Patrzę na ludzi, oparta o ostatnie drzwi. Kobieta z małą dziewczynką zawdzięcza swój pozornie interesujący wygląd kolorowym szmatkom owiniętym warstwami na swoim mdłym ciele, dalej armia siedzących staruszek w beretach, ze spuchniętymi twarzami i rękoma, każda z grymasem bólu na twarzy i mnóstwem blizn młodości w postaci zmarszczek. Jakiś chłopak, jakaś dziewczyna, jakiś prawie biznesmen, jakaś poręcz, jakieś krzesło... Człowiek chwytający popielate plamy budynków zza szybą. Szczebiot panienek podnieconych wczorajszą nocą spędzoną w towarzystwie butelek i puszek.
Wszyscy owinięci w wilgoć, parującą z naniesionego śniegu, który załamał się swoją beznadziejną sytuacją tworząc na podłodze wodno-piaszczyste kałuże smutku. Jarzeniówka z potępieniem pomijała kolory, obrysowując jedynie neonowym konturem kształty.
Jednolita masa korpusów i twarzy bez wyrazu. Bez energii. Bez wzroku, zapachu. Bez czucia. Statyczny obraz, do którego należałam również ja. Zażenowana tym zjawiskiem. Patrzyłam i myślałam, że Ci ludzie przecież nie mogli być tacy zawsze, za razem miałam pewność, że już nic ich nie zmieni, tacy pozostaną. Pozorni.
Tempo wlepiłam oczy w płaszczyznę papieru, na której zostały desantowane małe, czarne sznury symboli. Śledziłam przez pewien czas biało-czarny chaos na kartce, ale nie trwało to długo. Masywny mróz zaległ na mnie kąsając ręce i twarz, wspomagało go ogarniające mój rozum i ciało zmęczenie i zobojętnienie. Poddałam się bez walki - to był sen.
I jechałam tak dalej. Jechałam, a ludzie wchodzili i wychodzili. Nie było już jednolitości szarych bytów. Zastąpiły ich osoby. Osoby piękne mimo odstających uszu, zapadniętych oczu i przemrożonych rąk. Wszystkim oczy błyszczały porozumiewawczo. Ktoś rozciągną usta w szerokim uśmiechu, ktoś pomógł staruszce walczącej z upartą torbą pełną zakupów. Ktoś się pocałował, ktoś przytulił. Proste słowa i bezinteresowne uniesienie kącików ust. Wszystko przez chęć, nie przymus dobrego wychowania. Postacie te były idealne. Doskonałe.
Błoto układało się w wesołe labirynty, secesyjne pnącza i nieznane, fascynujące kształty. Szyba nie płakała zaciekami, siedzenia gięły się i prężyły dbając o wygodę używających ich ludzi. Poręcze nabrały ciepła, lampy chwaliły światłem miękkie załamania materiałów i włosów. Wyjęłam mój kalendarz. Schematy, rubryki i chaotyczne zapiski nie wzbudziły we mnie złości, żalu czy zwątpienia jak to zwykle bywa. Cieszyłam się. Na kartce wężowate cyfry i litery oznajmiły mi, że dzisiaj jest wigilia. Zaskoczyło mnie to. Byłam zdziwiona i przejęta, że zaczyna się ściemniać a ja jestem jeszcze w autobusie. Równocześnie podobało mi się, że właśnie tez dzień zrobił mi taki prezent swoim niespodziewanym przyjściem. Podobało mi się, że są zalety mojej kulawej pamięci.
Dom. Wyglądał z daleka jak grzyb zasypany śniegiem i nie byłam pewna, czy oby nie pomyliłam adresu. Szybko jednak doszłam do wniosku, że ten grzyb to mój dom, ja tu mieszkam od siedemnastu lat; z rodzicami, psem, kotami, szczurem... to było pewne, ale niejasne...
