Utkany z przypadku

hopeless

 

 

                          Nigdy nie będę fa­ce­tem sprzed wieku pary, sier­mięż­nym i god­nym za­ufa­nia. Tamte lata ode­szły w dymie spa­lo­nych fo­to­gra­fii, li­stów po­pla­mio­nych skro­plo­nym wspo­mnie­niem, po­wie­wem ste­pów i za­pa­chem ma­chor­ki. A prze­cież to tak nie­daw­no. Jesz­cze czuję drże­nie serca, gdy pierw­szy raz zo­ba­czy­łem wschód słoń­ca, od­dech na mojej szyi i rytm pę­dzą­ce­go po­cią­gu. Je­cha­łem w nie­zna­ne. Moja ostat­nia po­dróż życia za­czy­na­ła się w małej, gór­skiej miej­sco­wo­ści, gdzie za­go­ści­łem na małą chwi­lę i to wła­śnie ona, ta cząst­ka czasu zmie­ni­ła wszyst­ko. Jesz­cze nie wie­dzia­łem, że ist­nie­je za­krzy­wio­ny świat, wi­ru­jąc po­ry­wa nie­ostroż­ne, za­gu­bio­ne dusze, wsysa w wiel­ki lej i wy­rzu­ca gdzieś w cza­so­prze­strze­ni, w lo­so­we, przy­pad­ko­we miej­sca, cofa lub przy­spie­sza, igra z nami, daje nowe życie i nowe wy­zwa­nia. 

                        – To po­wia­dasz, że ona wróci? – Facet wy­raź­nie beł­ko­cze, w pi­jac­kim za­mro­cze­niu nie jest w sta­nie unieść głowy. – Tylko po co mia­ła­by to zro­bić? Hę? Po­patrz na mnie, no po­patrz! A ja to, kurwa, wiesz… – I za­sy­pia z głową na stole, wciąż jed­nak kur­czo­wo trzy­ma szklan­kę z wódką, jakby to mia­ło­by ura­to­wać mu życie. 

                      – Jesz­cze raz! – Krzy­czę do bar­man­ki wy­ko­nu­jąc znany jej gest. Zja­wia się jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki i przy­no­si nową bu­tel­kę, ob­da­rza tępym uśmie­chem i rów­nie szyb­ko znika. Facet śpi w naj­lep­sze, roz­chy­lam mu palce i od­sta­wiam na bok nie­do­pi­tą szklan­kę. Przy­glą­dam się, spra­co­wa­na dłoń, ro­bot­ni­ka, silna, nie­do­my­ta, sę­ka­ta. Znam takie dło­nie, to świa­dec­two ludzi wy­cho­wa­nych w praw­dzie. Pro­ste na­ro­dzi­ny, pro­ste życie i pro­sta śmierć. Po dro­dze wy­cio­sy­wa­nie swo­jej drogi go­ły­mi pię­ścia­mi, mi­łość i zdra­da to jak niebo i pie­kło, tak samo prze­ra­ża jak i po­cią­ga. Tylko ja mia­łem od za­wsze inne dło­nie. Rów­nie duże jak te, ale de­li­kat­ne, czy­ste, zbyt czy­ste. I nigdy tego nie zro­zu­miem. Bez wzglę­du na ro­dzaj pracy jaki wy­ko­ny­wa­łem one się nie zmie­nia­ły. 

                     Szu­mia­ło mi w gło­wie, ale mia­łem wciąż za mało. Zbyt długo nie piłem, nawet nie wiem jak długo. 

Gdy po­czu­łem na szyi od­dech za­mar­łem. To tak, jakby ja­do­wi­ta żmija wyj­rza­ła mi zza ko­szu­li. Wie­dzia­łem, że nie po­wi­nie­nem tu być, to nie mój świat, nie moje życie. Ono zo­sta­ło gdzieś na dzi­kich po­lach, w krze­wach bu­rza­nu, na mo­krej tra­wie, roz­le­ni­wio­ne, za­pa­trzo­ne w błę­kit nieba, czy­ta­ją­ce po­ezję, nu­cą­ce pieśń nad pie­śnia­mi i wdy­cha­ją­ce za­pach krwi upo­lo­wa­ne­go wroga. Tam też zo­sta­ła cała praw­da o mnie, za­grze­ba­na w kur­ha­nach moich przod­ków, udach ko­biet, które ko­niecz­nie chcia­ły dla mnie ro­dzić, ko­chać i po­dzi­wiać. Zo­sta­wia­łem po sobie tylko po­go­rze­li­ska, szu­ka­łem no­wych wy­zwań, mi­ło­ści, nie­na­wi­ści, wro­gów i przy­ja­ciół, pa­li­łem i mor­do­wa­łem. A jed­nak ko­cha­no mnie, ja nigdy. Ale kiedy na krań­cu świa­ta, w wy­so­kich gó­rach, pod samym da­chem nieba po­tknę­ła mi się noga i wszyst­ko ru­nę­ło, a ja do­go­ry­wa­łem w zim­nej ja­ski­ni zja­wi­ła się ona. Wraz nią ogień, cie­pło i stra­wa. Te wszyst­kie noce, gdy ogrze­wa­ła mnie swoim cia­łem, naga, pięk­na, jakby wy­rzeź­bio­na przez sa­me­go Boga, ura­to­wa­ły mi życie. Ale nie to było naj­waż­niej­sze. Po­czu­łem coś o czym tylko sły­sza­łem, z czego szy­dzi­łem i za­wsze od­trą­ca­łem. Bałem się nawet na­zwać, by nie par­sk­nąć śmie­chem. To coś od­mie­ni­ło mnie na za­wsze. Wy­rwa­ło mi serce i rzu­ci­ło w ogień. I wła­śnie wtedy to wszyst­ko znik­nę­ło. 

                     Wraz z od­de­chem po­czu­łem za­pach nie­zna­ny mi od lat, za­pach ko­bie­ty. Po­wo­li unio­słem szklan­kę i do­pi­łem. Od­sta­wia­jąc ją na stół spoj­rza­łem jesz­cze raz na śpią­ce­go fa­ce­ta. Był taki bez­rad­ny, wy­sta­wio­ny na atak, duże, na­iw­ne dziec­ko. Uśmiech­ną­łem się do sie­bie, to nie to miej­sce i czas. Tu rze­czy­wi­ście nic mu nie grozi. No chyba, że kac. Po­wo­li od­wró­ci­łem głowę. Moje noz­drza chci­wie chło­nę­ły roz­py­lo­ny w po­wie­trzu afro­dy­zjak. Przez chwi­lę stro­iłem ostrość wi­dze­nia. Silne świa­tła dys­ko­te­ki ra­zi­ły oczy, roz­my­ty obraz ko­bie­ty za­ma­ja­czył mi jak duch. Po­nu­ry żart. Wie­dzia­łem, że czas za­kpił nie tylko ze mnie.

 

                  – Zdzi­wio­ny? – Ko­bie­ta mogła mieć ja­kieś trzy­dzie­ści osiem lat. Wy­glą­da­ła bar­dzo młodo, na nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia, ale jej spoj­rze­nie, pew­ność sie­bie i ten głos, po­twier­dza­ły po­przed­nią dia­gno­zę. Ode­tchną­łem z ulgą, nie znam jej i nigdy nie wi­dzia­łem. 

                 – A mam być? – Spy­ta­łem z uśmie­chem. Od­wza­jem­ni­ła go i zo­ba­czy­łem rząd nie­ska­zi­tel­nych zębów w krwa­wych, jak roz­łu­pa­ny gra­nat, ustach. W jej oczach do­strze­głem błysk roz­ba­wie­nia, który zresz­tą szyb­ko znik­nął i za­mie­nił się na cie­ka­wość. Takie spoj­rze­nie ma pan­te­ra spo­ty­ka­jąc ofia­rę, wi­dzia­łem to nie raz i wtedy mnie też to ba­wi­ło. Dzika kotka chce się bawić. Dla­cze­go nie. Tak dawno nie sma­ko­wa­łem ulu­bio­ne­go dania. Zbyt dawno. Zmie­rzy­łem ją jesz­cze raz, bez żad­ne­go skre­po­wa­nia po­wę­dro­wa­łem wzro­kiem po jej pier­siach, bio­drach, moc­nych, od­sło­nię­tych udach i za­trzy­ma­łem się na kro­czu, które na chwi­lę, uła­mek se­kun­dy od­sło­ni­ła. Nikt tego nie mógł za­uwa­żyć, ale ja tak. Znowu ktoś ze mną gra. Czyli żyję. Je­stem wi­dzial­ny i pew­nie sma­ko­wi­ty, jak na ofia­rę. Znowu po­czu­łem jej za­pach, cięż­ki, piż­mo­wy, lepki. Ob­li­za­łem usta i spoj­rza­łem w jej oczy. Drwi­ła ze mnie, ba­wi­ła się. 

                 Od­wró­ci­łem się do mo­je­go part­ne­ra przy sto­li­ku. Dalej smacz­nie spał. Na­la­łem wódki i unio­słem szklan­kę do ust. Ob­ser­wo­wa­łem tań­czą­cych, ko­bie­ty i męż­czyzn, chłop­ców i dziew­czę­ta, wi­ją­cych się w obłęd­nym amoku, w rytm końca świa­ta i barw apo­ka­lip­sy. W po­wie­trzu uno­sił się za­pach potu, per­fum i seksu. Mie­szan­ka od­wiecz­na jak ludz­kość i tak samo nie­bez­piecz­na. Czu­łem za ple­ca­mi, że ona wciąż tam stoi, ale nie miało to dla mnie zna­cze­nia. Była nikim, a ja cze­kam na kogoś. Jej gra nie zmie­ni ni­cze­go, no chyba, że ko­niecz­nie chce spło­nąć. 

