Mieszkała w nim od tylu lat, że ciężko było jej wyobrazić sobie życie gdzie indziej. Dom usytuowany był wysoce niefortunnie - od strony południowej po horyzont rozciągały się zabudowania elektrowni. Wysokie na ponad czterdzieści metrów betonowe ściany energobloków i chłodni kominowych sprawiały, że przednia fasada domu, oddalonego od nich o około sto pięćdziesiąt metrów, zawsze, niezależnie od pory dnia i roku, pozostawała ukryta w szarym jak odcień żelbetu cieniu. Od strony wschodu natomiast, widok na rozległą równinę zasłaniała potężna hałda kopalniana – rekordowa, bo wznosząca się na sto dwadzieścia metrów, co czyniło ją najwyższym tego typu obiektem w kraju. Zapewne roztaczał się z niej spektakularny widok na rozkwitające kielichy okolicznych kominów, lecz niestety wchodzenie na nią było surowo wzbronione. Hałda ta miała przypadłość określaną przez ekspertów mianem zapożarowienia, co oznaczało mniej więcej tyle, że od czasu do czasu, niczym wulkan, wyrzucała z siebie chmurę trujących gazów, o czym ostrzegało stado dojrzale pomarańczowych tablic, pozatykanych na jej łagodnych stokach.
Po drugiej stronie hałdy znajdowała się odpowiedzialna za jej powstanie kopalnia węgla kamiennego. Jedna z lepiej prosperujących w regionie, gdyż skrzypiący taśmociąg, łączący ją z majestatyczną elektrownią, a okalający kolei okalający ów nieszczęsny dom od zachodu, zapewniał zakładowi wydobywczemu nieprzerwany strumień pieniędzy płynący do kas. W wydrążonym na oślep, głęboko pod ziemią, labiryncie tętnic tejże kopalni pracował jej mąż.
Dzieci już nie mieli. W związku z jej niezwykle rzadką chorobą neurologiczną, zajście i utrzymanie przez nią ciąży było określane przez wybitnych medyków jako niemożliwe. Ona jednak, na przekór im, przed kilkunastoma laty powiła pięknego nieniebieskookiego syna o jasnych włosach i czystym śmiechu. Niestety, zaledwie po kilku latach, postanowił on wraz kolegą ze szkoły sprawdzić cóż to za zakazany owoc, o którym z taką trwogą rozprawiali nieraz dorośli, znajduje się za wschodnim ogrodzeniem ich posesji. Ponoć właśnie tego dnia, ze względu na bezwietrzną pogodę, poziom tlenku węgla przy powierzchni hałdy osiągnął nadzwyczaj wysoki poziom. Przynajmniej jego śmierć należała do lekkich, przypominających raczej nagłe zapadnięcie w sen.
Od tamtej pory zostawała sama kiedy jej mąż wychodził wcześnie rano na pierwszą zmianę do pracy z domu, którego nigdy nie dosięgały promienie brzasku skradającego się gdzieś za ostrzem horyzontu. Ona nie pracowała. Ta sama choroba, która pozbawiła ją szans na macierzyństwo sprawiła, że przyznano jej rentę i kazano czekać cierpliwie, aż pierwsze objawy odbiorą jej iluzję normalnego życia i przykują do łóżka na resztę dni. Jednak mijały lata, a ona dalej i chyba na przekór samej sobie, chodziła o własnych siłach i zajmowała się posępnym domem.
Dawniej zdarzało jej się płakać nad swoim losem w trakcie długich samotnych dni, jednak po kilku latach łzy zaczęły zasychać na bladych skroniach. W końcu nadszedł dzień, po którym zapomniała uczucia kropli spływających w najbardziej intymnym geście bezsilności jakiego może zaznać człowiek.
Na samym początku swojej izolacji, gdzieś w głębi ducha nawet cieszyła się z takiego obrotu spraw. Miała nadzieję, że będzie miała czas na malowanie obrazów, co od dzieciństwa było jej marzeniem. Jako mała dziewczynka z zapartym tchem wertowała książki pełne kolorowych reprodukcji dzieł największych mistrzów, wyobrażając sobie, że kiedyś jej praca być może znajdzie się obok nich... Teraz rzeczywiście nie brakowało jej czasu, jednak przytłaczająca szarość owego miejsca sprawiła, że poprzestała na jednym w połowie zamalowanym płótnie, które po pewnym czasie spoczęło w garażu, przygniecione innymi okazami niepotrzebnego dorobku życiowego.