Przed wejściem coś szarpnęło moim ciałem. Wahnie? Może. Świat jakby zafalował. Weszłam. Teraz poraziło mnie, na pewno - wahanie. Coś się nie zgadzało. Ale to uczucie zniknęło w wirze zapachów, ciepła kolorów i dźwięków. Wyłoniła się nierealnie uśmiechnięta twarz mojej matki, której głosu początkowo niepoznawałam. Zapytała, czy bardzo zmarzłam i czy jestem zmęczona. Nie pamiętam, co powiedziałam. Może nie wiedziałam co. Byłam zdumiona tym, co się działo. Czułam się trochę niepewnie zawieszona gdzieś wśród fal delikatnych melodii zdań mamy, woni pierników walczącej z wonią kompotu, wzbijałam się w światło ogrzewające kształty naczyń w kuchni. Wraz z oparami świąt, których zupełnie się nie spodziewałam, powędrowałam do swojego pokoju. Był sprzątnięty. Tak. Widziałam jakieś przedmioty, których nie poznawałam a które były mi bliskie. Fotografia z przeszłości, przetarty na łapkach miś, różowa poduszka z odciskiem dziecięcego snu. Lewitowałam w pomieszczeniu, które coraz mocniej wchłaniało łunę panującą w kuchni. Wyszłam z pokoju. Zobaczyłam zielone drzewko, zawstydzone swoim urokiem stało w kącie. Kusiło łapczywe oczy matowym blaskiem bombek i soczystą zielenią igieł. Choinka krzyczała barwami i zapachem. Poczułam walkę woni lasu z wonią pasztecików. Wolałam się nie wtrącać i poszłam w stronę małego, energicznego ciałka, które krzątało się przy blacie. Nie mogłam rozpoznać w nim mojej mamy, choć wiedziałam, że nią jest. Coś ponownie szarpnęło mnie od wewnątrz, kiedy chciałam zapytać, czy w czymś pomóc. Ale nie chciała zwracać na to uwagi. Chciałam pomóc w świątecznym tworzeniu. Mama przytuliła mnie i dała coś żebym to przekształciła w coś innego. Nie pamiętam. Pomyślałam, żejej ruchy są mi zupełnie obce, że kiedyś, może były na porząku dziennym. Nie teraz. Wtedy z zewnątrz wpadł mój ojciec. Od razu uniósł się w kalejdoskopie obrazów, które przekazywały mu zmysły. Nie miał matowych oczu i wywracał nimi jak wtedy, gdy miałam parę lat i byłam domową maskotką, o czym zupełnie zapomniałam. Chwytał oczyma wszystko, co go otaczało. Miał twarz czerwoną od mrozu, jakby ten dał mu policzek. Szczerzył zęby do mnie i do mamy. Później razem syciliśmy się ciepłem naszych myśli i niesamowitą chęcią pomagania sobie i wszystkiemu, co chce pomocy.
Dystyngowany Pan-pies znudzony infantylną zabawą kotów, które tłukły łapami w suknię balową drzewka, z pomrukiem rzucił się na podłogę i robił sobie inhalacje z oparów ryby stojącej na szafce. Nie zjadł jej.
Nasze chaotyczne ruchy, dążące do zrobienia ‘czegoś z czegoś’ były nierealnie zsynchronizowane. O czymś mówiliśmy - bez sensu i składu, ale słuchając się na wzajem... Zostaliśmy złączeni tą rozmową i zapachem mielonego maku, nasze odmienne charaktery i zachowania stopiły się w całość. Nie przeszkadzały pomyłki w proporcjach krojonej ryby, ani tnące przestrzeń brzdęki łyżek mieszających jakieś przyszłe danie.
Trwaliśmy troje w złączonym bycie, który był nieskazitelnie błogi.
Stół. Dostrzegłam jego urok. Miał stare nogi, do których doczepiałam się jak miałam jakieś trzy - cztery lata i jak krążownik sunęłam po podłodze wokół ich kształtności.
Babcia siedziała vis-a-vis mnie. Obok niej druga babcia. Skąd się tu wzięła - nie mam pojęcia. Tak czy inaczej była, a to oznaczało, że bitwy mojej mamy ze swoja mamą zakończyły się rozejmem, którym mi się nie pochwaliły, a który był dla mnie nieopisanym darem.