                W pew­nej chwi­li na par­kie­cie zro­bi­ło się za­mie­sza­nie. Grupa na­pa­ko­wa­nych, ogo­lo­nych łbów po­ja­wi­ła się w samym cen­trum, gdzie młode dziew­czy­ny tań­czy­ły ze sobą, obej­mo­wa­ły, upra­wia­ły sek­su­al­ną grę, pły­nę­ły rzeką ku prze­pa­ści. Pięk­no za­plą­ta­ne w sieci zmy­słów, krwa­wym ob­rzę­dzie na­ro­dzin ognia, de­li­kat­ność za­wsty­dzo­na wy­uz­da­niem, śmia­łość za­mie­nio­na w agre­sję. Kie­dyś była to moja co­dzien­ność, teatr wy­obraź­ni, cza­ro­wa­nie dnia, by nocą można było grać po swo­je­mu, za­gar­niać co nie­do­zwo­lo­ne, wy­ry­wać serca by żyć, peł­nia była za­wsze, a jęk ozna­czał tylko eks­ta­zę. Wtedy ro­dzi­ły się po­ema­ty, które swoją siłą bu­rzy­ły ka­mien­ne mury, pie­śni pierw­szych unie­sień roz­ry­wa­ły nam gar­dła, chło­nę­li­śmy ener­gię z gwiazd, po­żą­da­nie stało się celem re­li­gii, na­ro­dzi­ny zła naj­wyż­szą za­słu­gą, to mu­sia­ło mieć ko­niec. Ale wtedy tego jesz­cze nie wie­dzia­łem. 

                Za­dy­ma na par­kie­cie na­bie­ra­ła tempa, w ryt­mie sza­leń­czej mu­zy­ki, w roz­bły­skach stro­bo­sko­po­we­go świa­tła, wi­dzia­łem jak w za­trzy­ma­nych ka­drach, co raz to nowe ob­ra­zy. Krew, wy­krzy­wio­ne twa­rze, unie­sio­ne pię­ści, błysk ka­ste­tu. Od­wró­ci­łem się w stro­nę bu­fe­tu. Ko­bie­ta za mną znik­nę­ła. Po­czu­łem roz­cza­ro­wa­nie. Od­szu­ka­łem wzro­kiem bar­man­kę, ale za­ję­ta była roz­mo­wą przez te­le­fon. Ner­wo­wo coś krzy­cza­ła. Ge­sty­ku­lo­wa­ła. Wsta­łem i pod­sze­dłem do baru. Prze­chy­li­łem się i chwy­ci­łem za dłoń z te­le­fo­nem. Jej oczy były ogrom­ne. 

                – Wódkę – wark­ną­łem – dawaj nową bu­tel­kę… 

                – Nie widzi pan co się dzie­je? Zaraz się po­za­bi­ja­ją. 

                – Daj, kurwa, tę bu­tel­kę! Pie­przo­na babo!

 

                Nie ma bia­łych mo­ty­li, tylko gra świa­teł. Piję dalej. Na par­kie­cie leje się krew, mój to­wa­rzysz przy sto­li­ku śpi, a mu­zy­ka wy­zna­cza drogę do pie­kła. Nikt nawet nie po­my­ślał, żeby wy­łą­czyć dy­so­nans dzie­jów, ka­mer­ton stro­je­nia nie­na­wi­ści. 

              – Gdzie ja je­stem? – Mam­ro­cze w pół­śnie facet do nie­daw­na mar­twy. – Umar­łem? 

              – He he. – To je­dy­ny nor­mal­ny czło­wiek w tym to­wa­rzy­stwie. Już go lubię. Takie py­ta­nia za­da­wa­li za­wsze przed śmier­cią. Bo umie­ra­nie to sztu­ka. Nie każdy ro­zu­mie jej wagę. Nie każdy chce. – Nie, na pewno nie. Umie­ra­nie nie jest takie byle jakie. To praw­dzi­wa sztu­ka, przy­ja­cie­lu. 

             – Mogę? – Jego oczy prze­bi­ja­ją ścian­kę bu­tel­ki. 

             – Jasne. – Na­peł­niam jego szkło i pod­su­wam pod nos. Po ostat­niej kro­pli za­sy­pia na dobre. 

Szczę­śli­wy gość. Speł­nia­nie wła­snych pra­gnień nie za­wsze jest osią­gal­ne. Cza­sa­mi wy­star­czy kro­pla ma­rzeń. Czy ja o czymś marzę? 

Widzę jak wcho­dzi pa­trol po­li­cji, fa­ce­ci w czer­ni, duchy ciem­no­ści. Mają czas. Nie re­agu­ją, choć par­kiet spły­wa krwią, a jakaś młoda dziew­czy­na przy­kry­wa sobą mar­twe ciało ko­le­żan­ki. Ta mu­zy­ka po­tę­gu­je na­pię­cie. Sur­re­alizm. Po­tę­ga sztu­ki. Dys­ku­sja przy barze, spi­sy­wa­nie ze­znań, cie­ka­wość w oczach mło­de­go po­li­cjan­ta, i nie­do­wie­rza­nie w oczach bar­man­ki. Skąd ja to znam? 

Przy­glą­dam się dziew­czy­nie. Mo­gła­by być moja córką, ale rów­nie do­brze ko­chan­ką. Tylko ja już nie po­tra­fię ko­chać. Nie­na­wi­dzić też. To jest poza mną. Czas sobie kpi, a ja z niego. Wy­rów­na­ne ra­chun­ki. Choć nie do końca. 

              – Wi­dział pan całe zaj­ście, od po­cząt­ku? – Młody funk­cjo­na­riusz robi wra­że­nie jakby zda­wał eg­za­min. Jest spo­co­ny i bez­rad­ny. O ni­czym nie de­cy­du­je. Gra rolę. Nawet nie wie jaką. Uśmie­cham się do jego nie­win­nej miny, za­uwa­żam, że lewe oko drży mu nie­bez­piecz­nie szyb­ko. Za chwi­lę zrobi błąd i ja to wiem. Spo­koj­nie piję. Nawet nie pa­trzę na par­kiet. Czuję tylko ten za­pach, krew to afro­dy­zjak. Pod­nie­ca. 

              I wtedy pada strzał, potem na­stęp­ny i uru­cha­mia się całe trzę­sie­nie ziemi. Ogo­lo­ne karki wiją się w kon­wul­sjach tańca świę­te­go Wita, rzy­ga­ją, pró­bu­ją łapać duchy, które wła­śnie oto­czy­ły ich cia­snym kor­do­nem. Bar­man­ka za­sła­nia oczy. Lu­dzie ucie­ka­ją, na scho­dach pa­ni­ka skra­pla wszech­świat, sy­re­ny ko­lej­nych wcie­leń nie­wol­ni­ków peł­za­ją po par­kie­cie ma­rzeń, za­mie­ra świat. Ale nie ja. Taki po­ra­nek do­brze robi na tra­wie­nie. Nie cze­ka­jąc już na nic ulat­niam się z dys­ko­te­ki. Słoń­ce razi mnie w oczy. Jest cu­dow­ny dzień. Do­strze­gam sie­dzą­cą w parku ko­bie­tę. Po­zna­ję. Czuję wiel­ką ulgę. Dla­cze­go mnie cie­szy jej widok? Prze­cież jest za młoda, za ładna i za chuda.

 

 

              Przypominam sobie, że takie kobiety były przekleństwem, naruszały wątłą równowagę sił skroplonych w moich lędźwiach, powodowały ból, którego jedynym ukojeniem był gwałt. Ciemne korytarze, ściek pełen cuchnącej mazi, a na końcu komnata pełna światła i wielkie, olbrzymie łoże, na którym ona, rozpięta jak żagiel, uwiązana, rzucająca nienawistne spojrzenia, kotka, drapieżne zwierzę z rodziny białych panter, dziwka wszech czasów, marzenie mroczniejsze niż noc.

 

             Nie powinna tu być, a jednak cieszy oko. Podchodzę bliżej, drwina w oczach mogłaby zabić, a jednak wytrzymuję jej wzrok. Suka. 

             – Dalej zdziwiony – stwierdza z przekąsem. – Nawet nie spytasz?

             – O co? – Rzeczywiście na usta, które znam, szyję właśnie taką, jaką lubię, długą, gładką, stworzoną do pieszczot z udziałem języka, ale i pejcza. – Co takiego wiesz ty, czego nie wiem ja? Grzebanie w prehistorii nie odwróci już niczego.

            – Spokojnie, nie szukam kłopotów. – Z jej twarzy znika uśmiech i pojawia się kamienna maska, nieruchoma, zastyga na chwilę zastanowienia, aby roześmiać się w najmniej oczekiwanym momencie. – Nic nie rozumiesz, co?

 

           Pamiętam, jak pytano mnie kiedyś o miejsce urodzenia, matkę, dom, izbę, w której przyszedłem na świat. Podobno trzeba zasłużyć na wspomnienia z dzieciństwa. Wtedy nic z tego nie rozumiałem. Byłem sobą, od zawsze i już. Bez początku i bez końca.

          – Lepiej zejdźmy im z oczu – pokazuje na stojące nieopodal dwa radiowozy i karetkę pogotowia. Spory tłumek gapiów nie był w stanie zasłonić widoku wynoszonych ciał, ani nerwowych ruchów policjantów. – Zaparkowałam tuż za rogiem, podrzucić cię?

 

          Cholera, tracę inicjatywę tylko dlatego, że w tym burdelu pękły kagańce na pitbullach. A ja, kurwa, znalazłem się tu i teraz. 

         – Chyba tylko do ciebie – bąkam, raczej do siebie niż do niej.

         – OK – kwituje to i to zamyka rozmowę. – Idź za mną.

 

         Za rogiem rozpoznaję markę samochodu. Krwisto czerwony metalic, stylizowany na sportową awangardę, pożeracz serc, spragnionych wrażeń dziwek i zakompleksionych facetów.

         – Iron S? – Nawet nie patrzę na nią, ale wiem, że drwina w jej oczach rośnie. – Tablet na czterech kółkach, zabawka.

         – Zbyt późno wypluli cię z raju, nie masz pojęcia o technice. Mówisz o muzealnym modelu z lat, kiedy pieprzyłeś swoje kolejne żony i uganiałeś za gadżetami z seks shopu. Nawet nie zauważyłeś, że nie wszystko na tym świecie kreci się wokół twojego kutasa. A już na pewno zapomniałeś o starości, nawet nas to dopada, nawet nas. Chcesz prowadzić? – W jej dłoni zamajaczył świecący brylant na złotym łańcuszku, breloczek do kluczy, których nikt już nie używa.

         Wzruszam ramionami i się poddaję. Siadam obok kierowcy i dopiero teraz zauważam, że ten fotel zrobiony jest z dziwnej skóry, która przypomina moją.