Sam dom był typowym wiejskim domem, jakie budowano powszechnie na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Mówiąc wprost, był to jednopiętrowy klocek, z płaskim dachem i sterczącymi pokracznie czułkami anten. Przed paroma laty został otoczony ciepłymi objęciami styropianu i przemalowany na mdłą zieleń, która nijak miała się do kolorów otoczenia. Wokół domu rosło kilka karłowatych (z powodu złego nasłonecznienia) drzewek. Wieczorami całe podwórko i fasadę domu zalewało mdłe, czerwone światło latarń przeciwlotniczych, zainstalowanych na szczycie chłodni. Światło to było na tyle mocne, że odbijało się od obłoków pary ulatujących z betonowych wież i wracało na ziemię, malując po zmroku wszystko co żywe i nieożywione niepokojącym odcieniem sztucznego słońca, którym w gruncie rzeczy można było nazwać samą elektrownię.
Tamten dzień zaczął się jak każdy inny. O godzinie szóstej zadzwonił budzik, wstała razem z nim, zrobiła herbatę z cytryną i uszykowała kanapki. Przy śniadaniu nie rozmawiali nigdy, z rzadka tylko wymieniali się jakimiś półsłówkami, potem on obdarowywał jej policzek zimnym i suchym dotknięciem warg i wychodził. Tak właśnie wygląda przyzwyczajenie do drugiego człowieka, które nastaje po tym, kiedy słowo „miłość” staje się jedynie niewolnikiem abstrakcyjnej, słownikowej definicji, a nie określeniem używanym bez zastanowienia do opisania relacji dwojga ludzi.
Kiedy wyszedł, ona pozostała jeszcze przy stole, dopiła herbatę i skończyła nadgryzioną kromkę. Potem wstała i umyła ciepłe jeszcze od bliskości kubki, a następnie skryła w chłodzie lodówki napoczętą kostkę masła, ser i pomidora. Chłód ma niesamowite właściwości konserwujące, bo na przykład jej i jego relacja od kilku lat wyglądała zupełnie tak samo – nie zmieniały się poranki ani wieczory, nie zmieniał się smak masła ani herbaty. Nie zmieniała się samotność.
Po śniadaniu zazwyczaj siadała przed telewizorem albo sięgała po kolorowe pismo, które kleiło się od absurdalności porad życiowych, czy też od (nie)prawdziwych historii, które przytrafiły się tym znanym i nieznanym. Jednak tamtego dnia postanowiła wyjść i zgrabić liście opadłe z tych kilku karłowatych drzew rosnących przy domu. Założyła więc kurtkę i wyszła przed dom, gdzie obok rynny stały oparte metalowe grabie z hipermarketu.
Na dworze było rześko – pierwsze przymrozki zawsze dawały o sobie znać najdotkliwiej w zacienionej dolince, jednak ten rok był wyjątkowo łaskawy i biała siwizna szronu nie pokrywała jeszcze lichych łodyg codziennie.
Fizyczna praca zawsze dawała jej dziwne ukojenie, może przez to, że od czasu jej diagnozy każdy dzień zamienił się w oczekiwanie na moment kiedy jej mięśnie i nerwy po kolei odmówią dalszej współpracy. Od tamtej chwili celebrowała niemalże każdy swój ruch jako zapewnienie, że to jeszcze nie ten moment - że to jeszcze nie koniec. Ochoczo i z wielką skrupulatnością zadawała kolejne ciosy rzadkiemu trawnikowi, odsłaniając jego wyblakłą zieloność spod warstwiących się na nim brązowo-żółtych liści. Nie czuła zmęczenia, więc przez dłuższy czas nie przerywała pracy wbijając uporczywie wzrok w drucianą łapę i oczyszczoną przestrzeń za nią. Dlatego, mimo że poczuła czyjeś spojrzenie niemal natychmiast, podniosła i odwróciła głowę dopiero po kilku minutach. W odległości kilkunastu metrów od niej, za drucianą siatką odgradzającą posesję od terenu kopalni, stał stróż, który siedząc w niewielkiej budce usytuowanej nieopodal, pilnował by nikt niepowołany nie próbował wedrzeć się na hałdę. Kopalnia zatrudniała go wraz z paroma innymi zmiennikami, po tamtej tragedii sprzed kilku lat. Do jego obowiązków należało patrolowanie pasa wzdłuż ogradzania w poszukiwaniu żądnych wrażeń i rozległego widoku dzieciaków, które ostatnimi laty pojawiały się tam już nieczęsto.
