Nigdy nie będę facetem sprzed wieku pary, siermiężnym i godnym zaufania. Tamte lata odeszły w dymie spalonych fotografii, listów poplamionych skroplonym wspomnieniem, powiewem stepów i zapachem machorki. A przecież to tak niedawno. Jeszcze czuję drżenie serca, gdy pierwszy raz zobaczyłem wschód słońca, oddech na mojej szyi i rytm pędzącego pociągu. Jechałem w nieznane. Moja ostatnia podróż życia zaczynała się w małej, górskiej miejscowości, gdzie zagościłem na małą chwilę i to właśnie ona, ta cząstka czasu zmieniła wszystko. Jeszcze nie wiedziałem, że istnieje zakrzywiony świat, wirując porywa nieostrożne, zagubione dusze, wsysa w wielki lej i wyrzuca gdzieś w czasoprzestrzeni, w losowe, przypadkowe miejsca, cofa lub przyspiesza, igra z nami, daje nowe życie i nowe wyzwania.
– To powiadasz, że ona wróci? – Facet wyraźnie bełkocze, w pijackim zamroczeniu nie jest w stanie unieść głowy. – Tylko po co miałaby to zrobić? Hę? Popatrz na mnie, no popatrz! A ja to, kurwa, wiesz… – I zasypia z głową na stole, wciąż jednak kurczowo trzyma szklankę z wódką, jakby to miałoby uratować mu życie.
– Jeszcze raz! – Krzyczę do barmanki wykonując znany jej gest. Zjawia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i przynosi nową butelkę, obdarza tępym uśmiechem i równie szybko znika. Facet śpi w najlepsze, rozchylam mu palce i odstawiam na bok niedopitą szklankę. Przyglądam się, spracowana dłoń, robotnika, silna, niedomyta, sękata. Znam takie dłonie, to świadectwo ludzi wychowanych w prawdzie. Proste narodziny, proste życie i prosta śmierć. Po drodze wyciosywanie swojej drogi gołymi pięściami, miłość i zdrada to jak niebo i piekło, tak samo przeraża jak i pociąga. Tylko ja miałem od zawsze inne dłonie. Równie duże jak te, ale delikatne, czyste, zbyt czyste. I nigdy tego nie zrozumiem. Bez względu na rodzaj pracy jaki wykonywałem one się nie zmieniały.
Szumiało mi w głowie, ale miałem wciąż za mało. Zbyt długo nie piłem, nawet nie wiem jak długo.
Gdy poczułem na szyi oddech zamarłem. To tak, jakby jadowita żmija wyjrzała mi zza koszuli. Wiedziałem, że nie powinienem tu być, to nie mój świat, nie moje życie. Ono zostało gdzieś na dzikich polach, w krzewach burzanu, na mokrej trawie, rozleniwione, zapatrzone w błękit nieba, czytające poezję, nucące pieśń nad pieśniami i wdychające zapach krwi upolowanego wroga. Tam też została cała prawda o mnie, zagrzebana w kurhanach moich przodków, udach kobiet, które koniecznie chciały dla mnie rodzić, kochać i podziwiać. Zostawiałem po sobie tylko pogorzeliska, szukałem nowych wyzwań, miłości, nienawiści, wrogów i przyjaciół, paliłem i mordowałem. A jednak kochano mnie, ja nigdy. Ale kiedy na krańcu świata, w wysokich górach, pod samym dachem nieba potknęła mi się noga i wszystko runęło, a ja dogorywałem w zimnej jaskini zjawiła się ona. Wraz nią ogień, ciepło i strawa. Te wszystkie noce, gdy ogrzewała mnie swoim ciałem, naga, piękna, jakby wyrzeźbiona przez samego Boga, uratowały mi życie. Ale nie to było najważniejsze. Poczułem coś o czym tylko słyszałem, z czego szydziłem i zawsze odtrącałem. Bałem się nawet nazwać, by nie parsknąć śmiechem. To coś odmieniło mnie na zawsze. Wyrwało mi serce i rzuciło w ogień. I właśnie wtedy to wszystko zniknęło.
Wraz z oddechem poczułem zapach nieznany mi od lat, zapach kobiety. Powoli uniosłem szklankę i dopiłem. Odstawiając ją na stół spojrzałem jeszcze raz na śpiącego faceta. Był taki bezradny, wystawiony na atak, duże, naiwne dziecko. Uśmiechnąłem się do siebie, to nie to miejsce i czas. Tu rzeczywiście nic mu nie grozi. No chyba, że kac. Powoli odwróciłem głowę. Moje nozdrza chciwie chłonęły rozpylony w powietrzu afrodyzjak. Przez chwilę stroiłem ostrość widzenia. Silne światła dyskoteki raziły oczy, rozmyty obraz kobiety zamajaczył mi jak duch. Ponury żart. Wiedziałem, że czas zakpił nie tylko ze mnie.
– Zdziwiony? – Kobieta mogła mieć jakieś trzydzieści osiem lat. Wyglądała bardzo młodo, na nie więcej niż dwadzieścia, ale jej spojrzenie, pewność siebie i ten głos, potwierdzały poprzednią diagnozę. Odetchnąłem z ulgą, nie znam jej i nigdy nie widziałem.
– A mam być? – Spytałem z uśmiechem. Odwzajemniła go i zobaczyłem rząd nieskazitelnych zębów w krwawych, jak rozłupany granat, ustach. W jej oczach dostrzegłem błysk rozbawienia, który zresztą szybko zniknął i zamienił się na ciekawość. Takie spojrzenie ma pantera spotykając ofiarę, widziałem to nie raz i wtedy mnie też to bawiło. Dzika kotka chce się bawić. Dlaczego nie. Tak dawno nie smakowałem ulubionego dania. Zbyt dawno. Zmierzyłem ją jeszcze raz, bez żadnego skrepowania powędrowałem wzrokiem po jej piersiach, biodrach, mocnych, odsłoniętych udach i zatrzymałem się na kroczu, które na chwilę, ułamek sekundy odsłoniła. Nikt tego nie mógł zauważyć, ale ja tak. Znowu ktoś ze mną gra. Czyli żyję. Jestem widzialny i pewnie smakowity, jak na ofiarę. Znowu poczułem jej zapach, ciężki, piżmowy, lepki. Oblizałem usta i spojrzałem w jej oczy. Drwiła ze mnie, bawiła się.
Odwróciłem się do mojego partnera przy stoliku. Dalej smacznie spał. Nalałem wódki i uniosłem szklankę do ust. Obserwowałem tańczących, kobiety i mężczyzn, chłopców i dziewczęta, wijących się w obłędnym amoku, w rytm końca świata i barw apokalipsy. W powietrzu unosił się zapach potu, perfum i seksu. Mieszanka odwieczna jak ludzkość i tak samo niebezpieczna. Czułem za plecami, że ona wciąż tam stoi, ale nie miało to dla mnie znaczenia. Była nikim, a ja czekam na kogoś. Jej gra nie zmieni niczego, no chyba, że koniecznie chce spłonąć.
W pewnej chwili na parkiecie zrobiło się zamieszanie. Grupa napakowanych, ogolonych łbów pojawiła się w samym centrum, gdzie młode dziewczyny tańczyły ze sobą, obejmowały, uprawiały seksualną grę, płynęły rzeką ku przepaści. Piękno zaplątane w sieci zmysłów, krwawym obrzędzie narodzin ognia, delikatność zawstydzona wyuzdaniem, śmiałość zamieniona w agresję. Kiedyś była to moja codzienność, teatr wyobraźni, czarowanie dnia, by nocą można było grać po swojemu, zagarniać co niedozwolone, wyrywać serca by żyć, pełnia była zawsze, a jęk oznaczał tylko ekstazę. Wtedy rodziły się poematy, które swoją siłą burzyły kamienne mury, pieśni pierwszych uniesień rozrywały nam gardła, chłonęliśmy energię z gwiazd, pożądanie stało się celem religii, narodziny zła najwyższą zasługą, to musiało mieć koniec. Ale wtedy tego jeszcze nie wiedziałem.
Zadyma na parkiecie nabierała tempa, w rytmie szaleńczej muzyki, w rozbłyskach stroboskopowego światła, widziałem jak w zatrzymanych kadrach, co raz to nowe obrazy. Krew, wykrzywione twarze, uniesione pięści, błysk kastetu. Odwróciłem się w stronę bufetu. Kobieta za mną zniknęła. Poczułem rozczarowanie. Odszukałem wzrokiem barmankę, ale zajęta była rozmową przez telefon. Nerwowo coś krzyczała. Gestykulowała. Wstałem i podszedłem do baru. Przechyliłem się i chwyciłem za dłoń z telefonem. Jej oczy były ogromne.
– Wódkę – warknąłem – dawaj nową butelkę…
– Nie widzi pan co się dzieje? Zaraz się pozabijają.
– Daj, kurwa, tę butelkę! Pieprzona babo!
