Podnoszę igłę adaptera, wyciągam lśniącą płytę. Rzucam na podłogę, zaczynam po niej skakać, odłamki czarnego winylu wbijają mi się w stopy, płyta jest roztrzaskana i sponiewierana. Zaraz siadam, wydłubuję kawałki z ciała, jeden po drugim. Tą krwawiącą stopą, palcem unurzanym w posoce, piszę. To jest mój testament. Na resztkach papieru toaletowego, wyryty krwią. Ostatni ślad.
Powieszę go na gałęziach drzewa, które rośnie pod moim oknem. Owinę je całe, niczym choinkę na święta. Jest wiosna, a drzewo będzie białe, poznaczone drobnymi punktami czerwieni. Opadną z niego wszystkie liście, a ptaki będą się zaplątywać w tym labiryncie śmierci, bezradnie młócić skrzydłami, rozbijać w zaślepieniu o chodniki i wieżowce.
Taksydermista wyjdzie po nie, sunąc lekko ponad ulicami, tym swoim bezładnym krokiem. Wyjdzie jak na grzybobranie, błądząc między koronami budynków, pochylając się raz po raz, podnosząc martwe stworzenia. Spakuje zbiory do torby przewiązanej czerwoną wstążką.
Kawałek testamentu oderwie się, poszybuje z wiatrem.
Taksydermista wróci do domu. Każdy ptak dostanie swoją szkatułę, piękną i złotą, lśniącą marzeniami wypychacza. On, z promienną twarzą, ułoży szkatuły jedna na drugiej, jedna na drugiej, tworząc monument na metalowych stelażach, które zaraz wylądują w jego lodowym królestwie.
Ptaki, w ciszy, poczekają na swoją kolej.
Każdy z nich jeszcze powróci do ciepłych krajów.
Z oddaniem zbiorą żniwo, które zasiałem.