Teraz tkwił wpatrzony w nią jakby próbował zaklinać ją wzrokiem. Nie skrępowało go nawet to, kiedy w końcu go zauważyła i na krótki moment odwzajemniła spojrzenie, po czym wróciła do przerwanej pracy, już tylko od czasu do czasu zerkając przelotnie za siebie by sprawdzić czy nadal tam stoi. Stał jeszcze długo, co najmniej dziesięć minut, ale kiedy skończyły się liście do zgrabiania i ponownie obróciła się w jego stronę – zniknął.
Ten z pozoru błahy incydent nie dawał jej spokoju przez resztę dnia. Kim był ten człowiek? Jak miał na imię. Domyślała się tylko, że musiał być od niej o kilka lat starszy i jak większość ochroniarzy dorabiać w ten sposób do renty inwalidzkiej. Kiedy wrócił jej mąż, chciała w pierwszym odruchu o niego zapytać – w końcu zatrudniał ich ten sam zakład, ale ostatecznie ugryzła się w język i obdarzyła go tylko bladym uśmiechem przy nakładaniu puree na jego talerz.
Jednak następnego dnia, mniej więcej o tej samej porze, chwyciła za worek ze śmieciami, który był co prawda jeszcze w połowie pusty, jednakże dawał doskonały pretekst aby przejść na skos przez. niewielkie podwórze. Robiła to nieśpiesznie, mając nadzieję, że poczuje na plecach znajome muśnięcie jego spojrzenia, jednak nic takiego nie wydarzyło się. Kiedy zamknęła pokrywę kontenera i obróciła się na piecie, w zasięgu jej wzroku nie było ani żywego ducha. Roześmiała się cicho, zdając sobie nagle sprawę z absurdalności swojego zachowania. Nie umiała pojąć dlaczego, głęboko w jej umyśle zrodziła się myśl, że między nią a tym mężczyzną, którego widziała zaledwie przez krótki moment, istnieje jakaś dziwna nić ponadcielesnej bliskości, której nie była w stanie opisać żadnymi znanymi sobie słowami, jednak nie mogła oprzeć się temu uczuciu.
Mijały tygodnie, życie toczyło się dalej swoim nudnym i powtarzalnym rytmem. Widziała go w tym czasie kilka razy – z okna, kiedy zmierzał bądź wracał ze swojej zmiany. Za każdym razem ogarniała ją chęć by do niego podejść i jakoś zagadać, lecz żaden pretekst z tych, które przychodziły jej do głowy, nie wydawał się jej na tyle dobry by zaczepiać obcego człowieka. Postanowiła więc czekać, aż taka sposobność nadarzy się sama.
