Moja matka zaginęła podczas wojny, gdy miałem trzy lata. Nie pamiętam nawet wyrazu jej twarzy. Ojciec nie był dla mnie zły, był po prostu dziwny. Pamiętam, jak raz zabrał mnie ze sobą do lasu na grzyby. Gdy przystanęliśmy na polanie powiedział, żebym na niej chwilę poczekał, że zaraz wróci i odszedł.
Kiedy siedziałem sam, zdarzyło się coś niezwykłego. Zgasło słońce, w samo południe nad ziemią zapanował półmrok. Ogarnęła mnie straszna panika, że świat właśnie umarł, że zostałem jedyną żywą istotą i przez całą wieczność będę musiał błąkać się po ciemnym lesie pełnym złych zwierząt. Tak właśnie, jako kilkuletni chłopiec wyobrażałem sobie śmierć.
Ojciec zastał mnie skulonego, zalanego łzami, w dreszczach.
-Maciek, już dobrze, już jestem.
-Tato! Słońce zgasło, jak cię nie było. Tato, czemu mnie zostawiłeś?
-Chciałem..., żebyś go w końcu zobaczył.
-Kogo? Tato, nie zostawiaj mnie już, bo słońce znowu zgaśnie.
-Dobrze, obiecuje.
Słońce zgasło już na zawsze, gdy miałem jedenaście lat. Ostatnimi słowem wypowiedzianym do mnie przez ojca na łożu śmierci było: „Szukaj...”.
2
Na osiemnaste urodziny dostałem w prezencie od przybranych rodziców aparat fotograficzny, ówczesny szczyt techniki. Na pierwszym zdjęciu uwieczniłem moją rodzinę, na drugim przyjaciół, na trzecim psa. Potem jednak coraz bardziej pragnąłem zrobić fotografię niezwykłą, oryginalną. Fotografię, którą nosi się w bocznej przegrodzie portfela i ogląda jedynie w samotności, mistyczną.
Zacząłem poszukiwać. Nosiłem aparat zawsze przy sobie, by nie stracić mogącej trafić się w każdym momencie, odpowiedniej sytuacji. Szukałem, chodziłem, zawsze gotowy i pełny wiary, że cel znajduje się za następnym rogiem. Miasto jednak było zbyt uporządkowane, zbyt przewidywalne, by móc zaskoczyć.
Pewnej sierpniowej nocy obudziła mnie burza. Odruchowo chwyciłem aparat i przy kolejnym uderzeniu pioruna, sfotografowałem je. Błysk wyładowań oświecił mnie podwójnie. Zrozumiałem, że chaos natury, jej nieujarzmiona siła – oto, czym powinienem się zainteresować.
Na peryferiach miasta płynął potok. Przez niego przełożona była stara, drewniana kładka, obok której rósł ogromny dąb. Kilkaset metrów za potokiem rozciągał się sosnowy las. Stał się on prawie moim drugim domem. Resztki lata spędziłem wędrując wśród drzew robiąc zdjęcia starym, połamanym pniom obrośniętym mchem, kaskadom leśnych strumieni i zwierzętom coraz niecierpliwie spoglądając w przyszłość do chwili, gdy wywołam swój pierwszy film.
To był jeden z ostatnich dni sierpnia. Podczas wędrówki po lesie zastała mnie potężna ulewa. Deszcz był tak obfity, że potok na peryferiach zamienił się w szeroką, rwącą rzeczkę. Nie było mowy o przekroczeniu jej wpław i skróceniu sobie drogi, musiałem biec do kładki. Woda podniosła się o, tyle, że przelewała się już na jej drewnianych szczeblach i podmywała konar dębu. Przez chwilę zastanawiałem się, czy przejście przez nią może być niebezpieczne i czy nie lepiej przeczekać burzę po tej stronie...
Huk.
Ból w uszach. Ścisk w sercu. Snopy iskier wpadających ze mną w błoto.
Piorun roztrzaskał dąb kilkanaście metrów ode mnie. Z potężnego drzewa został jedynie osmalony kikut i masa tlących się odłamków. Powoli odzyskując słuch podszedłem bliżej, by przyjrzeć się pozostałościom.