 

 

                      – I co? – Patrzy na mnie, jakby wiedziała wszystko.

                      – Nie sil się na błyskotliwość – siadam w pierwszym fotelu na mojej drodze. Ten pokój to jakaś pieprzona świetlica. Sterylne powietrze powoduje nawrót siennego kataru, uczulenia nabytego w szpitalu, gdzie koniecznie chciano otworzyć mi serce. Tak, jakby było sejfem, gdzie czeka kurewsko wielka góra pieniędzy, na nich, zajebanych mądrali w białych kitlach. Jakie było ich zdziwienie, gdy wylądowali w klatce z myszami, oczy mieli tak wielkie, że nawet papugi odwracały głowy, a małpy wyrywały sobie elektrody z głów i płakały, to w końcu koniec przygody z gównem ludzkiego życia.

                      – Pijesz?

                      – Jeszcze jedno tak cudowne pytanie i wyrwę ci trzustkę. Masz ją tylko jedną? A może medycyna poszła tak naprzód, że staruszek i tego nie podejrzewa, co? Wódki, kurwo, wódki!

                      – Spokojnie, nie wkurwiaj się aż tak, jesteś u mnie.

                      – Właśnie.

 

                      Jęki zza kotary budziły ciekawość. Nie mam nic przeciwko zbiorowym zabawom, ale teraz chciałem być sam. Leżała wypięta podbrzuszem i malutkimi cyckami wprost na mnie. Nienawiść w jej oczach mieszała się z niedowierzaniem. Znała mnie, to nie mogłem być ja, każdy inny, ale nie ja.                           Zboczony facet tak nie wygląda. Czytała wiele prac na ten właśnie temat, doktorat w Londynie dał jej przepustkę do świata zbrodni, namaścił, pozwolił uwierzyć w nieomylność, w filtr, który sobie wypracowała, a który zachwycił tylu uczonych promotorów, choć tym jedynym byłem właśnie ja.

                      Kurwa, dlaczego to właśnie mi się przypomina? Teraz, tu, w tym gównianym świecie, gdzie taka suka ma zbyt wiele praw.

 

                     – Plany? Jakieś? Czy masz kiepski dzień? – Rozbierała się na moich oczach, jakby patrzyła w lustro. Zatrzymywała na chwilę, cofała ruch, by podziwiać obraz, który wyrastał zza biodra, nagość nią już nie była, ona nie była suką, a ja samcem, pustka i obojętność w gabinecie higienistki, nawet wsza byłaby bardziej żywa.

                     – Pamiętam cię, ale nie mam pojęcia jak się nazywasz. Miałaś zginąć, ale ktoś mnie wykopał. Pomógł ci. Pewnie wiesz. Nie rozumiem tylko po co się tu pojawiłaś, odkryłaś? I się kurwa już tak nie rozbieraj, podniecić to ja się mogę na śliwowicę, ale na nie takie zwłoki jak ty. Patrz mi w oczy. I powiedz wreszcie o co ci chodzi. Jeszcze dzisiaj nie skończył się nasz czas. Jeszcze nie.

 

 

                        – Dobrze – usiadła raptem w pół słowa, w pół gestu. Odchylony biustonosz pokazał marną prawdę, małe cycki bez cienia krągłości. Była cholernie chuda. Nie pamiętał tego. Dlaczego?

                        – Nigdy ci się nie podobałam, byłam podobno marną namiastką jej, tej dziwnej istoty, która utonęła na twoich oczach.

                        – Nie na moich.

                        – Nieważne. Nikt nie posądzał cię o miłość. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że znasz to uczucie. Dlatego tym bardziej dziwne było całe twoje zachowanie później.

                        – Sprecyzuj myśl, i polej.

                        – Pamiętasz pogrzeb swojego ojca?

                        – Co to ma do rzeczy?

                        – Płakałeś. A przecież ty tego nie potrafisz.

                        – No i?

                        – Wtedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Tygodniami znikałeś w stepie, i kiedy wszyscy myśleli, że nie wrócisz, przywoziłeś głowy, uwiązane do siodła ludzkie głowy. Same kobiety. Pamiętasz co z nimi robiłeś?

                        – Powiedz.

                        – Topiłeś w morzu. Wypływałeś zawsze nocą, rano w pustej łodzi nie było nic poza tobą.

                        – Wiem skąd cię znam, byłaś zawsze na brzegu, gdy wracałem. Czekałaś. 

                        – Na cud, że utoniesz i ty, na prawdę o naszym przeznaczeniu, na koniec świata. Ale miałeś inne plany. Chciałeś zmienić mnie w nią, byłeś zdolny. Cholernie zdolny – wszyscy wiedzieli na co cię stać. Bali się nawet pomyśleć.

 

                         Nie bardzo rozumiem czego ode mnie oczekuje, ale zatrzymuję wzrok na jej małych piersiach, czuję ich smak, intensywny i gorzki. Leżała taka bezbronna, napięta jak struna do granic wytrzymałości – całowałem sutki, ssałem je, gryzłem. Czułem jak budzi się żmija i zdaje sobie sprawę z braku jadu, chce kąsać – wyswobodzić z więzów mógł ją tylko cud.

 

                         – Chciałaś tego – mówię to spokojnie, jakbym zrezygnował z dochodzenia prawdy. – Nikt cię nie zmuszał. Nie zaprzeczysz.

Wstaje gwałtownie i znika w drugim pokoju. Nawet nie chce mi się podążyć za nią wzrokiem. Raptem wszystko obojętnieje. Nawet wódka przestaje mieć sens. 

                         Po dłuższej chwili pojawia się znowu. Ma na sobie biały, puszysty szlafrok i włosy związane w coś w rodzaju koka. Siada naprzeciwko mnie, podkula nogi, chwyta w dłonie oparcie i wychylona do przodu prawie krzyczy.

                         – Dlaczego chciałeś mnie zabić?

 

 

                        – Nie chciałem – mówię to bez przekonania, raczej na odczepnego. Co ona sobie wyobraża, że może tak po prostu o to zapytać? Głowa mi pęka, alkohol daje o sobie znać. To w końcu dawka, która zabiłaby pluton wojska. Swoją drogą, nie na darmo wstrzykiwali we mnie wszystko co tylko wymyślili. Niektóre szczepionki nie były testowane nawet na szczurach. Śmieszyły mnie ostrzeżenia, które musiałem podpisywać. I te miny, gdy udawałem wahanie.

                        – Chciałeś – wstaje i podchodzi do mnie. Zbyt blisko jednak. Pod szlafrokiem wyczuwam żywe ciało, krew, która wypełnia tętnice, naprężone sutki i ten grząski teren w podbrzuszu, cipa nakręcona fizjologią, bezrozumna meduza, nasiąknięta mądrością przyrody, złowionych krabów, owadów i motyli. Kobieta to samo zło, które smakuje najsłodziej, gdy prosi o łaskę. – Widziałam jak patrzysz, chłodno rozważasz sposób w jaki mam zginąć, pewnie nie wiedziałeś, że czytam ci z oczu. Jesteśmy z tego samego pnia, można powiedzieć jestem twoim odbiciem. Nieudanym. Może dlatego miałeś mnie zabić.

                        – Chodź tu – przyciągam ją do siebie, wie, że jest za późno na unik, wie, że obudziła coś czego nie zamierzała. Odpycha mnie, ale nie wierzy w to co robi. Wsuwam dłoń pod szlafrok i ściskam pośladek. Jest twardy jak skała, Jezu, to ona, teraz czas nie ma znaczenia, już nie.

                        – Śmierdzisz – syczy mi prosto w ucho i wygrywa. – Czujesz jak cuchniesz?

Puszczam ją tak gwałtownie, że pchnięta niewidzialną siłą ląduje na kanapie naprzeciwko. Zdezorientowana próbuje się pozbierać, widzę jej nagą cipę i małe cycki, które równie dobrze mogłyby należeć do faceta.

Nie wiem jak, ale zgasło wszystko co mnie pobudziło do działania, poczułem niechęć do siebie, że dałem się wmanewrować w sytuację taką jak ta. Kurwa. Co za kurwa!

                         – Masz rację – wstaję z trudem, jak się zaraz nie odleję to zaszczam tu wszystko. – Idę do kibla.

Trzymam się ściany, pochylony ze spuszczonymi gaciami leję, nie widać końca. Morze wódki wylewa się ze mnie jak wodospad. Zaraz się zrzygam. Co ja tu robię?

                         Próbuję zapiąć rozporek, gdy ona wchodzi do łazienki jak gdyby nigdy nic, siada na krawędzi wanny i odkręca krany. Widzę jak dłonią sprawdza temperaturę i wsypuje do wody jakieś kolorowe sole.

                         – Nie bój się, to tylko sól – patrzy, jakby widziała niesforne dziecko. Głupia pinda. – I się nie wstydź. Jesteś wrakiem i ja to wiem. Ale nie musisz cuchnąć.

 

 

                        Wanna, słowo klucz do ludzkości – czystość jest tak umowna jak brud, a jednak dwunożne istoty, zwane dumnie homo sapiens, upodobały ją sobie jako wyróżnienie w świecie zwierząt, coś co wynosi na piedestał, naznacza władzą, daje poczucie wartości. Samiec nie czuje już zapachu napalonej cipy, bo ona pachnie tylko mydłem. Samica nie czuje zapachu spoconego faceta, którego jedyną myślą po zwycięskiej walce z wrogiem jest wielkie rżniecie, a wymytego lalusia, który podnieca się samym sobą. Odwrócenie piramidy dobrego jebania zamazuje cel, przyczynę, dla jakiej dostaliśmy zdolność odczuwania chuci, podniecenie sprowadzono do tabletki na migrenę. Nawet wódka smakuje jakoś inaczej. Gówniany jest ten świat.

                        – I jak? – Stoi naga w drzwiach łazienki i patrzy, jakby wiedziała co myślę. – Te sole pozwolą ci się zrelaksować. Spokojnie. Nie ma tu żadnej pułapki. Jesteś u mnie. Ja nie zabijam gości.

                        – Pieprzysz. – Jedyne co mi przychodzi do głowy to pytanie; czy dobrze, że tu jestem czy nie. Jest cholernie chuda. – Co ty, kurwa, masz anoreksję?