Spadł już pierwszy śnieg, który zatrzymany przejmującym chłodem tego świata nie spłynął natychmiast zawiłym labiryntem odpływów. Jego cieniutka warstwa przykryła wszystko dookoła, za wyjątkiem hałdy, która ze względu na szalejące od lat w jej wnętrzu pożary, nie pokrywała się śniegiem nigdy. Tamtego ranka ona, chcąc nie chcąc, przywdziała na siebie płaszcz, by z pomocą miotły odsłonić mozaikę prowadzącego do domu chodnika. Nie pomyślała wcale, że dzięki temu może nadarzyć się kolejna okazja do spotkania z nim. Była raczej poirytowana wnikającym w jej ciało chłodem i koniecznością robienia czegoś, czego zwyczajnie robić nie lubiła. Chciała jak najszybciej skończyć i wrócić do ciepłego wnętrza domu. Kiedy ostatnia betonowa płyta odsłoniła swoje lico, natychmiast odwróciła się by pójść w kierunku drzwi wejściowych. Jakie było jej zdumienie, kiedy przy płocie zobaczyła jego postać – tak samo nieruchomą i wpatrzoną w nią jak za pierwszym razem. Zdziwiło ją to, bo nie poczuła tego ciepła jego wzroku omiatającego jej plecy. Stali patrząc na siebie w milczeniu. Zrobiła nieśmiały krok w jego stronę, a potem kolejny, Mężczyzna nie spłoszył się i pozostał w miejscu, aż do chwili kiedy stanęła z nim twarzą w twarz. Nareszcie mogła się mu dobrze przyjrzeć. Był człowiekiem wysokim, chorobliwie wręcz chudym, z zapadłymi policzkami i wieloma bruzdami twarzy – tyle można było zobaczyć spod puchowej kurtki i zimowej czapki naciągniętej na uszy. Tak naprawdę ciężko było określić jego wiek, gdyż wypisane na twarzy niewyobrażalne zmęczenie życiem, mylnie wskazywało na o wiele więcej lat niż mógł mieć w rzeczywistości. Widząc, że ona nabiera powietrza żeby coś powiedzieć, błyskawicznie sięgnął do kieszeni na piersi i wyciągnął z niej zalaminowany kawałek kartki wielkości wizytówki. Podał go jej. Napis na kartce głosił: „jestem niemową”. Następnie wyciągnął ku niej w geście powitania dłoń, zniszczoną równie mocno co twarz. Zaproponowała mu natychmiast, żeby wstąpił do niej do domu i napił się z nią herbaty, on jednak pokręcił głową, wskazał palcem na swój zegarek na ręce na następnie na oddaloną o kilkaset metrów budkę, po czym skłonił się i odszedł w jej kierunku.
Tego dnia nie była w stanie przestać myśleć o błysku w jego czarnych jak węgielki oczach, które, w przeciwieństwie do całej reszty jego twarzy, wydawały się piękne i niezmęczone. Tym razem przy obiedzie nie umiała już powstrzymać się przed zadaniem mężowi pytania o niego.
- To Szczepan – powiedział – robił kiedyś z nami na dole. Zdarzył się jednak okropny wypadek, na jego oczach kolega z szychty, a prywatnie ponoć najlepszy przyjaciel, wpadł w koło pracującego kombajnu. Straszna śmierć. Ludzie gadali, że to przez zaniedbanie Szczepana, który wtedy obsługiwał maszynę i mimo że ostatecznie nie udowodniono mu winy, on nigdy nie wyszedł z szoku, zamknął się w sobie, przestał mówić. Przeszedł na bardzo lichą rentę inwalidzką. Kopalnia niejako wyciągnęła go z nędzy zatrudniając go ponownie na posadę stróża w najbardziej odludnym miejscu na terenie zakładu. Biedny człowiek.
Wypowiadając te słowa nie uniósł nawet głowy znad półmiska z rosołem, tak jakby mówił o rzeczy najzwyczajniejszej, podczas gdy jej serce płonęło żywym żalem i współczuciem. Rzadko rozmawiali, zwłaszcza o rzeczach związanych z jego pracą, a ostatnio ogólnie o czymkolwiek. Oboje przywykli do tego stanu rzeczy i takiego sposobu przyjmowania rzeczywistości – bez okraszania jej zbędnymi komentarzami. On wychodził z założenia, że ona i tak nie zrozumie skomplikowanych zagadnień inżynieryjnych, którymi zajmował się w kopalni, ona zaś wiedziała, że zanudziłyby go sprawy związane z prowadzeniem ich skromnego gospodarstwa domowego. W ten oto sposób milczenie zawieszone w mieszaninie gazów obojętnych wypełniało przestrzeń między nimi. W ten sposób mijała im codzienność.
Tej nocy długo nie mogła zmrużyć oczu. Powoli zaczynała rozumieć, że być może to trawiący ją od wielu lat ból i samotność zadziałały jak magnes i przyciągnęły ku niej człowieka równie nieszczęśliwego. W przedziwny sposób, gdy tylko przeszedł obok natychmiast poczuła i to najwyraźniej ze wzajemnością, jaki wielki ciężar w sobie nosi. Jaj mąż tymczasem spał snem twardym jak skała, kiedy zaledwie kilka centymetrów dalej jedna czy dwie łzy wsiąkały niespodzianie w poduszkę pod jej policzkiem. Chwilę potem usnęła, a ostatnią rzeczą na jakiej zatrzymały jej źrenice, zanim nasunął się na nie cień powiek, było okno rozświetlone bijącym od elektrowni karmazynowym światłem.