Nie ma białych motyli, tylko gra świateł. Piję dalej. Na parkiecie leje się krew, mój towarzysz przy stoliku śpi, a muzyka wyznacza drogę do piekła. Nikt nawet nie pomyślał, żeby wyłączyć dysonans dziejów, kamerton strojenia nienawiści.
– Gdzie ja jestem? – Mamrocze w półśnie facet do niedawna martwy. – Umarłem?
– He he. – To jedyny normalny człowiek w tym towarzystwie. Już go lubię. Takie pytania zadawali zawsze przed śmiercią. Bo umieranie to sztuka. Nie każdy rozumie jej wagę. Nie każdy chce. – Nie, na pewno nie. Umieranie nie jest takie byle jakie. To prawdziwa sztuka, przyjacielu.
– Mogę? – Jego oczy przebijają ściankę butelki.
– Jasne. – Napełniam jego szkło i podsuwam pod nos. Po ostatniej kropli zasypia na dobre.
Szczęśliwy gość. Spełnianie własnych pragnień nie zawsze jest osiągalne. Czasami wystarczy kropla marzeń. Czy ja o czymś marzę?
Widzę jak wchodzi patrol policji, faceci w czerni, duchy ciemności. Mają czas. Nie reagują, choć parkiet spływa krwią, a jakaś młoda dziewczyna przykrywa sobą martwe ciało koleżanki. Ta muzyka potęguje napięcie. Surrealizm. Potęga sztuki. Dyskusja przy barze, spisywanie zeznań, ciekawość w oczach młodego policjanta, i niedowierzanie w oczach barmanki. Skąd ja to znam?
Przyglądam się dziewczynie. Mogłaby być moja córką, ale równie dobrze kochanką. Tylko ja już nie potrafię kochać. Nienawidzić też. To jest poza mną. Czas sobie kpi, a ja z niego. Wyrównane rachunki. Choć nie do końca.
– Widział pan całe zajście, od początku? – Młody funkcjonariusz robi wrażenie jakby zdawał egzamin. Jest spocony i bezradny. O niczym nie decyduje. Gra rolę. Nawet nie wie jaką. Uśmiecham się do jego niewinnej miny, zauważam, że lewe oko drży mu niebezpiecznie szybko. Za chwilę zrobi błąd i ja to wiem. Spokojnie piję. Nawet nie patrzę na parkiet. Czuję tylko ten zapach, krew to afrodyzjak. Podnieca.
I wtedy pada strzał, potem następny i uruchamia się całe trzęsienie ziemi. Ogolone karki wiją się w konwulsjach tańca świętego Wita, rzygają, próbują łapać duchy, które właśnie otoczyły ich ciasnym kordonem. Barmanka zasłania oczy. Ludzie uciekają, na schodach panika skrapla wszechświat, syreny kolejnych wcieleń niewolników pełzają po parkiecie marzeń, zamiera świat. Ale nie ja. Taki poranek dobrze robi na trawienie. Nie czekając już na nic ulatniam się z dyskoteki. Słońce razi mnie w oczy. Jest cudowny dzień. Dostrzegam siedzącą w parku kobietę. Poznaję. Czuję wielką ulgę. Dlaczego mnie cieszy jej widok? Przecież jest za młoda, za ładna i za chuda.
Przypominam sobie, że takie kobiety były przekleństwem, naruszały wątłą równowagę sił skroplonych w moich lędźwiach, powodowały ból, którego jedynym ukojeniem był gwałt. Ciemne korytarze, ściek pełen cuchnącej mazi, a na końcu komnata pełna światła i wielkie, olbrzymie łoże, na którym ona, rozpięta jak żagiel, uwiązana, rzucająca nienawistne spojrzenia, kotka, drapieżne zwierzę z rodziny białych panter, dziwka wszech czasów, marzenie mroczniejsze niż noc.
Nie powinna tu być, a jednak cieszy oko. Podchodzę bliżej, drwina w oczach mogłaby zabić, a jednak wytrzymuję jej wzrok. Suka.
– Dalej zdziwiony – stwierdza z przekąsem. – Nawet nie spytasz?
– O co? – Rzeczywiście na usta, które znam, szyję właśnie taką, jaką lubię, długą, gładką, stworzoną do pieszczot z udziałem języka, ale i pejcza. – Co takiego wiesz ty, czego nie wiem ja? Grzebanie w prehistorii nie odwróci już niczego.
– Spokojnie, nie szukam kłopotów. – Z jej twarzy znika uśmiech i pojawia się kamienna maska, nieruchoma, zastyga na chwilę zastanowienia, aby roześmiać się w najmniej oczekiwanym momencie. – Nic nie rozumiesz, co?
Pamiętam, jak pytano mnie kiedyś o miejsce urodzenia, matkę, dom, izbę, w której przyszedłem na świat. Podobno trzeba zasłużyć na wspomnienia z dzieciństwa. Wtedy nic z tego nie rozumiałem. Byłem sobą, od zawsze i już. Bez początku i bez końca.
– Lepiej zejdźmy im z oczu – pokazuje na stojące nieopodal dwa radiowozy i karetkę pogotowia. Spory tłumek gapiów nie był w stanie zasłonić widoku wynoszonych ciał, ani nerwowych ruchów policjantów. – Zaparkowałam tuż za rogiem, podrzucić cię?
Cholera, tracę inicjatywę tylko dlatego, że w tym burdelu pękły kagańce na pitbullach. A ja, kurwa, znalazłem się tu i teraz.
– Chyba tylko do ciebie – bąkam, raczej do siebie niż do niej.
– OK – kwituje to i to zamyka rozmowę. – Idź za mną.
Za rogiem rozpoznaję markę samochodu. Krwisto czerwony metalic, stylizowany na sportową awangardę, pożeracz serc, spragnionych wrażeń dziwek i zakompleksionych facetów.
– Iron S? – Nawet nie patrzę na nią, ale wiem, że drwina w jej oczach rośnie. – Tablet na czterech kółkach, zabawka.
– Zbyt późno wypluli cię z raju, nie masz pojęcia o technice. Mówisz o muzealnym modelu z lat, kiedy pieprzyłeś swoje kolejne żony i uganiałeś za gadżetami z seks shopu. Nawet nie zauważyłeś, że nie wszystko na tym świecie kreci się wokół twojego kutasa. A już na pewno zapomniałeś o starości, nawet nas to dopada, nawet nas. Chcesz prowadzić? – W jej dłoni zamajaczył świecący brylant na złotym łańcuszku, breloczek do kluczy, których nikt już nie używa.
Wzruszam ramionami i się poddaję. Siadam obok kierowcy i dopiero teraz zauważam, że ten fotel zrobiony jest z dziwnej skóry, która przypomina moją.
– I co? – Patrzy na mnie, jakby wiedziała wszystko.
– Nie sil się na błyskotliwość – siadam w pierwszym fotelu na mojej drodze. Ten pokój to jakaś pieprzona świetlica. Sterylne powietrze powoduje nawrót siennego kataru, uczulenia nabytego w szpitalu, gdzie koniecznie chciano otworzyć mi serce. Tak, jakby było sejfem, gdzie czeka kurewsko wielka góra pieniędzy, na nich, zajebanych mądrali w białych kitlach. Jakie było ich zdziwienie, gdy wylądowali w klatce z myszami, oczy mieli tak wielkie, że nawet papugi odwracały głowy, a małpy wyrywały sobie elektrody z głów i płakały, to w końcu koniec przygody z gównem ludzkiego życia.
– Pijesz?
– Jeszcze jedno tak cudowne pytanie i wyrwę ci trzustkę. Masz ją tylko jedną? A może medycyna poszła tak naprzód, że staruszek i tego nie podejrzewa, co? Wódki, kurwo, wódki!
– Spokojnie, nie wkurwiaj się aż tak, jesteś u mnie.
– Właśnie.
Jęki zza kotary budziły ciekawość. Nie mam nic przeciwko zbiorowym zabawom, ale teraz chciałem być sam. Leżała wypięta podbrzuszem i malutkimi cyckami wprost na mnie. Nienawiść w jej oczach mieszała się z niedowierzaniem. Znała mnie, to nie mogłem być ja, każdy inny, ale nie ja. Zboczony facet tak nie wygląda. Czytała wiele prac na ten właśnie temat, doktorat w Londynie dał jej przepustkę do świata zbrodni, namaścił, pozwolił uwierzyć w nieomylność, w filtr, który sobie wypracowała, a który zachwycił tylu uczonych promotorów, choć tym jedynym byłem właśnie ja.
Kurwa, dlaczego to właśnie mi się przypomina? Teraz, tu, w tym gównianym świecie, gdzie taka suka ma zbyt wiele praw.
– Plany? Jakieś? Czy masz kiepski dzień? – Rozbierała się na moich oczach, jakby patrzyła w lustro. Zatrzymywała na chwilę, cofała ruch, by podziwiać obraz, który wyrastał zza biodra, nagość nią już nie była, ona nie była suką, a ja samcem, pustka i obojętność w gabinecie higienistki, nawet wsza byłaby bardziej żywa.