                        Wybucha śmiechem i to mnie uspokaja. Kiedyś tak właśnie robiła moja matka. Biegałem po łące, nagi, mały skrzat, a ona rzucała we mnie kwiatami i się śmiała. Jakby świat oszalał! Rozwierała ramiona na wiatr i krzyczała, że kiedyś to wszystko będzie moje… tylko moje. 

                        – Nie podobam ci się? – W jej oczach czai się strach. Nie wiem dlaczego, ale odczuwam niesmak do siebie. Niepotrzebnie to powiedziałem. Zaczynam gubić się w tej grze, jutro na pewno mnie tu nie będzie. Niech pieprzy się sama w tym kurewskim mieszkanku.

                        – Posłuchaj uważnie – ze zdziwieniem zauważam, jak mój kutas budzi się do życia, cały w mydlinach wygląda śmiesznie, peryskop na oceanie lodowatym byłby dużo bardziej wiarygodny. – Jestem tu, bo chwilowo nie mam gdzie iść. Zaprosiłaś mnie, choć nie wiedziałem o twoim istnieniu. I nigdy bym się nie dowiedział, gdybyś nie przylazła. Mówisz, że cuchnę. OK. Może masz rację, nie powinienem w takim stanie włóczyć się po okolicy. Nic do ciebie nie mam. Umyję się i prześpię na kanapie. Rano mnie już nie będzie. Dlatego nie zawracaj sobie dupy tym, czy mi się podobasz, czy nie. To nie ma znaczenia. A swoja drogą, dlaczego kurwa jesteś taka chuda?

                        Bez słowa podchodzi bliżej, coraz bliżej, i już wiem co zamierza. Patrzy z drwiną na czubek mojego kutasa i wchodzi do wanny. Widzę jej płaski brzuch, napięte uda, oczy bez cienia strachu. Jest nade mną, rozkraczona jak wszechświat, kurewski i ciemny, jej podbrzusze niebezpiecznie blisko mojej twarzy i dłonie w moich włosach. Przyciąga mnie do siebie, a ja nie chcę się bronić przed czymś, co i tak nastąpi. To nie ma sensu.

                       – Dalej to cię podnieca? – Słyszę jak zmienia barwę głosu. Czuję jej paznokcie, orają mi skórę głowy, powodują, że niczego już bardziej nie pragnę, niż jej.

 

                                     – Nie patrz tak! – Krzyczy i puszcza moją głowę, która jak napięta jak struna gwałtownie odchyla się w tył. 

Rzucony ręcznik zakrywa mi twarz. Ciemność. 

                                     Czuję ciepły strumień na piersiach, ramionach, brzuchu.. Tak! To lubię. Budzi się zwierzę, eksploduje wściekłym podnieceniem, żądzą krwi. Zamorduję, suko! 

                                    Zrywam ręcznik i rzucam w kąt. Widzę jej triumfujący uśmiech. Wie co robi, droczy się, bawi z bestią wiedząc, że ta chwila należy do niej. Nakierowuje prysznic i czuję, jak woda omywa mi całe ciało. Tego jest mi za wiele. Przywieram do niej ustami, językiem smakuję morskich alg, specyficznego koktajlu z piekła rodem, który wylewa się z wnętrza ziemi, lawa utopiona w bagnie ma lepkość meduzy. Uwielbiam to. Moje życie zaczęło się i skończy na tym smaku i zapachu. Skąd ona to wie? Sto lat temu znalezione majtki, mojej przedszkolanki, wprawiły mnie w osłupienie, które trwa do dziś. Później było tylko gorzej. Zdziwienie w oczach dawało dodatkowa podnietę. – Naprawdę byś to zrobił – słyszałem zbyt często. Głupie pizdy. Tak bardzo chciały, ale niczego nie rozumiały. Nie urodziłem się, by je zaspokajać, ale po to, by zapłodnić cały świat, te wszystkie pustki w głowach znudzonych dam wkurwiały mnie na maksa, gdzie są te inteligentne, świadome swojej kobiecości suki. Na parkiecie świata królowały lalki z metra cięte, brunetki opalone w solariach, miały w sobie moc pieców krematoryjnych, pachniały popiołem dawnych czasów. Rzygałem na samo wspomnienie. Obcinałem głowy i rzucałem psom na pożarcie. 

                                 – Lubisz to – słyszę i rozkraczona wielka kurtyna unosi skrzydła, orkiestra tusz, oklaski, a ja znowu zapominam roli. 

 

 

                                Budzi mnie słońce, szpilami przebija oczy, kaleczy powieki, przeszywa bólem, aż do kręgosłupa, w skotłowanej pościeli ślady walki, krew i sperma, szkło z rozgniecionego kieliszka, kilka włosów na poduszce obok. 

                               Gdzie ja kurwa jestem, jak w porwanym filmie szczątkowe obrazy minionej nocy. Wyssana z mlekiem matki kwintesencja ludzkości, zew, pogarda dla świata i ludzi, tylko ja i ona, źródło całego zła, modliszka, matka wszech czasów, dziwka czy kochanka. Nie wiem.

 

 

                              Stoję pod prysznicem i patrzę na wannę po drugiej stronie łazienki. Uśmiecham się. Jak po dobrym posiłku mam ochotę na seks; wyuzdany, perwersyjny, drapieżny. Kaskady wspomnień, jak czarne pióropusze, wirują w oczach, oblepiają słoną pianą, spowalniają ruchy. To była noc, kurwa, ależ noc!

                             Natłok myśli przytyka mi mózg, zwieszam się w czarnej plazmie, trwa to może ułamek sekundy, ale już wiem po co tu jestem. Zdalny paralizator robi swoje. Przywołuje do porządku. Karci trzepnięciem w pysk. Odwracam oczy od wanny i namydlam głowę. Wrzątek próbuje mnie oskalpować, czuję jak parzy w plecy, spływa po twarzy. Wracam z zatęchłej piwnicy na jasne pokoje dnia. Jestem. Znowu jestem. Wielki zdobywca podnosi się z kolan. Spłukuję piekące oczy, gdy czuję dotyk. Co jest?

                            – Nie odwracaj się! – Przywiera do mnie całym ciałem. Całuje szyję, plecy, osuwa się na dół, jej dłonie na moich biodrach, usta na linii pośladków. – Nic nie mów!

                           Ja pierdolę. Przecież nic nie mówię! Woda już nie parzy. Za to jej dotyk tak, język, usta, zęby. Gryzie, suka. Nie przeszkadza mi już jej chudość, doceniam długie palce, szpony zatopione w moich trzewiach grały tej nocy jak na harfie, wydobywały dźwięki o jakich zapomniałem. O jakich śniłem w wyprawie po kobietę życia, a które chciałem zapomnieć po samotnym powrocie z głębin oceanu. Próbuję się odwrócić przodem, ale nie pozwala. Jest silna, nawet bardzo, czym zaskakuje mnie już któryś raz z rzędu. Pochylony, oparty szeroko o ścianę, w rozkroku stoję w oparach wrzątku i czuję powrót drugiego ja, bestii o gołębim sercu, zwierza, który klęka przed czułością, potwora spragnionego rozkoszy. Pokonując opór odwracam się do niej. Klęczy przede mną. Błyszczy od wody, ale nie tylko. Ma coś takiego w oczach, że czuję niepewność. Znowu chwyta moje biodra i unosi głowę. Spojrzenie jest tak wyzywające, że aż prowokuje do ataku.

                           – Powiedz moje imię! – Cedzi każde słowo bardzo dokładnie z naciskiem na moje.

Milczę. Nie wiem, nie pamiętam, kompletna pustka. Amnezja. Dziura w mózgu. Kurwa! Wybucham agresją, niezrozumiałym pobudzeniem, szaleństwem.

                           – Zabiję cię! – Wściekłość przesłania mi wszystko, nie rozumiem tego. Co mnie tak wkurwia? Łapię ją za włosy i krzyczę: – Jak mi bóg miły, zabiję… – Następuje dłuższa chwila milczenia i dopowiadam o słowo z innej planety – Aurelio…

                           Puszczam ją i osuwam się plecami na ścianę, serce dostaje szału, chce rozerwać mnie na strzępy i wydostać na wolność, tracę oddech. Co się, kurwa, dzieje?… Woda leje się na nas jak gejzer, para zasnuwa wszystko, wokoło zalega zdziwienie, układa się w chmurę oczekiwania.

                           – Wiedziałam. – Słyszę westchnienie ulgi. – Musiałeś sobie przypomnieć. Kwestia czasu.

                           Przyciąga moje biodra i znowu wracam do żywych.

 

 

                      – Wiesz, nienawiść nie różni się niczym od miłości? – Aurelia, naga, z nogami na moich kolanach poprawia makijaż. Wbity w fotel patrzę jak podkreśla kontur ust, które przez to nabierają drapieżności, nie pasują do jej twarzy, jakby żywcem zdjęte z pośmiertnej maski, zbyt wyraziste, aby mogły być prawdziwe. 

                       – Co jeszcze? – Odwracam głowę do okna. 

                       Jakiś bezdomny grzebie w koszu na śmieci. Bije od niego szarość, brudna szarość, która pewnie ma zapach i smak. Pochylony wyjmuje coś w foliowej torbie i gubi kapelusz. Sięga po niego, ale przechodzący właśnie byczek, w bejsbolówce  i wysokich butach, wykopuje kapelusz na jezdnię, wprost pod jadące samochody. Śmiejąc się odchodzi. Mina bezdomnego nabiera wyrazu zbitego psa, jakby zapadła się w sobie, pokryła sadzą, odkleiła od twarzy i wylądowała w koszu. 

                      – Ty mnie słuchasz? – Aurelia zastyga z konturówką w dłoni, w oczach ma cień pretensji, naganę. 

                      – Jasne. Tylko już nie filozofuj. Muszę znaleźć jakieś mieszkanie. 

                      – Już znalazłeś. 

                      – Chcesz mieć na głowie kogoś takiego jak ja? 

                      – Głupol! 

  

                      Nie mogę się powstrzymać widząc jak smaży jajecznicę. Robi to specjalnie? Nagość w kuchni to prowokacja. Niewinna mina to perwersja. Ta jej mała dupka jest niesamowita. Nie rozumiem siebie, klękam za nią i wtulam twarz. Jest słodka. Wydaje się, że minęły wieki, kiedy to robiłem. Reaguję jakbym nigdy nic innego nie robił. Mam tu mieszkać? 