I wtedy to zobaczyłem.
Pod odpadającą, miejscami nadpaloną korą, na pniu drzewa ktoś wyrył litery.
-O – powiedziałem ze zdziwienia.
Napis musiał być stary, bo zregenerowana kora skutecznie przykryła go swoimi fałdami przed oczami ciekawskich. Poza tym, rozrost pnia wykoślawił litery utrudniając ich odczytanie. Zdzierając zdrętwiałymi palcami kawałki kory czułem się jak profanator grobu, jak hiena cmentarna obszukująca jeszcze ciepłe ciało.
Pień skrzypnął, potem coś w nim pękło, a potem przechylił się i runął do wody wciągając mnie za sobą za moją tkwiącą między korzeniami kostkę. Przenikliwe zimno ogarniające dolną połowę mojego ciała przeszyło mnie do kości. Burza zagłuszyła mój krzyk. Zacząłem desperacko ryć palcami w podmokłej ziemi szukając punktu zaczepienia. Natrafiłem na coś.
Natrafiłem na dłoń.
-Dzięki, uratowałeś mi życie. – powiedziałem do mężczyzny w kapturze stojąc już bezpieczny, choć bez buta, na brzegu.
-Nie ma za co. Co znalazłeś na tym drzewie?
-Zdanie, którego nigdy nikomu nie powtórzę. Zbyt było piękne.
-Po co ci więc aparat, skoro uważasz doświadczone piękno za osobisty dobytek?
Chciałem spojrzeć mu w oczy, ale jego kaptur ukrywał je skutecznie pod parasolem cienia.
-Kim ty właściwie jesteś?
-Mów mi...mów mi O. Nadal mi nie odpowiedziałeś, po co ci aparat?
Zawieszony na szyi aparat zamknięty w pokrowcu na szczęście nie ucierpiał podczas wydarzeń ostatnich kilku chwil.
-Masz rację, nie będę go potrzebował.
Zdjąłem go i wrzuciłem do wody, by tak jak napis wyryty na drzewie, nikt go nie poznał, by jego zawartość pozostała tylko we mnie. Piękno zachowane w pamięci dojrzewa z upływem czasu.
-Teraz rozumiem. Teraz to jest naprawdę mistyczny film.
-Szybko się uczysz. Masz to po ojcu.
-Zaczynam rozumieć. Z nim było podobnie?
-Pewnych zdań ja też nigdy nie wypowiem.
Uśmiechnęliśmy się.
-Na raz pojąłem wszystkie jego próby. Starał się jak mógł, a ja się wstydziłem ojca-dziwaka. Boże, gdyby miał więcej czasu... O, powiedz mi, czy ja właśnie znalazłem to, czego on ode mnie chciał?
-Maciek, mój chłopcze, ty dopiero zrozumiałeś, jak powinieneś szukać.
O stał się moim drugim cieniem, ja zrozumiałem coś bardzo ważnego, a ojciec za zgubienie aparatu sprawił mi największe lanie w życiu.
3
Wąska ulica była zatłoczona aż do granic możliwości. Do porozstawianych w kątach straganów lgnęli jak muchy spoceni turyści zachwyceni wisiorkami, pocztówkami, pamiątkami, wzorami tatuaży z henny i talentem ulicznych rysowników. Przeciskałem się przez tłum pośród ogólnego gwaru wychwytując jedynie strzępy zdań.
-...nigdy nie widział pan takiego...
-...mamo, kup mi też taką....
-...oryginalny, sprzed wojny...
-...trzydzieści osiem, ale pani przyzna, za takie cudo...
Nachalny sprzedawca z perłowym uśmiechem na ustach zaszedł mi drogę.
-Kupi pan pamiątkę z Trójmiasta?
-Nie, dziękuję. Z pamiątką musi wiązać się jakaś historia.
Przyglądałem się z zachwytem pracom jakiegoś artysty. Spojrzałem na cenę i przypominam sobie, po co tu stoją i odszedłem dalej.