– Pamiętam cię, ale nie mam pojęcia jak się nazywasz. Miałaś zginąć, ale ktoś mnie wykopał. Pomógł ci. Pewnie wiesz. Nie rozumiem tylko po co się tu pojawiłaś, odkryłaś? I się kurwa już tak nie rozbieraj, podniecić to ja się mogę na śliwowicę, ale na nie takie zwłoki jak ty. Patrz mi w oczy. I powiedz wreszcie o co ci chodzi. Jeszcze dzisiaj nie skończył się nasz czas. Jeszcze nie.
– Dobrze – usiadła raptem w pół słowa, w pół gestu. Odchylony biustonosz pokazał marną prawdę, małe cycki bez cienia krągłości. Była cholernie chuda. Nie pamiętał tego. Dlaczego?
– Nigdy ci się nie podobałam, byłam podobno marną namiastką jej, tej dziwnej istoty, która utonęła na twoich oczach.
– Nie na moich.
– Nieważne. Nikt nie posądzał cię o miłość. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że znasz to uczucie. Dlatego tym bardziej dziwne było całe twoje zachowanie później.
– Sprecyzuj myśl, i polej.
– Pamiętasz pogrzeb swojego ojca?
– Co to ma do rzeczy?
– Płakałeś. A przecież ty tego nie potrafisz.
– No i?
– Wtedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Tygodniami znikałeś w stepie, i kiedy wszyscy myśleli, że nie wrócisz, przywoziłeś głowy, uwiązane do siodła ludzkie głowy. Same kobiety. Pamiętasz co z nimi robiłeś?
– Powiedz.
– Topiłeś w morzu. Wypływałeś zawsze nocą, rano w pustej łodzi nie było nic poza tobą.
– Wiem skąd cię znam, byłaś zawsze na brzegu, gdy wracałem. Czekałaś.
– Na cud, że utoniesz i ty, na prawdę o naszym przeznaczeniu, na koniec świata. Ale miałeś inne plany. Chciałeś zmienić mnie w nią, byłeś zdolny. Cholernie zdolny – wszyscy wiedzieli na co cię stać. Bali się nawet pomyśleć.
Nie bardzo rozumiem czego ode mnie oczekuje, ale zatrzymuję wzrok na jej małych piersiach, czuję ich smak, intensywny i gorzki. Leżała taka bezbronna, napięta jak struna do granic wytrzymałości – całowałem sutki, ssałem je, gryzłem. Czułem jak budzi się żmija i zdaje sobie sprawę z braku jadu, chce kąsać – wyswobodzić z więzów mógł ją tylko cud.
– Chciałaś tego – mówię to spokojnie, jakbym zrezygnował z dochodzenia prawdy. – Nikt cię nie zmuszał. Nie zaprzeczysz.
Wstaje gwałtownie i znika w drugim pokoju. Nawet nie chce mi się podążyć za nią wzrokiem. Raptem wszystko obojętnieje. Nawet wódka przestaje mieć sens.
Po dłuższej chwili pojawia się znowu. Ma na sobie biały, puszysty szlafrok i włosy związane w coś w rodzaju koka. Siada naprzeciwko mnie, podkula nogi, chwyta w dłonie oparcie i wychylona do przodu prawie krzyczy.
– Dlaczego chciałeś mnie zabić?
– Nie chciałem – mówię to bez przekonania, raczej na odczepnego. Co ona sobie wyobraża, że może tak po prostu o to zapytać? Głowa mi pęka, alkohol daje o sobie znać. To w końcu dawka, która zabiłaby pluton wojska. Swoją drogą, nie na darmo wstrzykiwali we mnie wszystko co tylko wymyślili. Niektóre szczepionki nie były testowane nawet na szczurach. Śmieszyły mnie ostrzeżenia, które musiałem podpisywać. I te miny, gdy udawałem wahanie.
– Chciałeś – wstaje i podchodzi do mnie. Zbyt blisko jednak. Pod szlafrokiem wyczuwam żywe ciało, krew, która wypełnia tętnice, naprężone sutki i ten grząski teren w podbrzuszu, cipa nakręcona fizjologią, bezrozumna meduza, nasiąknięta mądrością przyrody, złowionych krabów, owadów i motyli. Kobieta to samo zło, które smakuje najsłodziej, gdy prosi o łaskę. – Widziałam jak patrzysz, chłodno rozważasz sposób w jaki mam zginąć, pewnie nie wiedziałeś, że czytam ci z oczu. Jesteśmy z tego samego pnia, można powiedzieć jestem twoim odbiciem. Nieudanym. Może dlatego miałeś mnie zabić.
– Chodź tu – przyciągam ją do siebie, wie, że jest za późno na unik, wie, że obudziła coś czego nie zamierzała. Odpycha mnie, ale nie wierzy w to co robi. Wsuwam dłoń pod szlafrok i ściskam pośladek. Jest twardy jak skała, Jezu, to ona, teraz czas nie ma znaczenia, już nie.
– Śmierdzisz – syczy mi prosto w ucho i wygrywa. – Czujesz jak cuchniesz?
Puszczam ją tak gwałtownie, że pchnięta niewidzialną siłą ląduje na kanapie naprzeciwko. Zdezorientowana próbuje się pozbierać, widzę jej nagą cipę i małe cycki, które równie dobrze mogłyby należeć do faceta.
Nie wiem jak, ale zgasło wszystko co mnie pobudziło do działania, poczułem niechęć do siebie, że dałem się wmanewrować w sytuację taką jak ta. Kurwa. Co za kurwa!
– Masz rację – wstaję z trudem, jak się zaraz nie odleję to zaszczam tu wszystko. – Idę do kibla.
Trzymam się ściany, pochylony ze spuszczonymi gaciami leję, nie widać końca. Morze wódki wylewa się ze mnie jak wodospad. Zaraz się zrzygam. Co ja tu robię?
Próbuję zapiąć rozporek, gdy ona wchodzi do łazienki jak gdyby nigdy nic, siada na krawędzi wanny i odkręca krany. Widzę jak dłonią sprawdza temperaturę i wsypuje do wody jakieś kolorowe sole.
– Nie bój się, to tylko sól – patrzy, jakby widziała niesforne dziecko. Głupia pinda. – I się nie wstydź. Jesteś wrakiem i ja to wiem. Ale nie musisz cuchnąć.
Wanna, słowo klucz do ludzkości – czystość jest tak umowna jak brud, a jednak dwunożne istoty, zwane dumnie homo sapiens, upodobały ją sobie jako wyróżnienie w świecie zwierząt, coś co wynosi na piedestał, naznacza władzą, daje poczucie wartości. Samiec nie czuje już zapachu napalonej cipy, bo ona pachnie tylko mydłem. Samica nie czuje zapachu spoconego faceta, którego jedyną myślą po zwycięskiej walce z wrogiem jest wielkie rżniecie, a wymytego lalusia, który podnieca się samym sobą. Odwrócenie piramidy dobrego jebania zamazuje cel, przyczynę, dla jakiej dostaliśmy zdolność odczuwania chuci, podniecenie sprowadzono do tabletki na migrenę. Nawet wódka smakuje jakoś inaczej. Gówniany jest ten świat.
– I jak? – Stoi naga w drzwiach łazienki i patrzy, jakby wiedziała co myślę. – Te sole pozwolą ci się zrelaksować. Spokojnie. Nie ma tu żadnej pułapki. Jesteś u mnie. Ja nie zabijam gości.
– Pieprzysz. – Jedyne co mi przychodzi do głowy to pytanie; czy dobrze, że tu jestem czy nie. Jest cholernie chuda. – Co ty, kurwa, masz anoreksję?
Wybucha śmiechem i to mnie uspokaja. Kiedyś tak właśnie robiła moja matka. Biegałem po łące, nagi, mały skrzat, a ona rzucała we mnie kwiatami i się śmiała. Jakby świat oszalał! Rozwierała ramiona na wiatr i krzyczała, że kiedyś to wszystko będzie moje… tylko moje.
– Nie podobam ci się? – W jej oczach czai się strach. Nie wiem dlaczego, ale odczuwam niesmak do siebie. Niepotrzebnie to powiedziałem. Zaczynam gubić się w tej grze, jutro na pewno mnie tu nie będzie. Niech pieprzy się sama w tym kurewskim mieszkanku.
– Posłuchaj uważnie – ze zdziwieniem zauważam, jak mój kutas budzi się do życia, cały w mydlinach wygląda śmiesznie, peryskop na oceanie lodowatym byłby dużo bardziej wiarygodny. – Jestem tu, bo chwilowo nie mam gdzie iść. Zaprosiłaś mnie, choć nie wiedziałem o twoim istnieniu. I nigdy bym się nie dowiedział, gdybyś nie przylazła. Mówisz, że cuchnę. OK. Może masz rację, nie powinienem w takim stanie włóczyć się po okolicy. Nic do ciebie nie mam. Umyję się i prześpię na kanapie. Rano mnie już nie będzie. Dlatego nie zawracaj sobie dupy tym, czy mi się podobasz, czy nie. To nie ma znaczenia. A swoja drogą, dlaczego kurwa jesteś taka chuda?