Obudziła się przed budzikiem – często jej się to zdarzało, ale tym razem natychmiast poczuła że coś jest nie tak. Chwilę zajęło jej zebranie myśli by zrozumieć zmianę, która zaszła, a kiedy to się stało, zalała ją ogromna fala przerażenia. Straciła zupełnie czucie i władzę w prawej nodze, od kolana w dół. Wiedziała doskonale co to oznacza. Lekarze dawno temu powiedzieli jej, że kiedy to nastąpi, będzie oznaczało, że jej uśpiona przez lata choroba przyszła po swoje. Leżała patrząc w sufit, a każda minuta wydawała się jej być godziną. Mąż w końcu obudził się i zapytał ją czy wstaje. Zazwyczaj robiła to przed nim, żeby przygotować im śniadanie. Skłamała automatycznie, że przeziębiła się przy odśnieżaniu i że dziś zostanie dłużej w łóżku. Kiedy wstał i wyszedł ona nasłuchiwała, leżąc nieruchomo, jak w kuchni robi herbatę i smaruje kromki twardym masłem. Kiedy w końcu dobiegł ją dźwięk zatrzaskujących się za nim drzwi, porwał ją płacz tak ogromny, że z trudem mogła powstrzymać całe ciało przed wpadaniem w spazmatyczne drgawki. Trwało to ponad dwie godziny, kiedy w końcu szloch zelżał. Uniosła się na łokciach, z trudem wstała i podpierając się o wszystkie meble po drodze zawlokła się do łazienki. Tam odkręciła kurek z gorącą wodą, sterczący nad wanną i zatkała odpływ. Kiedy unosząca się para wodna pokryła lustro, ona wsadziła koniuszki palców dłoni pod strumień wody i natychmiast z sykiem cofnęła rękę. Następnie bardzo ostrożnie, tak aby nie stracić równowagi, przerzuciła bezwładną nogę przez krawędź wanny i zanurzyła w gorącej cieczy. Siedziała tak przez chwilę patrząc jak jej skóra staje się coraz bardziej czerwona. Jednak czucie nie wróciło nawet na krótki moment. Wyciągnęła stopę z ukropu połykając szloch, który w niej wzbierał. Jej broda trzęsła się, a ręce bezradnie błądziły wzdłuż jej, obcej już, kończyny. Zsunęła się bezradnie na podłogę i oparła głowę o szafkę pod umywalką. Wtedy jej wzrok spoczął na niewielkim okienku nad wanną, na którym para wodna skropliła się już zupełnie odsłaniając widok na czubek, pogrążonej w toksycznych oparach, hałdy. Niespodzianie przez jej głowę przebiegła cicha myśl, która po chwili rozdzwoniła się przeraźliwym echem desperacji. Podniosła się natychmiast i dopadła do szafki pełnej rozmaitych sprzętów służących do utrzymywania porządku. Wyjęła z niej mopa z drewnianym kijem i odkręciła końcówkę. Następnie wspierając się na nim jak na lasce udała się do przedpokoju gdzie niedbale zarzuciła na swoją koszulę nocną płaszcz, po czym wyszła z domu. Śnieg stopniał już zupełnie, pozostawiając po sobie przykre wspomnienie w postaci brunatnego błota, które teraz oblepiało obficie jej bose stopy. Poruszała się nadzwyczaj szybko jak na osobę z niesprawną kończyną. Szła wzdłuż płotu oddzielającego ich posesję od zakazanego terenu. W niewielkiej odległości za domem, w płocie była dosyć znaczna luka, która zastawiona pojemnikiem na kompost do tej pory nie przeszkadzała żadnej ze stron. Mimo, że część jej ciała odmówiła posłuszeństwa, jej ręce w tym momencie zyskały nadludzką siłę i bez trudu przesunęła dość spory kontener na tyle, by móc przecisnąć się na drugą stronę. Hałda z tej strony miała dość łagodne zbocze usiane z rzadka roślinnością i wściekle pomarańczowymi tablicami ostrzegawczymi, które tym razem stanowiły raczej wabik. Odczuwając sięgającą zenitu determinację poruszała się zdecydowanie i sprawnie. Wspinała się obierając azymut na najbliższy słup toksycznego dymu. Była już w odległości dwudziestu pięciu metrów od niego, kiedy usłyszała za swoimi placami długi, przeraźliwy głos plastikowego gwizdka. Najpewniej tego samego, który spostrzegła poprzedniego dnia u ochroniarza niemowy. Po krótkiej pauzie potrzebnej na oddech rozległ się kolejny gwizd, o wiele bliższy i bardziej przeraźliwy. Obróciła odruchowo głowę i w tym momencie kij na którym się opierała niespodziewanie ugrzązł w błotnistej glebie a ona straciła równowagę i upadła raptownie zaledwie kilka metrów od zagłębienia z którego wydostawały się opary.