Siedzieliśmy razem. Nie pamiętam, co jedliśmy, czy w ogóle cokolwiek. Pamiętam babcie; nie narzekały. Wyglądały jak małe dziewczynki z siwymi perukami. Miały pociągłe dłonie, emanujące falami energii, które wydobywały się spod miękkiej, delikatnej skóry pachnącej kremem, którym smarowałam się, kiedy zsyłano mnie do jednej z babć na kilka dni, wtedy byłam tym kochanym smarkaczem. Babcie mówiły szybko i wyraźnie, nie wiem, o czym, ale z taką gestykulacją i zaangażowaniem, że w ich rozmowa karmiła nasze zmysły. Świece na stole stały dumnie, nie zdając sobie sprawy ze swojego powolnego końca, który rozpoczął się w momencie ich początku. To było jednak nieważne. Ciepłe źrenice świec odbijały się w oknie tak, jak cały stół i my wszyscy. Jednak w oknie nie były kopiowane nasze radości, zainteresowania, uczucia. Okno było puste - odbicie, które chciało nam dorównać nie pachniało czerwonym barszczem i szczęściem mamy, szyba nie czuła ciepła świeżej szarlotki ani naszych uczuć, nie widać było zaczerwienienia speszonych pasztecików ani iskier w naszych radosnych oczach. Odbicie było fałszywe, zimne, nieautentyczne i budzące lęk.
Lęk, który poczułam, kiedy zobaczyłam swoje odbicie w zalanej ulicznym błotem szybie. W szybie, w której odbijałam się ja. Nie byłam w tym odbiciu ani fałszywa, ani zimna, ani nieautentyczna. Byłam taka jak ta, która zorientowała się, że przespała swój przystanek, że za moment eksploduje z żalu i bezsilności. Ktoś bez mojej zgody przeniósł mnie do innego, lepszego świata, tak samo za moimi plecami wypluł mnie z powrotem na zimne autobusowe krzesło, na którym z resztą nie powinnam już siedzieć. Twarze wokół mnie zmieniły się, ale mimo to niczym nie różniły się od tych poprzednich, które widziałam zanim usnęłam. Byłam wściekła na swoja wyobraźnię, nie mogłam jej zakazać odtwarzania obrazów z bajki, która kiedyś chyba nawet była rzeczywistością. Ze łzami w oczach wysiadłam z pojazdu. Przemknęła mi myśl, że autobus-larwa zmieni się w piękną ćmę i odleci do światła gwiazd, które już zaczynały przebijać się przez mżawkę i spaliny.
Dzisiaj nie było wigilii. Była dwa tygodnie temu. Wyglądała jak odbicie w krzywym lustrze tego, co spłynęło na mnie wraz z mrozem, znużeniem i apatią autobusowego wymiaru. Sen szydził ze mnie dając mi fałszywą szansę, fałszywą wiarę, że może być lepiej.
Po śniegowej breji ozdobionej pustymi paczkami papierosów, chusteczkami i innymi odpadami sunęłam do domu. Było wilgotno i smutno. Wahanie natężenia światła latarni, hałas rozdrażnionych samochodów, monotonna chaotyczność otoczenia - wszystko powodowało, że ulica jak epileptyk była pod władaniem drgawek. Otumanione głowy kiwały się pod wpływem mechanicznych, wyuczonych kroków rozbijały resztki myśli. Myśli, które roztrząsały za i przeciw, tu czy tam, ja czy ty, to czy ta, kupić - sprzedać, mop czy ścierka. Żadne z tych rozważań nie krążyły już wokół oczu i dłoni babć, uśmiechu mamy, purpury polików taty; zapachów, smaków i dźwięków. Żadna z tych myśli nie domagała się przypomnienia uczucia przy wigilijnym stole, które przecież nie powinno być przypominane. Powinno trwać.
Kiedy wilgoć dostarczyła mnie do domu, zjadłam obiad. Jak zawsze nikogo nie było w domu. To chyba lepiej. Z ospałością otworzyłam książkę i czytałam ją ze szczurem, który całkiem realnie gryzł mnie w ucho, żebym przypadkiem nie usnęła.