Bez słowa podchodzi bliżej, coraz bliżej, i już wiem co zamierza. Patrzy z drwiną na czubek mojego kutasa i wchodzi do wanny. Widzę jej płaski brzuch, napięte uda, oczy bez cienia strachu. Jest nade mną, rozkraczona jak wszechświat, kurewski i ciemny, jej podbrzusze niebezpiecznie blisko mojej twarzy i dłonie w moich włosach. Przyciąga mnie do siebie, a ja nie chcę się bronić przed czymś, co i tak nastąpi. To nie ma sensu.
– Dalej to cię podnieca? – Słyszę jak zmienia barwę głosu. Czuję jej paznokcie, orają mi skórę głowy, powodują, że niczego już bardziej nie pragnę, niż jej.
– Nie patrz tak! – Krzyczy i puszcza moją głowę, która jak napięta jak struna gwałtownie odchyla się w tył.
Rzucony ręcznik zakrywa mi twarz. Ciemność.
Czuję ciepły strumień na piersiach, ramionach, brzuchu.. Tak! To lubię. Budzi się zwierzę, eksploduje wściekłym podnieceniem, żądzą krwi. Zamorduję, suko!
Zrywam ręcznik i rzucam w kąt. Widzę jej triumfujący uśmiech. Wie co robi, droczy się, bawi z bestią wiedząc, że ta chwila należy do niej. Nakierowuje prysznic i czuję, jak woda omywa mi całe ciało. Tego jest mi za wiele. Przywieram do niej ustami, językiem smakuję morskich alg, specyficznego koktajlu z piekła rodem, który wylewa się z wnętrza ziemi, lawa utopiona w bagnie ma lepkość meduzy. Uwielbiam to. Moje życie zaczęło się i skończy na tym smaku i zapachu. Skąd ona to wie? Sto lat temu znalezione majtki, mojej przedszkolanki, wprawiły mnie w osłupienie, które trwa do dziś. Później było tylko gorzej. Zdziwienie w oczach dawało dodatkowa podnietę. – Naprawdę byś to zrobił – słyszałem zbyt często. Głupie pizdy. Tak bardzo chciały, ale niczego nie rozumiały. Nie urodziłem się, by je zaspokajać, ale po to, by zapłodnić cały świat, te wszystkie pustki w głowach znudzonych dam wkurwiały mnie na maksa, gdzie są te inteligentne, świadome swojej kobiecości suki. Na parkiecie świata królowały lalki z metra cięte, brunetki opalone w solariach, miały w sobie moc pieców krematoryjnych, pachniały popiołem dawnych czasów. Rzygałem na samo wspomnienie. Obcinałem głowy i rzucałem psom na pożarcie.
– Lubisz to – słyszę i rozkraczona wielka kurtyna unosi skrzydła, orkiestra tusz, oklaski, a ja znowu zapominam roli.
Budzi mnie słońce, szpilami przebija oczy, kaleczy powieki, przeszywa bólem, aż do kręgosłupa, w skotłowanej pościeli ślady walki, krew i sperma, szkło z rozgniecionego kieliszka, kilka włosów na poduszce obok.
Gdzie ja kurwa jestem, jak w porwanym filmie szczątkowe obrazy minionej nocy. Wyssana z mlekiem matki kwintesencja ludzkości, zew, pogarda dla świata i ludzi, tylko ja i ona, źródło całego zła, modliszka, matka wszech czasów, dziwka czy kochanka. Nie wiem.
Stoję pod prysznicem i patrzę na wannę po drugiej stronie łazienki. Uśmiecham się. Jak po dobrym posiłku mam ochotę na seks; wyuzdany, perwersyjny, drapieżny. Kaskady wspomnień, jak czarne pióropusze, wirują w oczach, oblepiają słoną pianą, spowalniają ruchy. To była noc, kurwa, ależ noc!
Natłok myśli przytyka mi mózg, zwieszam się w czarnej plazmie, trwa to może ułamek sekundy, ale już wiem po co tu jestem. Zdalny paralizator robi swoje. Przywołuje do porządku. Karci trzepnięciem w pysk. Odwracam oczy od wanny i namydlam głowę. Wrzątek próbuje mnie oskalpować, czuję jak parzy w plecy, spływa po twarzy. Wracam z zatęchłej piwnicy na jasne pokoje dnia. Jestem. Znowu jestem. Wielki zdobywca podnosi się z kolan. Spłukuję piekące oczy, gdy czuję dotyk. Co jest?
– Nie odwracaj się! – Przywiera do mnie całym ciałem. Całuje szyję, plecy, osuwa się na dół, jej dłonie na moich biodrach, usta na linii pośladków. – Nic nie mów!
Ja pierdolę. Przecież nic nie mówię! Woda już nie parzy. Za to jej dotyk tak, język, usta, zęby. Gryzie, suka. Nie przeszkadza mi już jej chudość, doceniam długie palce, szpony zatopione w moich trzewiach grały tej nocy jak na harfie, wydobywały dźwięki o jakich zapomniałem. O jakich śniłem w wyprawie po kobietę życia, a które chciałem zapomnieć po samotnym powrocie z głębin oceanu. Próbuję się odwrócić przodem, ale nie pozwala. Jest silna, nawet bardzo, czym zaskakuje mnie już któryś raz z rzędu. Pochylony, oparty szeroko o ścianę, w rozkroku stoję w oparach wrzątku i czuję powrót drugiego ja, bestii o gołębim sercu, zwierza, który klęka przed czułością, potwora spragnionego rozkoszy. Pokonując opór odwracam się do niej. Klęczy przede mną. Błyszczy od wody, ale nie tylko. Ma coś takiego w oczach, że czuję niepewność. Znowu chwyta moje biodra i unosi głowę. Spojrzenie jest tak wyzywające, że aż prowokuje do ataku.
– Powiedz moje imię! – Cedzi każde słowo bardzo dokładnie z naciskiem na moje.
Milczę. Nie wiem, nie pamiętam, kompletna pustka. Amnezja. Dziura w mózgu. Kurwa! Wybucham agresją, niezrozumiałym pobudzeniem, szaleństwem.
– Zabiję cię! – Wściekłość przesłania mi wszystko, nie rozumiem tego. Co mnie tak wkurwia? Łapię ją za włosy i krzyczę: – Jak mi bóg miły, zabiję… – Następuje dłuższa chwila milczenia i dopowiadam o słowo z innej planety – Aurelio…
Puszczam ją i osuwam się plecami na ścianę, serce dostaje szału, chce rozerwać mnie na strzępy i wydostać na wolność, tracę oddech. Co się, kurwa, dzieje?… Woda leje się na nas jak gejzer, para zasnuwa wszystko, wokoło zalega zdziwienie, układa się w chmurę oczekiwania.
– Wiedziałam. – Słyszę westchnienie ulgi. – Musiałeś sobie przypomnieć. Kwestia czasu.
Przyciąga moje biodra i znowu wracam do żywych.
– Wiesz, nienawiść nie różni się niczym od miłości? – Aurelia, naga, z nogami na moich kolanach poprawia makijaż. Wbity w fotel patrzę jak podkreśla kontur ust, które przez to nabierają drapieżności, nie pasują do jej twarzy, jakby żywcem zdjęte z pośmiertnej maski, zbyt wyraziste, aby mogły być prawdziwe.
– Co jeszcze? – Odwracam głowę do okna.
Jakiś bezdomny grzebie w koszu na śmieci. Bije od niego szarość, brudna szarość, która pewnie ma zapach i smak. Pochylony wyjmuje coś w foliowej torbie i gubi kapelusz. Sięga po niego, ale przechodzący właśnie byczek, w bejsbolówce i wysokich butach, wykopuje kapelusz na jezdnię, wprost pod jadące samochody. Śmiejąc się odchodzi. Mina bezdomnego nabiera wyrazu zbitego psa, jakby zapadła się w sobie, pokryła sadzą, odkleiła od twarzy i wylądowała w koszu.
– Ty mnie słuchasz? – Aurelia zastyga z konturówką w dłoni, w oczach ma cień pretensji, naganę.
– Jasne. Tylko już nie filozofuj. Muszę znaleźć jakieś mieszkanie.
– Już znalazłeś.
– Chcesz mieć na głowie kogoś takiego jak ja?
– Głupol!
Nie mogę się powstrzymać widząc jak smaży jajecznicę. Robi to specjalnie? Nagość w kuchni to prowokacja. Niewinna mina to perwersja. Ta jej mała dupka jest niesamowita. Nie rozumiem siebie, klękam za nią i wtulam twarz. Jest słodka. Wydaje się, że minęły wieki, kiedy to robiłem. Reaguję jakbym nigdy nic innego nie robił. Mam tu mieszkać?
– Nie jesteś głodny?