 

                    – Nie jesteś głodny? 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nigdy nie będę fa­ce­tem sprzed wieku pary, sier­mięż­nym i god­nym za­ufa­nia. Tamte lata ode­szły w dymie spa­lo­nych fo­to­gra­fii, li­stów po­pla­mio­nych skro­plo­nym wspo­mnie­niem, po­wie­wem ste­pów i za­pa­chem ma­chor­ki. A prze­cież to tak nie­daw­no. Jesz­cze czuję drże­nie serca, gdy pierw­szy raz zo­ba­czy­łem wschód słoń­ca, od­dech na mojej szyi i rytm pę­dzą­ce­go po­cią­gu. Je­cha­łem w nie­zna­ne. Moja ostat­nia po­dróż życia za­czy­na­ła się w małej, gór­skiej miej­sco­wo­ści, gdzie za­go­ści­łem na małą chwi­lę i to wła­śnie ona, ta cząst­ka czasu zmie­ni­ła wszyst­ko. Jesz­cze nie wie­dzia­łem, że ist­nie­je za­krzy­wio­ny świat, wi­ru­jąc po­ry­wa nie­ostroż­ne, za­gu­bio­ne dusze, wsysa w wiel­ki lej i wy­rzu­ca gdzieś w cza­so­prze­strze­ni, w lo­so­we, przy­pad­ko­we miej­sca, cofa lub przy­spie­sza, igra z nami, daje nowe życie i nowe wy­zwa­nia.

– To po­wia­dasz, że ona wróci? – Facet wy­raź­nie beł­ko­cze, w pi­jac­kim za­mro­cze­niu nie jest w sta­nie unieść głowy. – Tylko po co mia­ła­by to zro­bić? Hę? Po­patrz na mnie, no po­patrz! A ja to, kurwa, wiesz… – I za­sy­pia z głową na stole, wciąż jed­nak kur­czo­wo trzy­ma szklan­kę z wódką, jakby to mia­ło­by ura­to­wać mu życie.

– Jesz­cze raz! – Krzy­czę do bar­man­ki wy­ko­nu­jąc znany jej gest. Zja­wia się jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki i przy­no­si nową bu­tel­kę, ob­da­rza tępym uśmie­chem i rów­nie szyb­ko znika. Facet śpi w naj­lep­sze, roz­chy­lam mu palce i od­sta­wiam na bok nie­do­pi­tą szklan­kę. Przy­glą­dam się, spra­co­wa­na dłoń, ro­bot­ni­ka, silna, nie­do­my­ta, sę­ka­ta. Znam takie dło­nie, to świa­dec­two ludzi wy­cho­wa­nych w praw­dzie. Pro­ste na­ro­dzi­ny, pro­ste życie i pro­sta śmierć. Po dro­dze wy­cio­sy­wa­nie swo­jej drogi go­ły­mi pię­ścia­mi, mi­łość i zdra­da to jak niebo i pie­kło, tak samo prze­ra­ża jak i po­cią­ga. Tylko ja mia­łem od za­wsze inne dło­nie. Rów­nie duże jak te, ale de­li­kat­ne, czy­ste, zbyt czy­ste. I nigdy tego nie zro­zu­miem. Bez wzglę­du na ro­dzaj pracy jaki wy­ko­ny­wa­łem one się nie zmie­nia­ły.

Szu­mia­ło mi w gło­wie, ale mia­łem wciąż za mało. Zbyt długo nie piłem, nawet nie wiem jak długo.

Gdy po­czu­łem na szyi od­dech za­mar­łem. To tak, jakby ja­do­wi­ta żmija wyj­rza­ła mi zza ko­szu­li. Wie­dzia­łem, że nie po­wi­nie­nem tu być, to nie mój świat, nie moje życie. Ono zo­sta­ło gdzieś na dzi­kich po­lach, w krze­wach bu­rza­nu, na mo­krej tra­wie, roz­le­ni­wio­ne, za­pa­trzo­ne w błę­kit nieba, czy­ta­ją­ce po­ezję, nu­cą­ce pieśń nad pie­śnia­mi i wdy­cha­ją­ce za­pach krwi upo­lo­wa­ne­go wroga. Tam też zo­sta­ła cała praw­da o mnie, za­grze­ba­na w kur­ha­nach moich przod­ków, udach ko­biet, które ko­niecz­nie chcia­ły dla mnie ro­dzić, ko­chać i po­dzi­wiać. Zo­sta­wia­łem po sobie tylko po­go­rze­li­ska, szu­ka­łem no­wych wy­zwań, mi­ło­ści, nie­na­wi­ści, wro­gów i przy­ja­ciół, pa­li­łem i mor­do­wa­łem. A jed­nak ko­cha­no mnie, ja nigdy. Ale kiedy na krań­cu świa­ta, w wy­so­kich gó­rach, pod samym da­chem nieba po­tknę­ła mi się noga i wszyst­ko ru­nę­ło, a ja do­go­ry­wa­łem w zim­nej ja­ski­ni zja­wi­ła się ona. Wraz nią ogień, cie­pło i stra­wa. Te wszyst­kie noce, gdy ogrze­wa­ła mnie swoim cia­łem, naga, pięk­na, jakby wy­rzeź­bio­na przez sa­me­go Boga, ura­to­wa­ły mi życie. Ale nie to było naj­waż­niej­sze. Po­czu­łem coś o czym tylko sły­sza­łem, z czego szy­dzi­łem i za­wsze od­trą­ca­łem. Bałem się nawet na­zwać, by nie par­sk­nąć śmie­chem. To coś od­mie­ni­ło mnie na za­wsze. Wy­rwa­ło mi serce i rzu­ci­ło w ogień. I wła­śnie wtedy to wszyst­ko znik­nę­ło.

Wraz z od­de­chem po­czu­łem za­pach nie­zna­ny mi od lat, za­pach ko­bie­ty. Po­wo­li unio­słem szklan­kę i do­pi­łem. Od­sta­wia­jąc ją na stół spoj­rza­łem jesz­cze raz na śpią­ce­go fa­ce­ta. Był taki bez­rad­ny, wy­sta­wio­ny na atak, duże, na­iw­ne dziec­ko. Uśmiech­ną­łem się do sie­bie, to nie to miej­sce i czas. Tu rze­czy­wi­ście nic mu nie grozi. No chyba, że kac. Po­wo­li od­wró­ci­łem głowę. Moje noz­drza chci­wie chło­nę­ły roz­py­lo­ny w po­wie­trzu afro­dy­zjak. Przez chwi­lę stro­iłem ostrość wi­dze­nia. Silne świa­tła dys­ko­te­ki ra­zi­ły oczy, roz­my­ty obraz ko­bie­ty za­ma­ja­czył mi jak duch. Po­nu­ry żart. Wie­dzia­łem, że czas za­kpił nie tylko ze mnie.

 

– Zdzi­wio­ny? – Ko­bie­ta mogła mieć ja­kieś trzy­dzie­ści osiem lat. Wy­glą­da­ła bar­dzo młodo, na nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia, ale jej spoj­rze­nie, pew­ność sie­bie i ten głos, po­twier­dza­ły po­przed­nią dia­gno­zę. Ode­tchną­łem z ulgą, nie znam jej i nigdy nie wi­dzia­łem.

– A mam być? – Spy­ta­łem z uśmie­chem. Od­wza­jem­ni­ła go i zo­ba­czy­łem rząd nie­ska­zi­tel­nych zębów w krwa­wych, jak roz­łu­pa­ny gra­nat, ustach. W jej oczach do­strze­głem błysk roz­ba­wie­nia, który zresz­tą szyb­ko znik­nął i za­mie­nił się na cie­ka­wość. Takie spoj­rze­nie ma pan­te­ra spo­ty­ka­jąc ofia­rę, wi­dzia­łem to nie raz i wtedy mnie też to ba­wi­ło. Dzika kotka chce się bawić. Dla­cze­go nie. Tak dawno nie sma­ko­wa­łem ulu­bio­ne­go dania. Zbyt dawno. Zmie­rzy­łem ją jesz­cze raz, bez żad­ne­go skre­po­wa­nia po­wę­dro­wa­łem wzro­kiem po jej pier­siach, bio­drach, moc­nych, od­sło­nię­tych udach i za­trzy­ma­łem się na kro­czu, które na chwi­lę, uła­mek se­kun­dy od­sło­ni­ła. Nikt tego nie mógł za­uwa­żyć, ale ja tak. Znowu ktoś ze mną gra. Czyli żyję. Je­stem wi­dzial­ny i pew­nie sma­ko­wi­ty, jak na ofia­rę. Znowu po­czu­łem jej za­pach, cięż­ki, piż­mo­wy, lepki. Ob­li­za­łem usta i spoj­rza­łem w jej oczy. Drwi­ła ze mnie, ba­wi­ła się.

Od­wró­ci­łem się do mo­je­go part­ne­ra przy sto­li­ku. Dalej smacz­nie spał. Na­la­łem wódki i unio­słem szklan­kę do ust. Ob­ser­wo­wa­łem tań­czą­cych, ko­bie­ty i męż­czyzn, chłop­ców i dziew­czę­ta, wi­ją­cych się w obłęd­nym amoku, w rytm końca świa­ta i barw apo­ka­lip­sy. W po­wie­trzu uno­sił się za­pach potu, per­fum i seksu. Mie­szan­ka od­wiecz­na jak ludz­kość i tak samo nie­bez­piecz­na. Czu­łem za ple­ca­mi, że ona wciąż tam stoi, ale nie miało to dla mnie zna­cze­nia. Była nikim, a ja cze­kam na kogoś. Jej gra nie zmie­ni ni­cze­go, no chyba, że ko­niecz­nie chce spło­nąć.