On dobiegł do niej po kilku sekundach i zdając sobie sprawę z tego, że niebezpieczny gaz gromadzi się przy gruncie, wziął głęboki oddech by zanurkować w jego niewidzialną otchłań, ku niej. Natychmiast pochwycił ją i niosąc na rękach rzucił się pędem w dół zbocza. Przebiegł może zaledwie kilkanaście kroków kiedy w wyniku niedotlenienia zakręciło mu się w głowie. Dysząc ciężko opuścił bezwładną kobietę na miękki błotnisty grunt, po czym wziął wielki haust powietrza i schylił się ku niej by wmusić w nią oddech.
Ona przez tych kilka sekund zupełnie odpłynęła. Jej stan był dziwnym połączeniem okropnego bólu głowy z uczuciem narastającej błogości. Kiedy lekko uchyliła powieki, zobaczyła zbliżającą się twarz człowieka niesłychanie jej bliskiego – całował ją. Odwzajemniła pocałunek, wyciągnęła dłoń i wplotła swoje palce w jego włosy.
On odskoczył jak oparzony, prawie przewracając się na plecy - z trudem ustał na nogach. Wiedząc, że w tym miejscu nadal nie jest dostatecznie bezpiecznie, znów podniósł ją, a ona zarzuciła mu swoje ręce na szyję. W ten sposób skierowali się ku leżącemu u podnóża domowi. Potykając się kilkukrotnie, dobrnął w końcu do wyrwy w ogrodzeniu i, nadal trzymając półprzytomną kobietę na rękach, wkroczył na teren posesji. Drzwi wejściowe do domu było otwarte na oścież, wszedł do środka i delikatnie posadził ją na stojącej w salonie kanapie. Następnie udał się do kuchni, gdzie drżącą ręką nalał do szklanki wody z kranu. Kiedy do niej wrócił, ona leżała nieruchomo na kanapie z otwartymi oczami. Podniósł jej głowę i wlał odrobinę wody między jej na wpół rozwarte wargi. Jej oczy drgnęły. On uniósł rękę i bardzo powolnym ruchem przesunął opuszkami palców po jej skroni, odsłaniając w ten sposób bladość jej skóry spod wszechobecnego błota, które pokrywało niemalże każdą część ich ciał i garderoby. Ona chwyciła go za nadgarstek i zamarła w uścisku. W tym momencie ich spojrzenia spotkały się na dłużej, po czym nagle, przerywając kilkusekundowy bezruch, zdecydowanie przycisnęła jego dłoń do swojej twarzy. Jego serce, które po niedawnym wysiłku wciąż biło jak oszalałe, nie zwalniało tempa. Jednak tym razem powód był zupełnie inny. Wykonując ruchy bardzo powoli i ostrożnie, tak jakby nie chciał przestraszyć przedstawiciela najbardziej płochliwego gatunku spośród ptactwa, przysunął się klęcząc bliżej do niej i delikatnie oparł swoją głowę na jej piersiach. Teraz jej dłoń dotknęła jego twarzy, a palce zaczęły w delikatniej pieszczocie odsłaniać bruzdy i blizny na jego twarzy, spod przylegającego doń osadu. Swoje usta zaś wtuliła we włosy nad jego uchem i wyszeptała:
- Wiem, wiem, wiem...