Nigdy nie będę facetem sprzed wieku pary, siermiężnym i godnym zaufania. Tamte lata odeszły w dymie spalonych fotografii, listów poplamionych skroplonym wspomnieniem, powiewem stepów i zapachem machorki. A przecież to tak niedawno. Jeszcze czuję drżenie serca, gdy pierwszy raz zobaczyłem wschód słońca, oddech na mojej szyi i rytm pędzącego pociągu. Jechałem w nieznane. Moja ostatnia podróż życia zaczynała się w małej, górskiej miejscowości, gdzie zagościłem na małą chwilę i to właśnie ona, ta cząstka czasu zmieniła wszystko. Jeszcze nie wiedziałem, że istnieje zakrzywiony świat, wirując porywa nieostrożne, zagubione dusze, wsysa w wielki lej i wyrzuca gdzieś w czasoprzestrzeni, w losowe, przypadkowe miejsca, cofa lub przyspiesza, igra z nami, daje nowe życie i nowe wyzwania.
– To powiadasz, że ona wróci? – Facet wyraźnie bełkocze, w pijackim zamroczeniu nie jest w stanie unieść głowy. – Tylko po co miałaby to zrobić? Hę? Popatrz na mnie, no popatrz! A ja to, kurwa, wiesz… – I zasypia z głową na stole, wciąż jednak kurczowo trzyma szklankę z wódką, jakby to miałoby uratować mu życie.
– Jeszcze raz! – Krzyczę do barmanki wykonując znany jej gest. Zjawia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i przynosi nową butelkę, obdarza tępym uśmiechem i równie szybko znika. Facet śpi w najlepsze, rozchylam mu palce i odstawiam na bok niedopitą szklankę. Przyglądam się, spracowana dłoń, robotnika, silna, niedomyta, sękata. Znam takie dłonie, to świadectwo ludzi wychowanych w prawdzie. Proste narodziny, proste życie i prosta śmierć. Po drodze wyciosywanie swojej drogi gołymi pięściami, miłość i zdrada to jak niebo i piekło, tak samo przeraża jak i pociąga. Tylko ja miałem od zawsze inne dłonie. Równie duże jak te, ale delikatne, czyste, zbyt czyste. I nigdy tego nie zrozumiem. Bez względu na rodzaj pracy jaki wykonywałem one się nie zmieniały.
Szumiało mi w głowie, ale miałem wciąż za mało. Zbyt długo nie piłem, nawet nie wiem jak długo.
Gdy poczułem na szyi oddech zamarłem. To tak, jakby jadowita żmija wyjrzała mi zza koszuli. Wiedziałem, że nie powinienem tu być, to nie mój świat, nie moje życie. Ono zostało gdzieś na dzikich polach, w krzewach burzanu, na mokrej trawie, rozleniwione, zapatrzone w błękit nieba, czytające poezję, nucące pieśń nad pieśniami i wdychające zapach krwi upolowanego wroga. Tam też została cała prawda o mnie, zagrzebana w kurhanach moich przodków, udach kobiet, które koniecznie chciały dla mnie rodzić, kochać i podziwiać. Zostawiałem po sobie tylko pogorzeliska, szukałem nowych wyzwań, miłości, nienawiści, wrogów i przyjaciół, paliłem i mordowałem. A jednak kochano mnie, ja nigdy. Ale kiedy na krańcu świata, w wysokich górach, pod samym dachem nieba potknęła mi się noga i wszystko runęło, a ja dogorywałem w zimnej jaskini zjawiła się ona. Wraz nią ogień, ciepło i strawa. Te wszystkie noce, gdy ogrzewała mnie swoim ciałem, naga, piękna, jakby wyrzeźbiona przez samego Boga, uratowały mi życie. Ale nie to było najważniejsze. Poczułem coś o czym tylko słyszałem, z czego szydziłem i zawsze odtrącałem. Bałem się nawet nazwać, by nie parsknąć śmiechem. To coś odmieniło mnie na zawsze. Wyrwało mi serce i rzuciło w ogień. I właśnie wtedy to wszystko zniknęło.
Wraz z oddechem poczułem zapach nieznany mi od lat, zapach kobiety. Powoli uniosłem szklankę i dopiłem. Odstawiając ją na stół spojrzałem jeszcze raz na śpiącego faceta. Był taki bezradny, wystawiony na atak, duże, naiwne dziecko. Uśmiechnąłem się do siebie, to nie to miejsce i czas. Tu rzeczywiście nic mu nie grozi. No chyba, że kac. Powoli odwróciłem głowę. Moje nozdrza chciwie chłonęły rozpylony w powietrzu afrodyzjak. Przez chwilę stroiłem ostrość widzenia. Silne światła dyskoteki raziły oczy, rozmyty obraz kobiety zamajaczył mi jak duch. Ponury żart. Wiedziałem, że czas zakpił nie tylko ze mnie.
– Zdziwiony? – Kobieta mogła mieć jakieś trzydzieści osiem lat. Wyglądała bardzo młodo, na nie więcej niż dwadzieścia, ale jej spojrzenie, pewność siebie i ten głos, potwierdzały poprzednią diagnozę. Odetchnąłem z ulgą, nie znam jej i nigdy nie widziałem.
– A mam być? – Spytałem z uśmiechem. Odwzajemniła go i zobaczyłem rząd nieskazitelnych zębów w krwawych, jak rozłupany granat, ustach. W jej oczach dostrzegłem błysk rozbawienia, który zresztą szybko zniknął i zamienił się na ciekawość. Takie spojrzenie ma pantera spotykając ofiarę, widziałem to nie raz i wtedy mnie też to bawiło. Dzika kotka chce się bawić. Dlaczego nie. Tak dawno nie smakowałem ulubionego dania. Zbyt dawno. Zmierzyłem ją jeszcze raz, bez żadnego skrepowania powędrowałem wzrokiem po jej piersiach, biodrach, mocnych, odsłoniętych udach i zatrzymałem się na kroczu, które na chwilę, ułamek sekundy odsłoniła. Nikt tego nie mógł zauważyć, ale ja tak. Znowu ktoś ze mną gra. Czyli żyję. Jestem widzialny i pewnie smakowity, jak na ofiarę. Znowu poczułem jej zapach, ciężki, piżmowy, lepki. Oblizałem usta i spojrzałem w jej oczy. Drwiła ze mnie, bawiła się.
Odwróciłem się do mojego partnera przy stoliku. Dalej smacznie spał. Nalałem wódki i uniosłem szklankę do ust. Obserwowałem tańczących, kobiety i mężczyzn, chłopców i dziewczęta, wijących się w obłędnym amoku, w rytm końca świata i barw apokalipsy. W powietrzu unosił się zapach potu, perfum i seksu. Mieszanka odwieczna jak ludzkość i tak samo niebezpieczna. Czułem za plecami, że ona wciąż tam stoi, ale nie miało to dla mnie znaczenia. Była nikim, a ja czekam na kogoś. Jej gra nie zmieni niczego, no chyba, że koniecznie chce spłonąć.
W pewnej chwili na parkiecie zrobiło się zamieszanie. Grupa napakowanych, ogolonych łbów pojawiła się w samym centrum, gdzie młode dziewczyny tańczyły ze sobą, obejmowały, uprawiały seksualną grę, płynęły rzeką ku przepaści. Piękno zaplątane w sieci zmysłów, krwawym obrzędzie narodzin ognia, delikatność zawstydzona wyuzdaniem, śmiałość zamieniona w agresję. Kiedyś była to moja codzienność, teatr wyobraźni, czarowanie dnia, by nocą można było grać po swojemu, zagarniać co niedozwolone, wyrywać serca by żyć, pełnia była zawsze, a jęk oznaczał tylko ekstazę. Wtedy rodziły się poematy, które swoją siłą burzyły kamienne mury, pieśni pierwszych uniesień rozrywały nam gardła, chłonęliśmy energię z gwiazd, pożądanie stało się celem religii, narodziny zła najwyższą zasługą, to musiało mieć koniec. Ale wtedy tego jeszcze nie wiedziałem.
Zadyma na parkiecie nabierała tempa, w rytmie szaleńczej muzyki, w rozbłyskach stroboskopowego światła, widziałem jak w zatrzymanych kadrach, co raz to nowe obrazy. Krew, wykrzywione twarze, uniesione pięści, błysk kastetu. Odwróciłem się w stronę bufetu. Kobieta za mną zniknęła. Poczułem rozczarowanie. Odszukałem wzrokiem barmankę, ale zajęta była rozmową przez telefon. Nerwowo coś krzyczała. Gestykulowała. Wstałem i podszedłem do baru. Przechyliłem się i chwyciłem za dłoń z telefonem. Jej oczy były ogromne.
– Wódkę – warknąłem – dawaj nową butelkę…
– Nie widzi pan co się dzieje? Zaraz się pozabijają.
– Daj, kurwa, tę butelkę! Pieprzona babo!