W pew­nej chwi­li na par­kie­cie zro­bi­ło się za­mie­sza­nie. Grupa na­pa­ko­wa­nych, ogo­lo­nych łbów po­ja­wi­ła się w samym cen­trum, gdzie młode dziew­czy­ny tań­czy­ły ze sobą, obej­mo­wa­ły, upra­wia­ły sek­su­al­ną grę, pły­nę­ły rzeką ku prze­pa­ści. Pięk­no za­plą­ta­ne w sieci zmy­słów, krwa­wym ob­rzę­dzie na­ro­dzin ognia, de­li­kat­ność za­wsty­dzo­na wy­uz­da­niem, śmia­łość za­mie­nio­na w agre­sję. Kie­dyś była to moja co­dzien­ność, teatr wy­obraź­ni, cza­ro­wa­nie dnia, by nocą można było grać po swo­je­mu, za­gar­niać co nie­do­zwo­lo­ne, wy­ry­wać serca by żyć, peł­nia była za­wsze, a jęk ozna­czał tylko eks­ta­zę. Wtedy ro­dzi­ły się po­ema­ty, które swoją siłą bu­rzy­ły ka­mien­ne mury, pie­śni pierw­szych unie­sień roz­ry­wa­ły nam gar­dła, chło­nę­li­śmy ener­gię z gwiazd, po­żą­da­nie stało się celem re­li­gii, na­ro­dzi­ny zła naj­wyż­szą za­słu­gą, to mu­sia­ło mieć ko­niec. Ale wtedy tego jesz­cze nie wie­dzia­łem.

Za­dy­ma na par­kie­cie na­bie­ra­ła tempa, w ryt­mie sza­leń­czej mu­zy­ki, w roz­bły­skach stro­bo­sko­po­we­go świa­tła, wi­dzia­łem jak w za­trzy­ma­nych ka­drach, co raz to nowe ob­ra­zy. Krew, wy­krzy­wio­ne twa­rze, unie­sio­ne pię­ści, błysk ka­ste­tu. Od­wró­ci­łem się w stro­nę bu­fe­tu. Ko­bie­ta za mną znik­nę­ła. Po­czu­łem roz­cza­ro­wa­nie. Od­szu­ka­łem wzro­kiem bar­man­kę, ale za­ję­ta była roz­mo­wą przez te­le­fon. Ner­wo­wo coś krzy­cza­ła. Ge­sty­ku­lo­wa­ła. Wsta­łem i pod­sze­dłem do baru. Prze­chy­li­łem się i chwy­ci­łem za dłoń z te­le­fo­nem. Jej oczy były ogrom­ne.

– Wódkę – wark­ną­łem – dawaj nową bu­tel­kę…

– Nie widzi pan co się dzie­je? Zaraz się po­za­bi­ja­ją.

– Daj, kurwa, tę bu­tel­kę! Pie­przo­na babo!

 

Nie ma bia­łych mo­ty­li, tylko gra świa­teł. Piję dalej. Na par­kie­cie leje się krew, mój to­wa­rzysz przy sto­li­ku śpi, a mu­zy­ka wy­zna­cza drogę do pie­kła. Nikt nawet nie po­my­ślał, żeby wy­łą­czyć dy­so­nans dzie­jów, ka­mer­ton stro­je­nia nie­na­wi­ści.

– Gdzie ja je­stem? – Mam­ro­cze w pół­śnie facet do nie­daw­na mar­twy. – Umar­łem?

– He he. – To je­dy­ny nor­mal­ny czło­wiek w tym to­wa­rzy­stwie. Już go lubię. Takie py­ta­nia za­da­wa­li za­wsze przed śmier­cią. Bo umie­ra­nie to sztu­ka. Nie każdy ro­zu­mie jej wagę. Nie każdy chce. – Nie, na pewno nie. Umie­ra­nie nie jest takie byle jakie. To praw­dzi­wa sztu­ka, przy­ja­cie­lu.

– Mogę? – Jego oczy prze­bi­ja­ją ścian­kę bu­tel­ki.

– Jasne. – Na­peł­niam jego szkło i pod­su­wam pod nos. Po ostat­niej kro­pli za­sy­pia na dobre.

Szczę­śli­wy gość. Speł­nia­nie wła­snych pra­gnień nie za­wsze jest osią­gal­ne. Cza­sa­mi wy­star­czy kro­pla ma­rzeń. Czy ja o czymś marzę?

Widzę jak wcho­dzi pa­trol po­li­cji, fa­ce­ci w czer­ni, duchy ciem­no­ści. Mają czas. Nie re­agu­ją, choć par­kiet spły­wa krwią, a jakaś młoda dziew­czy­na przy­kry­wa sobą mar­twe ciało ko­le­żan­ki. Ta mu­zy­ka po­tę­gu­je na­pię­cie. Sur­re­alizm. Po­tę­ga sztu­ki. Dys­ku­sja przy barze, spi­sy­wa­nie ze­znań, cie­ka­wość w oczach mło­de­go po­li­cjan­ta, i nie­do­wie­rza­nie w oczach bar­man­ki. Skąd ja to znam?

Przy­glą­dam się dziew­czy­nie. Mo­gła­by być moja córką, ale rów­nie do­brze ko­chan­ką. Tylko ja już nie po­tra­fię ko­chać. Nie­na­wi­dzić też. To jest poza mną. Czas sobie kpi, a ja z niego. Wy­rów­na­ne ra­chun­ki. Choć nie do końca.

– Wi­dział pan całe zaj­ście, od po­cząt­ku? – Młody funk­cjo­na­riusz robi wra­że­nie jakby zda­wał eg­za­min. Jest spo­co­ny i bez­rad­ny. O ni­czym nie de­cy­du­je. Gra rolę. Nawet nie wie jaką. Uśmie­cham się do jego nie­win­nej miny, za­uwa­żam, że lewe oko drży mu nie­bez­piecz­nie szyb­ko. Za chwi­lę zrobi błąd i ja to wiem. Spo­koj­nie piję. Nawet nie pa­trzę na par­kiet. Czuję tylko ten za­pach, krew to afro­dy­zjak. Pod­nie­ca.

I wtedy pada strzał, potem na­stęp­ny i uru­cha­mia się całe trzę­sie­nie ziemi. Ogo­lo­ne karki wiją się w kon­wul­sjach tańca świę­te­go Wita, rzy­ga­ją, pró­bu­ją łapać duchy, które wła­śnie oto­czy­ły ich cia­snym kor­do­nem. Bar­man­ka za­sła­nia oczy. Lu­dzie ucie­ka­ją, na scho­dach pa­ni­ka skra­pla wszech­świat, sy­re­ny ko­lej­nych wcie­leń nie­wol­ni­ków peł­za­ją po par­kie­cie ma­rzeń, za­mie­ra świat. Ale nie ja. Taki po­ra­nek do­brze robi na tra­wie­nie. Nie cze­ka­jąc już na nic ulat­niam się z dys­ko­te­ki. Słoń­ce razi mnie w oczy. Jest cu­dow­ny dzień. Do­strze­gam sie­dzą­cą w parku ko­bie­tę. Po­zna­ję. Czuję wiel­ką ulgę. Dla­cze­go mnie cie­szy jej widok? Prze­cież jest za młoda, za ładna i za chuda.

 

 

Przypominam sobie, że takie kobiety były przekleństwem, naruszały wątłą równowagę sił skroplonych w moich lędźwiach, powodowały ból, którego jedynym ukojeniem był gwałt. Ciemne korytarze, ściek pełen cuchnącej mazi, a na końcu komnata pełna światła i wielkie, olbrzymie łoże, na którym ona, rozpięta jak żagiel, uwiązana, rzucająca nienawistne spojrzenia, kotka, drapieżne zwierzę z rodziny białych panter, dziwka wszech czasów, marzenie mroczniejsze niż noc.

 

Nie powinna tu być, a jednak cieszy oko. Podchodzę bliżej, drwina w oczach mogłaby zabić, a jednak wytrzymuję jej wzrok. Suka.

– Dalej zdziwiony – stwierdza z przekąsem. – Nawet nie spytasz?

– O co? – Rzeczywiście na usta, które znam, szyję właśnie taką, jaką lubię, długą, gładką, stworzoną do pieszczot z udziałem języka, ale i pejcza. – Co takiego wiesz ty, czego nie wiem ja? Grzebanie w prehistorii nie odwróci już niczego.

– Spokojnie, nie szukam kłopotów. – Z jej twarzy znika uśmiech i pojawia się kamienna maska, nieruchoma, zastyga na chwilę zastanowienia, aby roześmiać się w najmniej oczekiwanym momencie. – Nic nie rozumiesz, co?

 

Pamiętam, jak pytano mnie kiedyś o miejsce urodzenia, matkę, dom, izbę, w której przyszedłem na świat. Podobno trzeba zasłużyć na wspomnienia z dzieciństwa. Wtedy nic z tego nie rozumiałem. Byłem sobą, od zawsze i już. Bez początku i bez końca.

– Lepiej zejdźmy im z oczu – pokazuje na stojące nieopodal dwa radiowozy i karetkę pogotowia. Spory tłumek gapiów nie był w stanie zasłonić widoku wynoszonych ciał, ani nerwowych ruchów policjantów. – Zaparkowałam tuż za rogiem, podrzucić cię?

 

Cholera, tracę inicjatywę tylko dlatego, że w tym burdelu pękły kagańce na pitbullach. A ja, kurwa, znalazłem się tu i teraz.

– Chyba tylko do ciebie – bąkam, raczej do siebie niż do niej.

– OK – kwituje to i to zamyka rozmowę. – Idź za mną.

 

Za rogiem rozpoznaję markę samochodu. Krwisto czerwony metalic, stylizowany na sportową awangardę, pożeracz serc, spragnionych wrażeń dziwek i zakompleksionych facetów.

– Iron S? – Nawet nie patrzę na nią, ale wiem, że drwina w jej oczach rośnie. – Tablet na czterech kółkach, zabawka.

– Zbyt późno wypluli cię z raju, nie masz pojęcia o technice. Mówisz o muzealnym modelu z lat, kiedy pieprzyłeś swoje kolejne żony i uganiałeś za gadżetami z seks shopu. Nawet nie zauważyłeś, że nie wszystko na tym świecie kreci się wokół twojego kutasa. A już na pewno zapomniałeś o starości, nawet nas to dopada, nawet nas. Chcesz prowadzić? – W jej dłoni zamajaczył świecący brylant na złotym łańcuszku, breloczek do kluczy, których nikt już nie używa.