I wtem jednocześnie porwała ich namiętność. Ręce na oślep błądziły po ubrudzonych ciałach, tratując kolejne bariery guzików i zamków błyskawicznych. Jednak ta nagła bliskość ciał zdawała się być już tylko błahostką przy z zgoła innej bliskości, zupełnie ponadcielesnej, a być może i ponad duchowej, jaka stała się w tym momencie faktem. Wszystkie ich lęki i cierpienia, hodowane bujnie w duszach przez całe lata, nagle skurczyły się do rozmiarów pierwszych wiosennych kiełków. A kiedy to się stało ich uścisk stał się w żaden sposób nierozerwalny. Zlepili się w jedną bryłkę ziemi, skóry i czułości. Byli jednością. Byli ponad jednością. Z obu par oczu wypłynęły rwące strumienie wzruszenia niewyobrażalnym szczęściem. Zalały podłogi. Sprawiały, że wszystkie przedmioty zgromadzone w pokoju zaczynały dryfować, aż w końcu poziom cieczy stał się na tyle wysoki, że zaczęła ona wylewać się przez wszystkie otwory okienne domu i natychmiast wsiąkać w grząską ziemię.
W tym samym czasie, dokładnie kilkaset metrów niżej, mąż nerwowo spoglądał na ostatnie odczyty urządzeń sejsmicznych, które wydawały mu się zupełnie bez sensu, w odniesieniu do prowadzonych od kilku miesięcy w tym rejonie badań geologicznych. Na przodku chodnika badawczego strzałowy sprawdzał właśnie po raz ostatni prawidłowe podłączenie ładunków. Już tylko jedna eksplozja dzieliła najprawdopodobniej ich od ogromnych złóż cennego surowca, które zaspokoić miały głodne piece na powierzchni przez kolejnych kilka dekad. Prace w chodniku do tej pory przebiegały bez najmniejszych zakłóceń i byli kilka dni przed wyznaczonym terminem. Spodziewając się sowitej premii, tłumił kołaczący się w jego głowie od rana niepokój, że coś mogłoby pójść nie tak. Przecież wszystkie dane z pomiarów i obliczeń nie mogły być błędne. Strzałowy wrócił ze swojej inspekcji, stanął obok niego i spojrzał nań porozumiewawczo, a on w odpowiedzi skinął twierdząco głową. Zawył alarm ostrzegawczy. Strzałowy pochylił się nad żółtawym aparatem z korbką, wprawnie zakręcił nią, kiedy na urządzeniu zapaliła się czerwona lampka i bez namysłu wcisnął guzik. Dźwięk eksplozji odbił się złowrogim echem po kilometrach pustych tuneli. Nastała chwila przeraźliwe głuchej ciszy, po której z głębi chodnika odezwał się dziwny pomruk, który stawał się coraz głośniejszy. Stalowa obudowa tunelu zaczęła metalicznie jęczeć i wyginać się. Ziemia drżała w konwulsjach. W mdłym świetle rtęciowych lamp pojawiły się łby wartko płynącego jęzora spienionej wody, które przypominały trochę stado biegnących i tratujących się nawzajem szczurów. W ciągu kilku zaledwie sekund woda wypełniła tunele aż po samo sklepienie. Największa katastrofa górnicza w historii stała się faktem.
***
W telewizyjnych relacjach dudniły słowa o ogromnej skali tragedii, wielu ofiarach i o katastrofie energetycznej. Na zmianę migały obrazki jeżdżących karetek, wypowiedzi ekspertów z różnych dziedzin i zdjęcia ogromnych zapadlisk, czy popękanych ścian budynków. Jeden z emitowanych obrazów był szczególny. Przedstawiał on zdjęcie lotnicze ogromnego zapadliska w formie leja, na dnie którego widoczne były gruzy budynku. Speaker skomentował je w następujący sposób:
- Niestety są także ofiary na powierzchni. Ratownicy donoszą o dwóch ciałach, mężczyzny i kobiety, znalezionych w gruzowisku domu, który znajdował się bezpośrednio nad miejscem zawału. Na razie nie została potwierdzona tożsamość ofiar, nieoficjalnie mówi się jednak o bezdzietnym małżeństwie w średnim wieku.
2020