Nie ma białych motyli, tylko gra świateł. Piję dalej. Na parkiecie leje się krew, mój towarzysz przy stoliku śpi, a muzyka wyznacza drogę do piekła. Nikt nawet nie pomyślał, żeby wyłączyć dysonans dziejów, kamerton strojenia nienawiści.
– Gdzie ja jestem? – Mamrocze w półśnie facet do niedawna martwy. – Umarłem?
– He he. – To jedyny normalny człowiek w tym towarzystwie. Już go lubię. Takie pytania zadawali zawsze przed śmiercią. Bo umieranie to sztuka. Nie każdy rozumie jej wagę. Nie każdy chce. – Nie, na pewno nie. Umieranie nie jest takie byle jakie. To prawdziwa sztuka, przyjacielu.
– Mogę? – Jego oczy przebijają ściankę butelki.
– Jasne. – Napełniam jego szkło i podsuwam pod nos. Po ostatniej kropli zasypia na dobre.
Szczęśliwy gość. Spełnianie własnych pragnień nie zawsze jest osiągalne. Czasami wystarczy kropla marzeń. Czy ja o czymś marzę?
Widzę jak wchodzi patrol policji, faceci w czerni, duchy ciemności. Mają czas. Nie reagują, choć parkiet spływa krwią, a jakaś młoda dziewczyna przykrywa sobą martwe ciało koleżanki. Ta muzyka potęguje napięcie. Surrealizm. Potęga sztuki. Dyskusja przy barze, spisywanie zeznań, ciekawość w oczach młodego policjanta, i niedowierzanie w oczach barmanki. Skąd ja to znam?
Przyglądam się dziewczynie. Mogłaby być moja córką, ale równie dobrze kochanką. Tylko ja już nie potrafię kochać. Nienawidzić też. To jest poza mną. Czas sobie kpi, a ja z niego. Wyrównane rachunki. Choć nie do końca.
– Widział pan całe zajście, od początku? – Młody funkcjonariusz robi wrażenie jakby zdawał egzamin. Jest spocony i bezradny. O niczym nie decyduje. Gra rolę. Nawet nie wie jaką. Uśmiecham się do jego niewinnej miny, zauważam, że lewe oko drży mu niebezpiecznie szybko. Za chwilę zrobi błąd i ja to wiem. Spokojnie piję. Nawet nie patrzę na parkiet. Czuję tylko ten zapach, krew to afrodyzjak. Podnieca.
I wtedy pada strzał, potem następny i uruchamia się całe trzęsienie ziemi. Ogolone karki wiją się w konwulsjach tańca świętego Wita, rzygają, próbują łapać duchy, które właśnie otoczyły ich ciasnym kordonem. Barmanka zasłania oczy. Ludzie uciekają, na schodach panika skrapla wszechświat, syreny kolejnych wcieleń niewolników pełzają po parkiecie marzeń, zamiera świat. Ale nie ja. Taki poranek dobrze robi na trawienie. Nie czekając już na nic ulatniam się z dyskoteki. Słońce razi mnie w oczy. Jest cudowny dzień. Dostrzegam siedzącą w parku kobietę. Poznaję. Czuję wielką ulgę. Dlaczego mnie cieszy jej widok? Przecież jest za młoda, za ładna i za chuda.
Przypominam sobie, że takie kobiety były przekleństwem, naruszały wątłą równowagę sił skroplonych w moich lędźwiach, powodowały ból, którego jedynym ukojeniem był gwałt. Ciemne korytarze, ściek pełen cuchnącej mazi, a na końcu komnata pełna światła i wielkie, olbrzymie łoże, na którym ona, rozpięta jak żagiel, uwiązana, rzucająca nienawistne spojrzenia, kotka, drapieżne zwierzę z rodziny białych panter, dziwka wszech czasów, marzenie mroczniejsze niż noc.
Nie powinna tu być, a jednak cieszy oko. Podchodzę bliżej, drwina w oczach mogłaby zabić, a jednak wytrzymuję jej wzrok. Suka.
– Dalej zdziwiony – stwierdza z przekąsem. – Nawet nie spytasz?
– O co? – Rzeczywiście na usta, które znam, szyję właśnie taką, jaką lubię, długą, gładką, stworzoną do pieszczot z udziałem języka, ale i pejcza. – Co takiego wiesz ty, czego nie wiem ja? Grzebanie w prehistorii nie odwróci już niczego.
– Spokojnie, nie szukam kłopotów. – Z jej twarzy znika uśmiech i pojawia się kamienna maska, nieruchoma, zastyga na chwilę zastanowienia, aby roześmiać się w najmniej oczekiwanym momencie. – Nic nie rozumiesz, co?
Pamiętam, jak pytano mnie kiedyś o miejsce urodzenia, matkę, dom, izbę, w której przyszedłem na świat. Podobno trzeba zasłużyć na wspomnienia z dzieciństwa. Wtedy nic z tego nie rozumiałem. Byłem sobą, od zawsze i już. Bez początku i bez końca.
– Lepiej zejdźmy im z oczu – pokazuje na stojące nieopodal dwa radiowozy i karetkę pogotowia. Spory tłumek gapiów nie był w stanie zasłonić widoku wynoszonych ciał, ani nerwowych ruchów policjantów. – Zaparkowałam tuż za rogiem, podrzucić cię?
Cholera, tracę inicjatywę tylko dlatego, że w tym burdelu pękły kagańce na pitbullach. A ja, kurwa, znalazłem się tu i teraz.
– Chyba tylko do ciebie – bąkam, raczej do siebie niż do niej.
– OK – kwituje to i to zamyka rozmowę. – Idź za mną.
Za rogiem rozpoznaję markę samochodu. Krwisto czerwony metalic, stylizowany na sportową awangardę, pożeracz serc, spragnionych wrażeń dziwek i zakompleksionych facetów.
– Iron S? – Nawet nie patrzę na nią, ale wiem, że drwina w jej oczach rośnie. – Tablet na czterech kółkach, zabawka.
– Zbyt późno wypluli cię z raju, nie masz pojęcia o technice. Mówisz o muzealnym modelu z lat, kiedy pieprzyłeś swoje kolejne żony i uganiałeś za gadżetami z seks shopu. Nawet nie zauważyłeś, że nie wszystko na tym świecie kreci się wokół twojego kutasa. A już na pewno zapomniałeś o starości, nawet nas to dopada, nawet nas. Chcesz prowadzić? – W jej dłoni zamajaczył świecący brylant na złotym łańcuszku, breloczek do kluczy, których nikt już nie używa.
Wzruszam ramionami i się poddaję. Siadam obok kierowcy i dopiero teraz zauważam, że ten fotel zrobiony jest z dziwnej skóry, która przypomina moją.
– I co? – Patrzy na mnie, jakby wiedziała wszystko.
– Nie sil się na błyskotliwość – siadam w pierwszym fotelu na mojej drodze. Ten pokój to jakaś pieprzona świetlica. Sterylne powietrze powoduje nawrót siennego kataru, uczulenia nabytego w szpitalu, gdzie koniecznie chciano otworzyć mi serce. Tak, jakby było sejfem, gdzie czeka kurewsko wielka góra pieniędzy, na nich, zajebanych mądrali w białych kitlach. Jakie było ich zdziwienie, gdy wylądowali w klatce z myszami, oczy mieli tak wielkie, że nawet papugi odwracały głowy, a małpy wyrywały sobie elektrody z głów i płakały, to w końcu koniec przygody z gównem ludzkiego życia.
– Pijesz?
– Jeszcze jedno tak cudowne pytanie i wyrwę ci trzustkę. Masz ją tylko jedną? A może medycyna poszła tak naprzód, że staruszek i tego nie podejrzewa, co? Wódki, kurwo, wódki!
– Spokojnie, nie wkurwiaj się aż tak, jesteś u mnie.
– Właśnie.
Jęki zza kotary budziły ciekawość. Nie mam nic przeciwko zbiorowym zabawom, ale teraz chciałem być sam. Leżała wypięta podbrzuszem i malutkimi cyckami wprost na mnie. Nienawiść w jej oczach mieszała się z niedowierzaniem. Znała mnie, to nie mogłem być ja, każdy inny, ale nie ja. Zboczony facet tak nie wygląda. Czytała wiele prac na ten właśnie temat, doktorat w Londynie dał jej przepustkę do świata zbrodni, namaścił, pozwolił uwierzyć w nieomylność, w filtr, który sobie wypracowała, a który zachwycił tylu uczonych promotorów, choć tym jedynym byłem właśnie ja.
Kurwa, dlaczego to właśnie mi się przypomina? Teraz, tu, w tym gównianym świecie, gdzie taka suka ma zbyt wiele praw.
– Plany? Jakieś? Czy masz kiepski dzień? – Rozbierała się na moich oczach, jakby patrzyła w lustro. Zatrzymywała na chwilę, cofała ruch, by podziwiać obraz, który wyrastał zza biodra, nagość nią już nie była, ona nie była suką, a ja samcem, pustka i obojętność w gabinecie higienistki, nawet wsza byłaby bardziej żywa.