Wzruszam ramionami i się poddaję. Siadam obok kierowcy i dopiero teraz zauważam, że ten fotel zrobiony jest z dziwnej skóry, która przypomina moją.

 

 

– I co? – Patrzy na mnie, jakby wiedziała wszystko.

– Nie sil się na błyskotliwość – siadam w pierwszym fotelu na mojej drodze. Ten pokój to jakaś pieprzona świetlica. Sterylne powietrze powoduje nawrót siennego kataru, uczulenia nabytego w szpitalu, gdzie koniecznie chciano otworzyć mi serce. Tak, jakby było sejfem, gdzie czeka kurewsko wielka góra pieniędzy, na nich, zajebanych mądrali w białych kitlach. Jakie było ich zdziwienie, gdy wylądowali w klatce z myszami, oczy mieli tak wielkie, że nawet papugi odwracały głowy, a małpy wyrywały sobie elektrody z głów i płakały, to w końcu koniec przygody z gównem ludzkiego życia.

– Pijesz?

– Jeszcze jedno tak cudowne pytanie i wyrwę ci trzustkę. Masz ją tylko jedną? A może medycyna poszła tak naprzód, że staruszek i tego nie podejrzewa, co? Wódki, kurwo, wódki!

– Spokojnie, nie wkurwiaj się aż tak, jesteś u mnie.

– Właśnie.

 

Jęki zza kotary budziły ciekawość. Nie mam nic przeciwko zbiorowym zabawom, ale teraz chciałem być sam. Leżała wypięta podbrzuszem i malutkimi cyckami wprost na mnie. Nienawiść w jej oczach mieszała się z niedowierzaniem. Znała mnie, to nie mogłem być ja, każdy inny, ale nie ja. Zboczony facet tak nie wygląda. Czytała wiele prac na ten właśnie temat, doktorat w Londynie dał jej przepustkę do świata zbrodni, namaścił, pozwolił uwierzyć w nieomylność, w filtr, który sobie wypracowała, a który zachwycił tylu uczonych promotorów, choć tym jedynym byłem właśnie ja.

Kurwa, dlaczego to właśnie mi się przypomina? Teraz, tu, w tym gównianym świecie, gdzie taka suka ma zbyt wiele praw.

 

– Plany? Jakieś? Czy masz kiepski dzień? – Rozbierała się na moich oczach, jakby patrzyła w lustro. Zatrzymywała na chwilę, cofała ruch, by podziwiać obraz, który wyrastał zza biodra, nagość nią już nie była, ona nie była suką, a ja samcem, pustka i obojętność w gabinecie higienistki, nawet wsza byłaby bardziej żywa.

– Pamiętam cię, ale nie mam pojęcia jak się nazywasz. Miałaś zginąć, ale ktoś mnie wykopał. Pomógł ci. Pewnie wiesz. Nie rozumiem tylko po co się tu pojawiłaś, odkryłaś? I się kurwa już tak nie rozbieraj, podniecić to ja się mogę na śliwowicę, ale na nie takie zwłoki jak ty. Patrz mi w oczy. I powiedz wreszcie o co ci chodzi. Jeszcze dzisiaj nie skończył się nasz czas. Jeszcze nie.

 

 

– Dobrze – usiadła raptem w pół słowa, w pół gestu. Odchylony biustonosz pokazał marną prawdę, małe cycki bez cienia krągłości. Była cholernie chuda. Nie pamiętał tego. Dlaczego?

– Nigdy ci się nie podobałam, byłam podobno marną namiastką jej, tej dziwnej istoty, która utonęła na twoich oczach.

– Nie na moich.

– Nieważne. Nikt nie posądzał cię o miłość. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że znasz to uczucie. Dlatego tym bardziej dziwne było całe twoje zachowanie później.

– Sprecyzuj myśl, i polej.

– Pamiętasz pogrzeb swojego ojca?

– Co to ma do rzeczy?

– Płakałeś. A przecież ty tego nie potrafisz.

– No i?

– Wtedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Tygodniami znikałeś w stepie, i kiedy wszyscy myśleli, że nie wrócisz, przywoziłeś głowy, uwiązane do siodła ludzkie głowy. Same kobiety. Pamiętasz co z nimi robiłeś?

– Powiedz.

– Topiłeś w morzu. Wypływałeś zawsze nocą, rano w pustej łodzi nie było nic poza tobą.

– Wiem skąd cię znam, byłaś zawsze na brzegu, gdy wracałem. Czekałaś.

– Na cud, że utoniesz i ty, na prawdę o naszym przeznaczeniu, na koniec świata. Ale miałeś inne plany. Chciałeś zmienić mnie w nią, byłeś zdolny. Cholernie zdolny – wszyscy wiedzieli na co cię stać. Bali się nawet pomyśleć.

 

Nie bardzo rozumiem czego ode mnie oczekuje, ale zatrzymuję wzrok na jej małych piersiach, czuję ich smak, intensywny i gorzki. Leżała taka bezbronna, napięta jak struna do granic wytrzymałości – całowałem sutki, ssałem je, gryzłem. Czułem jak budzi się żmija i zdaje sobie sprawę z braku jadu, chce kąsać – wyswobodzić z więzów mógł ją tylko cud.

 

– Chciałaś tego – mówię to spokojnie, jakbym zrezygnował z dochodzenia prawdy. – Nikt cię nie zmuszał. Nie zaprzeczysz.

Wstaje gwałtownie i znika w drugim pokoju. Nawet nie chce mi się podążyć za nią wzrokiem. Raptem wszystko obojętnieje. Nawet wódka przestaje mieć sens.

Po dłuższej chwili pojawia się znowu. Ma na sobie biały, puszysty szlafrok i włosy związane w coś w rodzaju koka. Siada naprzeciwko mnie, podkula nogi, chwyta w dłonie oparcie i wychylona do przodu prawie krzyczy.

– Dlaczego chciałeś mnie zabić?

 

 

– Nie chciałem – mówię to bez przekonania, raczej na odczepnego. Co ona sobie wyobraża, że może tak po prostu o to zapytać? Głowa mi pęka, alkohol daje o sobie znać. To w końcu dawka, która zabiłaby pluton wojska. Swoją drogą, nie na darmo wstrzykiwali we mnie wszystko co tylko wymyślili. Niektóre szczepionki nie były testowane nawet na szczurach. Śmieszyły mnie ostrzeżenia, które musiałem podpisywać. I te miny, gdy udawałem wahanie.

– Chciałeś – wstaje i podchodzi do mnie. Zbyt blisko jednak. Pod szlafrokiem wyczuwam żywe ciało, krew, która wypełnia tętnice, naprężone sutki i ten grząski teren w podbrzuszu, cipa nakręcona fizjologią, bezrozumna meduza, nasiąknięta mądrością przyrody, złowionych krabów, owadów i motyli. Kobieta to samo zło, które smakuje najsłodziej, gdy prosi o łaskę. – Widziałam jak patrzysz, chłodno rozważasz sposób w jaki mam zginąć, pewnie nie wiedziałeś, że czytam ci z oczu. Jesteśmy z tego samego pnia, można powiedzieć jestem twoim odbiciem. Nieudanym. Może dlatego miałeś mnie zabić.

– Chodź tu – przyciągam ją do siebie, wie, że jest za późno na unik, wie, że obudziła coś czego nie zamierzała. Odpycha mnie, ale nie wierzy w to co robi. Wsuwam dłoń pod szlafrok i ściskam pośladek. Jest twardy jak skała, Jezu, to ona, teraz czas nie ma znaczenia, już nie.

– Śmierdzisz – syczy mi prosto w ucho i wygrywa. – Czujesz jak cuchniesz?

Puszczam ją tak gwałtownie, że pchnięta niewidzialną siłą ląduje na kanapie naprzeciwko. Zdezorientowana próbuje się pozbierać, widzę jej nagą cipę i małe cycki, które równie dobrze mogłyby należeć do faceta.

Nie wiem jak, ale zgasło wszystko co mnie pobudziło do działania, poczułem niechęć do siebie, że dałem się wmanewrować w sytuację taką jak ta. Kurwa. Co za kurwa!

– Masz rację – wstaję z trudem, jak się zaraz nie odleję to zaszczam tu wszystko. – Idę do kibla.

Trzymam się ściany, pochylony ze spuszczonymi gaciami leję, nie widać końca. Morze wódki wylewa się ze mnie jak wodospad. Zaraz się zrzygam. Co ja tu robię?

Próbuję zapiąć rozporek, gdy ona wchodzi do łazienki jak gdyby nigdy nic, siada na krawędzi wanny i odkręca krany. Widzę jak dłonią sprawdza temperaturę i wsypuje do wody jakieś kolorowe sole.

– Nie bój się, to tylko sól – patrzy, jakby widziała niesforne dziecko. Głupia pinda. – I się nie wstydź. Jesteś wrakiem i ja to wiem. Ale nie musisz cuchnąć.

 

 

Wanna, słowo klucz do ludzkości – czystość jest tak umowna jak brud, a jednak dwunożne istoty, zwane dumnie homo sapiens, upodobały ją sobie jako wyróżnienie w świecie zwierząt, coś co wynosi na piedestał, naznacza władzą, daje poczucie wartości. Samiec nie czuje już zapachu napalonej cipy, bo ona pachnie tylko mydłem. Samica nie czuje zapachu spoconego faceta, którego jedyną myślą po zwycięskiej walce z wrogiem jest wielkie rżniecie, a wymytego lalusia, który podnieca się samym sobą. Odwrócenie piramidy dobrego jebania zamazuje cel, przyczynę, dla jakiej dostaliśmy zdolność odczuwania chuci, podniecenie sprowadzono do tabletki na migrenę. Nawet wódka smakuje jakoś inaczej. Gówniany jest ten świat.

– I jak? – Stoi naga w drzwiach łazienki i patrzy, jakby wiedziała co myślę. – Te sole pozwolą ci się zrelaksować. Spokojnie. Nie ma tu żadnej pułapki. Jesteś u mnie. Ja nie zabijam gości.

– Pieprzysz. – Jedyne co mi przychodzi do głowy to pytanie; czy dobrze, że tu jestem czy nie. Jest cholernie chuda. – Co ty, kurwa, masz anoreksję?