Pamiętam, jak zobaczyłem ów obraz dziwny wystawiony przed wejściem do małej, ceglanej kamieniczki. Przedstawiał płonący list. Ogień trawił zamkniętą kopertę razem z jej zawartością. Za chwilę już nikt nie będzie mógł jej poznać.
Wszedłem do kamieniczki. Była to mała, niska pracownia przesycona zapachem farby. Wokół na półkach leżały porozrzucane barwniki, pojemniki z różnokolorowymi substancjami, pędzle, płótna. Pod ścianą, w cieniu siedział młody człowiek lat około dwudziestu pięciu z kozią bródka i okularami. W prawej ręce trzymał pędzel, lewą przykładał co chwila do białego płótna stojącego na sztaludze. Zdał sobie sprawę z mojej obecności i spytał:
-Słucham?
-Widziałem pański obraz przed wejściem.
-Tak?
-Czy pan chce go sprzedać?
-Nie, nie. Ten jeden obraz sobie zachowam, to mój ulubiony. Chciałem go tylko pokazać ludziom.
-Co chciał pan oddać malując go?
-Hmm, bo widzi pan...- tu mężczyzna okręcił się na taborecie by spojrzeć mi w twarz. -...Nie wiem, czy mnie pan zrozumie, ale staram się ukazać taką zjawiskowość życia, coś niepowtarzalnego, coś...coś jak ten list. Bardzo się panu podoba?
-Nie.
Mężczyzna nie ukrywał zaskoczenia.
-A przynajmniej już nie po tym, co pan powiedział. Myślałem, że ten obraz odzwierciedla pana, ale tak nie jest. W panu nie ma za grosz owej zjawiskowości. Gdyby pan oddał ten obraz pierwszej napotkanej osobie albo spalił w ognisku razem z jesiennymi liśćmi albo zrobił coś jeszcze bardziej spontanicznego, to co innego.
Wychodząc zatrzymałem się jeszcze w progu i dodałem:
-Myślałem, że na całym Jarmarku Dominikańskim chociaż pan mnie zrozumie, ale się myliłem. Pan jeszcze nie przekroczył granicy.
Wróciłem na słoneczną ulicę przepełnioną gwarem. O stał przy straganie ze starociami.
-Powiedz mi, O, czy anioł może zrozumieć ateistę?
-A, którym z nich się czujesz?
-Czuję się, jakbym widział świat inaczej niż wszyscy. Wiesz, ten malarz, u którego właśnie byłem...Jego palce są mądrzejsze niż on sam. Patrzę na ludzi wokół mnie i ich nie rozumiem. Wiesz co?
-Co?
-Czasem potrzeba całego tłumu, by poczuć się samotnym.
-Amen, ateisto.
4
Nasz miodowy miesiąc spędziliśmy w Szwecji. Annie udało się załatwić wyjazd dla nas dwojga do Vanesborgu, co w tamtych czasach graniczyło z cudem. Co prawda tylko na dwa tygodnie, a nie na miesiąc, ale i tak byliśmy wniebowzięci.
Szwecja wydawała nam się niesamowicie cichym i spokojnym krajem. Ludzie byli tu mili, okolice piękne. Szwedzi mają bzika na punkcie zabytków. Pełno tu starych, ludowych chałup, odrestaurowanych kościołów, wiekowych cmentarzy. Latem prawie codziennie odbywały się tam festyny czy koncerty.
Pośrodku tego raju na ziemi byliśmy my, ja i Anna. Kobieta, która mnie rozumiała, którą pragnąłem i kochałem. Wszystko ma jednak swój koniec i nasza podróż również.
Ostatniego dnia, gdy już spakowaliśmy się postanowiliśmy zrobić sobie ostatni spacer przez miasto. Autobus odwożący nas na prom odjeżdżał o dziewiątej, mieliśmy jeszcze kilkadziesiąt minut. Spacerowaliśmy trzymając się za ręce przez urocze miejskie zaułki napawając się ich pięknem. Oboje nie mieliśmy ochoty wracać do Polski, do szarego miasta, wplątywać się w siatkę codziennych spraw.