– Pamiętam cię, ale nie mam pojęcia jak się nazywasz. Miałaś zginąć, ale ktoś mnie wykopał. Pomógł ci. Pewnie wiesz. Nie rozumiem tylko po co się tu pojawiłaś, odkryłaś? I się kurwa już tak nie rozbieraj, podniecić to ja się mogę na śliwowicę, ale na nie takie zwłoki jak ty. Patrz mi w oczy. I powiedz wreszcie o co ci chodzi. Jeszcze dzisiaj nie skończył się nasz czas. Jeszcze nie.
– Dobrze – usiadła raptem w pół słowa, w pół gestu. Odchylony biustonosz pokazał marną prawdę, małe cycki bez cienia krągłości. Była cholernie chuda. Nie pamiętał tego. Dlaczego?
– Nigdy ci się nie podobałam, byłam podobno marną namiastką jej, tej dziwnej istoty, która utonęła na twoich oczach.
– Nie na moich.
– Nieważne. Nikt nie posądzał cię o miłość. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że znasz to uczucie. Dlatego tym bardziej dziwne było całe twoje zachowanie później.
– Sprecyzuj myśl, i polej.
– Pamiętasz pogrzeb swojego ojca?
– Co to ma do rzeczy?
– Płakałeś. A przecież ty tego nie potrafisz.
– No i?
– Wtedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Tygodniami znikałeś w stepie, i kiedy wszyscy myśleli, że nie wrócisz, przywoziłeś głowy, uwiązane do siodła ludzkie głowy. Same kobiety. Pamiętasz co z nimi robiłeś?
– Powiedz.
– Topiłeś w morzu. Wypływałeś zawsze nocą, rano w pustej łodzi nie było nic poza tobą.
– Wiem skąd cię znam, byłaś zawsze na brzegu, gdy wracałem. Czekałaś.
– Na cud, że utoniesz i ty, na prawdę o naszym przeznaczeniu, na koniec świata. Ale miałeś inne plany. Chciałeś zmienić mnie w nią, byłeś zdolny. Cholernie zdolny – wszyscy wiedzieli na co cię stać. Bali się nawet pomyśleć.
Nie bardzo rozumiem czego ode mnie oczekuje, ale zatrzymuję wzrok na jej małych piersiach, czuję ich smak, intensywny i gorzki. Leżała taka bezbronna, napięta jak struna do granic wytrzymałości – całowałem sutki, ssałem je, gryzłem. Czułem jak budzi się żmija i zdaje sobie sprawę z braku jadu, chce kąsać – wyswobodzić z więzów mógł ją tylko cud.
– Chciałaś tego – mówię to spokojnie, jakbym zrezygnował z dochodzenia prawdy. – Nikt cię nie zmuszał. Nie zaprzeczysz.
Wstaje gwałtownie i znika w drugim pokoju. Nawet nie chce mi się podążyć za nią wzrokiem. Raptem wszystko obojętnieje. Nawet wódka przestaje mieć sens.
Po dłuższej chwili pojawia się znowu. Ma na sobie biały, puszysty szlafrok i włosy związane w coś w rodzaju koka. Siada naprzeciwko mnie, podkula nogi, chwyta w dłonie oparcie i wychylona do przodu prawie krzyczy.
– Dlaczego chciałeś mnie zabić?
– Nie chciałem – mówię to bez przekonania, raczej na odczepnego. Co ona sobie wyobraża, że może tak po prostu o to zapytać? Głowa mi pęka, alkohol daje o sobie znać. To w końcu dawka, która zabiłaby pluton wojska. Swoją drogą, nie na darmo wstrzykiwali we mnie wszystko co tylko wymyślili. Niektóre szczepionki nie były testowane nawet na szczurach. Śmieszyły mnie ostrzeżenia, które musiałem podpisywać. I te miny, gdy udawałem wahanie.
– Chciałeś – wstaje i podchodzi do mnie. Zbyt blisko jednak. Pod szlafrokiem wyczuwam żywe ciało, krew, która wypełnia tętnice, naprężone sutki i ten grząski teren w podbrzuszu, cipa nakręcona fizjologią, bezrozumna meduza, nasiąknięta mądrością przyrody, złowionych krabów, owadów i motyli. Kobieta to samo zło, które smakuje najsłodziej, gdy prosi o łaskę. – Widziałam jak patrzysz, chłodno rozważasz sposób w jaki mam zginąć, pewnie nie wiedziałeś, że czytam ci z oczu. Jesteśmy z tego samego pnia, można powiedzieć jestem twoim odbiciem. Nieudanym. Może dlatego miałeś mnie zabić.
– Chodź tu – przyciągam ją do siebie, wie, że jest za późno na unik, wie, że obudziła coś czego nie zamierzała. Odpycha mnie, ale nie wierzy w to co robi. Wsuwam dłoń pod szlafrok i ściskam pośladek. Jest twardy jak skała, Jezu, to ona, teraz czas nie ma znaczenia, już nie.
– Śmierdzisz – syczy mi prosto w ucho i wygrywa. – Czujesz jak cuchniesz?
Puszczam ją tak gwałtownie, że pchnięta niewidzialną siłą ląduje na kanapie naprzeciwko. Zdezorientowana próbuje się pozbierać, widzę jej nagą cipę i małe cycki, które równie dobrze mogłyby należeć do faceta.
Nie wiem jak, ale zgasło wszystko co mnie pobudziło do działania, poczułem niechęć do siebie, że dałem się wmanewrować w sytuację taką jak ta. Kurwa. Co za kurwa!
– Masz rację – wstaję z trudem, jak się zaraz nie odleję to zaszczam tu wszystko. – Idę do kibla.
Trzymam się ściany, pochylony ze spuszczonymi gaciami leję, nie widać końca. Morze wódki wylewa się ze mnie jak wodospad. Zaraz się zrzygam. Co ja tu robię?
Próbuję zapiąć rozporek, gdy ona wchodzi do łazienki jak gdyby nigdy nic, siada na krawędzi wanny i odkręca krany. Widzę jak dłonią sprawdza temperaturę i wsypuje do wody jakieś kolorowe sole.
– Nie bój się, to tylko sól – patrzy, jakby widziała niesforne dziecko. Głupia pinda. – I się nie wstydź. Jesteś wrakiem i ja to wiem. Ale nie musisz cuchnąć.
Wanna, słowo klucz do ludzkości – czystość jest tak umowna jak brud, a jednak dwunożne istoty, zwane dumnie homo sapiens, upodobały ją sobie jako wyróżnienie w świecie zwierząt, coś co wynosi na piedestał, naznacza władzą, daje poczucie wartości. Samiec nie czuje już zapachu napalonej cipy, bo ona pachnie tylko mydłem. Samica nie czuje zapachu spoconego faceta, którego jedyną myślą po zwycięskiej walce z wrogiem jest wielkie rżniecie, a wymytego lalusia, który podnieca się samym sobą. Odwrócenie piramidy dobrego jebania zamazuje cel, przyczynę, dla jakiej dostaliśmy zdolność odczuwania chuci, podniecenie sprowadzono do tabletki na migrenę. Nawet wódka smakuje jakoś inaczej. Gówniany jest ten świat.
– I jak? – Stoi naga w drzwiach łazienki i patrzy, jakby wiedziała co myślę. – Te sole pozwolą ci się zrelaksować. Spokojnie. Nie ma tu żadnej pułapki. Jesteś u mnie. Ja nie zabijam gości.
– Pieprzysz. – Jedyne co mi przychodzi do głowy to pytanie; czy dobrze, że tu jestem czy nie. Jest cholernie chuda. – Co ty, kurwa, masz anoreksję?
Wybucha śmiechem i to mnie uspokaja. Kiedyś tak właśnie robiła moja matka. Biegałem po łące, nagi, mały skrzat, a ona rzucała we mnie kwiatami i się śmiała. Jakby świat oszalał! Rozwierała ramiona na wiatr i krzyczała, że kiedyś to wszystko będzie moje… tylko moje.
– Nie podobam ci się? – W jej oczach czai się strach. Nie wiem dlaczego, ale odczuwam niesmak do siebie. Niepotrzebnie to powiedziałem. Zaczynam gubić się w tej grze, jutro na pewno mnie tu nie będzie. Niech pieprzy się sama w tym kurewskim mieszkanku.
– Posłuchaj uważnie – ze zdziwieniem zauważam, jak mój kutas budzi się do życia, cały w mydlinach wygląda śmiesznie, peryskop na oceanie lodowatym byłby dużo bardziej wiarygodny. – Jestem tu, bo chwilowo nie mam gdzie iść. Zaprosiłaś mnie, choć nie wiedziałem o twoim istnieniu. I nigdy bym się nie dowiedział, gdybyś nie przylazła. Mówisz, że cuchnę. OK. Może masz rację, nie powinienem w takim stanie włóczyć się po okolicy. Nic do ciebie nie mam. Umyję się i prześpię na kanapie. Rano mnie już nie będzie. Dlatego nie zawracaj sobie dupy tym, czy mi się podobasz, czy nie. To nie ma znaczenia. A swoja drogą, dlaczego kurwa jesteś taka chuda?