Wybucha śmiechem i to mnie uspokaja. Kiedyś tak właśnie robiła moja matka. Biegałem po łące, nagi, mały skrzat, a ona rzucała we mnie kwiatami i się śmiała. Jakby świat oszalał! Rozwierała ramiona na wiatr i krzyczała, że kiedyś to wszystko będzie moje… tylko moje.

– Nie podobam ci się? – W jej oczach czai się strach. Nie wiem dlaczego, ale odczuwam niesmak do siebie. Niepotrzebnie to powiedziałem. Zaczynam gubić się w tej grze, jutro na pewno mnie tu nie będzie. Niech pieprzy się sama w tym kurewskim mieszkanku.

– Posłuchaj uważnie – ze zdziwieniem zauważam, jak mój kutas budzi się do życia, cały w mydlinach wygląda śmiesznie, peryskop na oceanie lodowatym byłby dużo bardziej wiarygodny. – Jestem tu, bo chwilowo nie mam gdzie iść. Zaprosiłaś mnie, choć nie wiedziałem o twoim istnieniu. I nigdy bym się nie dowiedział, gdybyś nie przylazła. Mówisz, że cuchnę. OK. Może masz rację, nie powinienem w takim stanie włóczyć się po okolicy. Nic do ciebie nie mam. Umyję się i prześpię na kanapie. Rano mnie już nie będzie. Dlatego nie zawracaj sobie dupy tym, czy mi się podobasz, czy nie. To nie ma znaczenia. A swoja drogą, dlaczego kurwa jesteś taka chuda?

Bez słowa podchodzi bliżej, coraz bliżej, i już wiem co zamierza. Patrzy z drwiną na czubek mojego kutasa i wchodzi do wanny. Widzę jej płaski brzuch, napięte uda, oczy bez cienia strachu. Jest nade mną, rozkraczona jak wszechświat, kurewski i ciemny, jej podbrzusze niebezpiecznie blisko mojej twarzy i dłonie w moich włosach. Przyciąga mnie do siebie, a ja nie chcę się bronić przed czymś, co i tak nastąpi. To nie ma sensu.

– Dalej to cię podnieca? – Słyszę jak zmienia barwę głosu. Czuję jej paznokcie, orają mi skórę głowy, powodują, że niczego już bardziej nie pragnę, niż jej.

 

– Nie patrz tak! – Krzyczy i puszcza moją głowę, która jak napięta jak struna gwałtownie odchyla się w tył.

Rzucony ręcznik zakrywa mi twarz. Ciemność.

Czuję ciepły strumień na piersiach, ramionach, brzuchu.. Tak! To lubię. Budzi się zwierzę, eksploduje wściekłym podnieceniem, żądzą krwi. Zamorduję, suko!

Zrywam ręcznik i rzucam w kąt. Widzę jej triumfujący uśmiech. Wie co robi, droczy się, bawi z bestią wiedząc, że ta chwila należy do niej. Nakierowuje prysznic i czuję, jak woda omywa mi całe ciało. Tego jest mi za wiele. Przywieram do niej ustami, językiem smakuję morskich alg, specyficznego koktajlu z piekła rodem, który wylewa się z wnętrza ziemi, lawa utopiona w bagnie ma lepkość meduzy. Uwielbiam to. Moje życie zaczęło się i skończy na tym smaku i zapachu. Skąd ona to wie? Sto lat temu znalezione majtki, mojej przedszkolanki, wprawiły mnie w osłupienie, które trwa do dziś. Później było tylko gorzej. Zdziwienie w oczach dawało dodatkowa podnietę. – Naprawdę byś to zrobił – słyszałem zbyt często. Głupie pizdy. Tak bardzo chciały, ale niczego nie rozumiały. Nie urodziłem się, by je zaspokajać, ale po to, by zapłodnić cały świat, te wszystkie pustki w głowach znudzonych dam wkurwiały mnie na maksa, gdzie są te inteligentne, świadome swojej kobiecości suki. Na parkiecie świata królowały lalki z metra cięte, brunetki opalone w solariach, miały w sobie moc pieców krematoryjnych, pachniały popiołem dawnych czasów. Rzygałem na samo wspomnienie. Obcinałem głowy i rzucałem psom na pożarcie.

– Lubisz to – słyszę i rozkraczona wielka kurtyna unosi skrzydła, orkiestra tusz, oklaski, a ja znowu zapominam roli.

 

 

Budzi mnie słońce, szpilami przebija oczy, kaleczy powieki, przeszywa bólem, aż do kręgosłupa, w skotłowanej pościeli ślady walki, krew i sperma, szkło z rozgniecionego kieliszka, kilka włosów na poduszce obok.

Gdzie ja kurwa jestem, jak w porwanym filmie szczątkowe obrazy minionej nocy. Wyssana z mlekiem matki kwintesencja ludzkości, zew, pogarda dla świata i ludzi, tylko ja i ona, źródło całego zła, modliszka, matka wszech czasów, dziwka czy kochanka. Nie wiem.

 

 

Stoję pod prysznicem i patrzę na wannę po drugiej stronie łazienki. Uśmiecham się. Jak po dobrym posiłku mam ochotę na seks; wyuzdany, perwersyjny, drapieżny. Kaskady wspomnień, jak czarne pióropusze, wirują w oczach, oblepiają słoną pianą, spowalniają ruchy. To była noc, kurwa, ależ noc!

Natłok myśli przytyka mi mózg, zwieszam się w czarnej plazmie, trwa to może ułamek sekundy, ale już wiem po co tu jestem. Zdalny paralizator robi swoje. Przywołuje do porządku. Karci trzepnięciem w pysk. Odwracam oczy od wanny i namydlam głowę. Wrzątek próbuje mnie oskalpować, czuję jak parzy w plecy, spływa po twarzy. Wracam z zatęchłej piwnicy na jasne pokoje dnia. Jestem. Znowu jestem. Wielki zdobywca podnosi się z kolan. Spłukuję piekące oczy, gdy czuję dotyk. Co jest?

– Nie odwracaj się! – Przywiera do mnie całym ciałem. Całuje szyję, plecy, osuwa się na dół, jej dłonie na moich biodrach, usta na linii pośladków. – Nic nie mów!

Ja pierdolę. Przecież nic nie mówię! Woda już nie parzy. Za to jej dotyk tak, język, usta, zęby. Gryzie, suka. Nie przeszkadza mi już jej chudość, doceniam długie palce, szpony zatopione w moich trzewiach grały tej nocy jak na harfie, wydobywały dźwięki o jakich zapomniałem. O jakich śniłem w wyprawie po kobietę życia, a które chciałem zapomnieć po samotnym powrocie z głębin oceanu. Próbuję się odwrócić przodem, ale nie pozwala. Jest silna, nawet bardzo, czym zaskakuje mnie już któryś raz z rzędu. Pochylony, oparty szeroko o ścianę, w rozkroku stoję w oparach wrzątku i czuję powrót drugiego ja, bestii o gołębim sercu, zwierza, który klęka przed czułością, potwora spragnionego rozkoszy. Pokonując opór odwracam się do niej. Klęczy przede mną. Błyszczy od wody, ale nie tylko. Ma coś takiego w oczach, że czuję niepewność. Znowu chwyta moje biodra i unosi głowę. Spojrzenie jest tak wyzywające, że aż prowokuje do ataku.

– Powiedz moje imię! – Cedzi każde słowo bardzo dokładnie z naciskiem na moje.

Milczę. Nie wiem, nie pamiętam, kompletna pustka. Amnezja. Dziura w mózgu. Kurwa! Wybucham agresją, niezrozumiałym pobudzeniem, szaleństwem.

– Zabiję cię! – Wściekłość przesłania mi wszystko, nie rozumiem tego. Co mnie tak wkurwia? Łapię ją za włosy i krzyczę: – Jak mi bóg miły, zabiję… – Następuje dłuższa chwila milczenia i dopowiadam o słowo z innej planety – Aurelio…

Puszczam ją i osuwam się plecami na ścianę, serce dostaje szału, chce rozerwać mnie na strzępy i wydostać na wolność, tracę oddech. Co się, kurwa, dzieje?… Woda leje się na nas jak gejzer, para zasnuwa wszystko, wokoło zalega zdziwienie, układa się w chmurę oczekiwania.

– Wiedziałam. – Słyszę westchnienie ulgi. – Musiałeś sobie przypomnieć. Kwestia czasu.

Przyciąga moje biodra i znowu wracam do żywych.

 

 

– Wiesz, nienawiść nie różni się niczym od miłości? – Aurelia, naga, z nogami na moich kolanach poprawia makijaż. Wbity w fotel patrzę jak podkreśla kontur ust, które przez to nabierają drapieżności, nie pasują do jej twarzy, jakby żywcem zdjęte z pośmiertnej maski, zbyt wyraziste, aby mogły być prawdziwe.

– Co jeszcze? – Odwracam głowę do okna.

Jakiś bezdomny grzebie w koszu na śmieci. Bije od niego szarość, brudna szarość, która pewnie ma zapach i smak. Pochylony wyjmuje coś w foliowej torbie i gubi kapelusz. Sięga po niego, ale przechodzący właśnie byczek, w bejsbolówce i wysokich butach, wykopuje kapelusz na jezdnię, wprost pod jadące samochody. Śmiejąc się odchodzi. Mina bezdomnego nabiera wyrazu zbitego psa, jakby zapadła się w sobie, pokryła sadzą, odkleiła od twarzy i wylądowała w koszu.

– Ty mnie słuchasz? – Aurelia zastyga z konturówką w dłoni, w oczach ma cień pretensji, naganę.

– Jasne. Tylko już nie filozofuj. Muszę znaleźć jakieś mieszkanie.

– Już znalazłeś.

– Chcesz mieć na głowie kogoś takiego jak ja?

– Głupol!

 

Nie mogę się powstrzymać widząc jak smaży jajecznicę. Robi to specjalnie? Nagość w kuchni to prowokacja. Niewinna mina to perwersja. Ta jej mała dupka jest niesamowita. Nie rozumiem siebie, klękam za nią i wtulam twarz. Jest słodka. Wydaje się, że minęły wieki, kiedy to robiłem. Reaguję jakbym nigdy nic innego nie robił. Mam tu mieszkać?

 

– Nie jesteś głodny?

 

 

 

 

 

 

hopeless
hopeless
Opowiadanie · 10 września 2020
anonim