Przechodząc obok starego cmentarza zauważyłem O przechadzającego się miedzy nie odwiedzanymi nagrobkami. Zaprowadziłem Annę do najbliższej kawiarenki.
-Kochanie, pamiętasz, jak przyznałaś mi rację, kiedy powiedziałem, że często ważne wydarzenia rozgrywają się w samotności?
-Tak.
-Widzisz wiec, to jest właśnie taki moment. Potrzebuje przez chwilę pobyć sam. Rozumiesz mnie?
-Tak.
-Właśnie za to cię kocham. Zaraz wracam, idę na cmentarz.
-Maciej, tylko pospiesz się. Nie mamy już czasu.
-Jasne, pa.
O był nadal tam, gdzie go widziałem ostatnio. Przed wejściem na cmentarz stała ciężarówka. Jacyś ludzie znosili do niej stare płyty nagrobkowe.
-Wiesz, uświadomiłem sobie ostatnio, jak wiele już o tobie wiem, O.
-Tak?
-Tak. A przynajmniej się domyślam. Jesteś w naszej rodzinie już od pokoleń i przechodzisz niejako w spadku z ojca na syna. I pewnie ja kiedyś powiem memu synowi, kim jesteś. Tylko ostatnio zadaje sobie pytanie: czy ja sam nie mogę zrobić tego, co ty? Czy jesteś jeszcze mi potrzebny?
- Maciek, od dwóch tygodni masz piękną, kochającą żonę. Czujesz się szczęśliwy i spełniony. Ale te dwa czynniki nie zawsze chodzą w parze. Nie wszystko w twoim życiu potoczyło się tak, jakbyś sobie tego życzył. Wysil trochę pamięć.
-Ale nie ma to już wpływu na moją przyszłość.
-Zgadzam się. Dlatego jeśli wyjdziesz z tego cmentarza w ciągu minuty, nie zobaczysz mnie już nigdy więcej. Zgoda?
-Zgoda.
Jeden z pracowników potknął się i rozbił płytę nagrobkową. Spojrzałem, jak otrzepywał się z kurzu klnąc po szwedzku. Pozbierał większe kawałki płyty i ruszył do ciężarówki. O zdążył zniknąć. Wracając wśród rzędów grobów potknąłem się o kawałek marmuru. Podniosłem go.
Zadrżałem.
Po chwili przybiegła Anna. Zastała mnie klęczącego nad dwoma wyrazami wykutymi w marmurze.
-Maciek, musimy już iść, bo się spóźnimy! Co ci jest?
-Magrid Rakowsky....Magdalena Rakowska.
Anna pochyliła się nade mną.
-Kto?
-Moja matka...
Ciężarówka zniknęła za rogiem.
5
Jest zaćmieniem słońca, napisem wyrytym w drzewie, płytą nagrobkową mojej mamy.
Jest samotnością, szukaniem, zrozumieniem.
Jest refleksem światła. Jest tęczą.
Jest drogą. Drogowskazem.
Spadającą kroplą.
Sekundą.
Łatą oderwaną z sukni tajemnicy.
Krótką chwilą sam na sam ze światem, w której nagle rozumiemy, ile nas w życiu omija.
O jest tym wszystkim
Znalazłem, ojcze.
6
W dzień zaćmienia w miejskim parku zjawiło się naprawdę mnóstwo osób. Dzięki mediom praktycznie każdy o nim wiedział. Ludzie wstali z foteli, sprzed telewizorów by ujrzeć je na własne oczy.
Stałem tam i ja, z Anną i moim siedmioletnim synem, Michałem. Bardziej jednak przyglądałem się ludziom, niż słońcu. Wokół nas wszyscy z nieukrywanym podziwem wskazywali palcem niebo, szeptali oczarowani, ktoś tłumaczył, na czym zaćmienie polega.
-Tato, dlaczego ten pan płacze? – spytał mnie Michał wskazując na O.
-Bo dziś jest wszystkim, tylko nie sobą.