprzeciwko, vis-a-vis i obserwowało fronton, widać było misterne motywy roślinne, poskręcane liście i gałęzie jakiegoś egzotycznego krzewu, okrągłe okienka przeszklone niby barwnymi witrażykami, które rzucały tęczowe promienie na wijące się wzwyż schody. Jednak mieszkańcy nie byli na nie skazani - w budynku zamontowano windę.
Nie byłoby w tym fakcie nic dziwnego. Ostatecznie mnóstwo wind domontowywano, najczęściej środkiem klatki schodowej, jeśli schody biegły dookoła wzdłuż ścian, oczywiście nie tak jak na znanym obrazie “schodów donikąd”, który do dziś powoduje u co bardziej wrażliwych przerażenie, lecz normalnie. Ale pośród normy musi znaleźć się i anomalia, patologia, warunek brzegowy, a może bifurkacja, może wyjątek, osobliwość, dziwactwo, natręctwo albo nawiedzenie…
Budynek lśnił jak nowy, bo był nowy, czteropiętrowy, z wysokimi sufitami i jeszcze stale projektowaną przez ówczesnych architektów “służbówką”, jaką piszący te słowa pamięta jeszcze z mieszkania dziadka, który zrobił tam sobie ciemnię fotograficzną, a perski kot uczynił legowisko na parapecie okna. Wychodziło prosto na podwórko, zalane ciszą i światłem, w zimie zasypanym po pas, a jesienią podobno zamieszkałym przez okoliczne dusze pokutujące. Zamontowana z wielkim wysiłkiem winda lśniła czystością i blaskiem moderny, miała piękne złocone lustro wewnątrz, kanapę, a nawet popielniczkę, bo podówczas nie istniała zbiorowa histeria, a niekiedy istna paranoja skierowana przeciwko palącym, takim jak piszący te zdania.
Pewnego dnia winda zaczęła zachowywać się inaczej - ludzie korzystający z niej mieli wrażenie, że jeździ teraz szybciej, czasem nie zatrzymuje się na właściwych piętrach, albo też rusza sama nagle na łeb na szyję w dół, mimo, że nikt nie wciska przycisku wezwania. To ostatnie zaobserwowano szczególnie w nocy, kiedy budynek spowija cisza, jak w klasztornych rejonach gdzie obowiązuje “silentium”. Wtedy koło północy nagle winda, pusta w środku, co można sprawdzić patrząc przez okno na drzwiach, rozpoczyna swoje jazdy. W dół i w górę, w dół i w górę. Obecnie po ponad stu latach istnienia budynku windę ustabilizowano na tyle, że już nie jeździ gdzie popadnie, ale powstał nowy kłopot. Wypadek ten zmusił właścicieli odzyskanego budynku, zaniedbanego przez komunistów, nawet to zamknięcia windy i odcięcia prądu.
Pewnego dnia przez zdobioną motywami roślinnymi bramę do kamienicy weszła grupa czterech osób. Nikt ich wcześniej nie widział, a dozorca zeznał i zaklinał się na wszystkie świętości, że twierdzili, iż jadą na ostatnie piętro do biura firmy informatycznej, aby sfinalizować i podpisać jakiś kontrakt. Wszyscy czterech stanęli koło windy, jeden z nich zlecił jej zadanie, chwilę trwał charakterystyczny szum i trzaski starych dźwigów, po czym winda zatrzymawszy się bardzo powoli i dostojnie - w XIX stuleciu nikomu się nigdzie nie spieszyło - otwarciem drzwi zaprosiła całą czwórkę do środka. Wsiedli po kolei, certoląc się chwilę, jak Japończycy i drzwi się za nimi zamknęły. Jak się okazuje - na zawsze. Dozorca twierdził, że słyszał tylko majestatyczny szum windy, jadącej zapewne na czwarte piętro. Cała czwórka wsiadła do windy - to był fakt potwierdzony kamerami monitoringu. Niestety, po jakimś czasie winda zjechała na parter całkiem pusta, a w firmie informatycznej nie było żywej ani martwej duszy.
Następnego dnia w kamienicy rozpętało się piekło. Przyjechali ludzie z policji, spece od zaginięć, technicy, prokurator, a także sam Rutkowski. Przeprowadzono dokładnie oględziny, sprawdzono szyb, siedzibę firmy i zabezpieczono monitoringi. Jak się okazało, wewnątrz windy również była mini-kamera. Jeszcze tego samego dnia sprawdzono wszystkie zapisy. I wtedy prokurator, a także minister spraw zagranicznych, bo wśród zaginionych był zagraniczny turysta, specjalista od pisma starożytnego i mogła być afera międzynarodowa - myśleli, że zaraz zwariują.
Zapis z korytarza był datowany na dzień poprzedni, kiedy zaginieni zniknęli w windzie - i pokazywał datę 19 czerwca 2005 roku, godzinę 16:34. Kiedy sprawdzono zapis z kamery umieszczonej w windzie wielka cisza zaległa w pokoju prokuratora, gdzie na białym ekranie wyświetlano cały zapis. Kamera pokazała bowiem, jak mężczyźni wsiadają na parterze, a data pokazana jest identyczna jak ta z parteru; kiedy jednak winda dojechała na czwarte piętro, zegar pokazał datę 19 czerwca 2078 roku, godz. 16:35. Nagle światło poczęło mrugać, przygasać, mężczyźni poruszyli się niespokojnie, jednak po chwili otwarły się drzwi i mężczyźni wyszli na czwartym piętrze. Zapis urwał się kilkanaście sekund później. - Cofnij - rzekł prokurator do technika. - Jeszcze, tak, teraz stop - i oto oczom zebranych w pokoju na komisariacie ukazał się dziwny widok: w tle wychodzących z windy mężczyzn widać było korytarz. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że daleko w tle przez okno widać było panoramę miasta, w którym nagle jak spod ziemi wyrosły potężne wieżowce ze szkła i stali, w powietrzu dostrzec można było jakieś latające, niewielkie obiekty, znikły też kominy ostatnich fabryk i wszechobecny obecnie smog, a wysoko na dachach śledczy dostrzegli jakby pnące się wysoko drzewa. Niestety, zaraz zamknęły się drzwi windy i ten nieziemski widok znikł wraz z wysiadającymi mężczyznami, zaś na gasnącym ekranie pozostała tylko migająca nie wiadomo, czemu data 19 czerwca 2078…
W pokoju słychać było teraz tylko tykanie wielkiego, ściennego zegara. Wielka, czarna mucha z potwornym bzykiem wzbiła się w powietrze i wyleciała przez otwarte okno. Prokurator szybko wyciągnął telefon i błyskawicznie wykręcił jakiś numer.