Bez słowa podchodzi bliżej, coraz bliżej, i już wiem co zamierza. Patrzy z drwiną na czubek mojego kutasa i wchodzi do wanny. Widzę jej płaski brzuch, napięte uda, oczy bez cienia strachu. Jest nade mną, rozkraczona jak wszechświat, kurewski i ciemny, jej podbrzusze niebezpiecznie blisko mojej twarzy i dłonie w moich włosach. Przyciąga mnie do siebie, a ja nie chcę się bronić przed czymś, co i tak nastąpi. To nie ma sensu.
– Dalej to cię podnieca? – Słyszę jak zmienia barwę głosu. Czuję jej paznokcie, orają mi skórę głowy, powodują, że niczego już bardziej nie pragnę, niż jej.
– Nie patrz tak! – Krzyczy i puszcza moją głowę, która jak napięta jak struna gwałtownie odchyla się w tył.
Rzucony ręcznik zakrywa mi twarz. Ciemność.
Czuję ciepły strumień na piersiach, ramionach, brzuchu.. Tak! To lubię. Budzi się zwierzę, eksploduje wściekłym podnieceniem, żądzą krwi. Zamorduję, suko!
Zrywam ręcznik i rzucam w kąt. Widzę jej triumfujący uśmiech. Wie co robi, droczy się, bawi z bestią wiedząc, że ta chwila należy do niej. Nakierowuje prysznic i czuję, jak woda omywa mi całe ciało. Tego jest mi za wiele. Przywieram do niej ustami, językiem smakuję morskich alg, specyficznego koktajlu z piekła rodem, który wylewa się z wnętrza ziemi, lawa utopiona w bagnie ma lepkość meduzy. Uwielbiam to. Moje życie zaczęło się i skończy na tym smaku i zapachu. Skąd ona to wie? Sto lat temu znalezione majtki, mojej przedszkolanki, wprawiły mnie w osłupienie, które trwa do dziś. Później było tylko gorzej. Zdziwienie w oczach dawało dodatkowa podnietę. – Naprawdę byś to zrobił – słyszałem zbyt często. Głupie pizdy. Tak bardzo chciały, ale niczego nie rozumiały. Nie urodziłem się, by je zaspokajać, ale po to, by zapłodnić cały świat, te wszystkie pustki w głowach znudzonych dam wkurwiały mnie na maksa, gdzie są te inteligentne, świadome swojej kobiecości suki. Na parkiecie świata królowały lalki z metra cięte, brunetki opalone w solariach, miały w sobie moc pieców krematoryjnych, pachniały popiołem dawnych czasów. Rzygałem na samo wspomnienie. Obcinałem głowy i rzucałem psom na pożarcie.
– Lubisz to – słyszę i rozkraczona wielka kurtyna unosi skrzydła, orkiestra tusz, oklaski, a ja znowu zapominam roli.
Budzi mnie słońce, szpilami przebija oczy, kaleczy powieki, przeszywa bólem, aż do kręgosłupa, w skotłowanej pościeli ślady walki, krew i sperma, szkło z rozgniecionego kieliszka, kilka włosów na poduszce obok.
Gdzie ja kurwa jestem, jak w porwanym filmie szczątkowe obrazy minionej nocy. Wyssana z mlekiem matki kwintesencja ludzkości, zew, pogarda dla świata i ludzi, tylko ja i ona, źródło całego zła, modliszka, matka wszech czasów, dziwka czy kochanka. Nie wiem.
Stoję pod prysznicem i patrzę na wannę po drugiej stronie łazienki. Uśmiecham się. Jak po dobrym posiłku mam ochotę na seks; wyuzdany, perwersyjny, drapieżny. Kaskady wspomnień, jak czarne pióropusze, wirują w oczach, oblepiają słoną pianą, spowalniają ruchy. To była noc, kurwa, ależ noc!
Natłok myśli przytyka mi mózg, zwieszam się w czarnej plazmie, trwa to może ułamek sekundy, ale już wiem po co tu jestem. Zdalny paralizator robi swoje. Przywołuje do porządku. Karci trzepnięciem w pysk. Odwracam oczy od wanny i namydlam głowę. Wrzątek próbuje mnie oskalpować, czuję jak parzy w plecy, spływa po twarzy. Wracam z zatęchłej piwnicy na jasne pokoje dnia. Jestem. Znowu jestem. Wielki zdobywca podnosi się z kolan. Spłukuję piekące oczy, gdy czuję dotyk. Co jest?
– Nie odwracaj się! – Przywiera do mnie całym ciałem. Całuje szyję, plecy, osuwa się na dół, jej dłonie na moich biodrach, usta na linii pośladków. – Nic nie mów!
Ja pierdolę. Przecież nic nie mówię! Woda już nie parzy. Za to jej dotyk tak, język, usta, zęby. Gryzie, suka. Nie przeszkadza mi już jej chudość, doceniam długie palce, szpony zatopione w moich trzewiach grały tej nocy jak na harfie, wydobywały dźwięki o jakich zapomniałem. O jakich śniłem w wyprawie po kobietę życia, a które chciałem zapomnieć po samotnym powrocie z głębin oceanu. Próbuję się odwrócić przodem, ale nie pozwala. Jest silna, nawet bardzo, czym zaskakuje mnie już któryś raz z rzędu. Pochylony, oparty szeroko o ścianę, w rozkroku stoję w oparach wrzątku i czuję powrót drugiego ja, bestii o gołębim sercu, zwierza, który klęka przed czułością, potwora spragnionego rozkoszy. Pokonując opór odwracam się do niej. Klęczy przede mną. Błyszczy od wody, ale nie tylko. Ma coś takiego w oczach, że czuję niepewność. Znowu chwyta moje biodra i unosi głowę. Spojrzenie jest tak wyzywające, że aż prowokuje do ataku.
– Powiedz moje imię! – Cedzi każde słowo bardzo dokładnie z naciskiem na moje.
Milczę. Nie wiem, nie pamiętam, kompletna pustka. Amnezja. Dziura w mózgu. Kurwa! Wybucham agresją, niezrozumiałym pobudzeniem, szaleństwem.
– Zabiję cię! – Wściekłość przesłania mi wszystko, nie rozumiem tego. Co mnie tak wkurwia? Łapię ją za włosy i krzyczę: – Jak mi bóg miły, zabiję… – Następuje dłuższa chwila milczenia i dopowiadam o słowo z innej planety – Aurelio…
Puszczam ją i osuwam się plecami na ścianę, serce dostaje szału, chce rozerwać mnie na strzępy i wydostać na wolność, tracę oddech. Co się, kurwa, dzieje?… Woda leje się na nas jak gejzer, para zasnuwa wszystko, wokoło zalega zdziwienie, układa się w chmurę oczekiwania.
– Wiedziałam. – Słyszę westchnienie ulgi. – Musiałeś sobie przypomnieć. Kwestia czasu.
Przyciąga moje biodra i znowu wracam do żywych.
– Wiesz, nienawiść nie różni się niczym od miłości? – Aurelia, naga, z nogami na moich kolanach poprawia makijaż. Wbity w fotel patrzę jak podkreśla kontur ust, które przez to nabierają drapieżności, nie pasują do jej twarzy, jakby żywcem zdjęte z pośmiertnej maski, zbyt wyraziste, aby mogły być prawdziwe.
– Co jeszcze? – Odwracam głowę do okna.
Jakiś bezdomny grzebie w koszu na śmieci. Bije od niego szarość, brudna szarość, która pewnie ma zapach i smak. Pochylony wyjmuje coś w foliowej torbie i gubi kapelusz. Sięga po niego, ale przechodzący właśnie byczek, w bejsbolówce i wysokich butach, wykopuje kapelusz na jezdnię, wprost pod jadące samochody. Śmiejąc się odchodzi. Mina bezdomnego nabiera wyrazu zbitego psa, jakby zapadła się w sobie, pokryła sadzą, odkleiła od twarzy i wylądowała w koszu.
– Ty mnie słuchasz? – Aurelia zastyga z konturówką w dłoni, w oczach ma cień pretensji, naganę.
– Jasne. Tylko już nie filozofuj. Muszę znaleźć jakieś mieszkanie.
– Już znalazłeś.
– Chcesz mieć na głowie kogoś takiego jak ja?
– Głupol!
Nie mogę się powstrzymać widząc jak smaży jajecznicę. Robi to specjalnie? Nagość w kuchni to prowokacja. Niewinna mina to perwersja. Ta jej mała dupka jest niesamowita. Nie rozumiem siebie, klękam za nią i wtulam twarz. Jest słodka. Wydaje się, że minęły wieki, kiedy to robiłem. Reaguję jakbym nigdy nic innego nie robił. Mam tu mieszkać?
– Nie jesteś głodny?