Pamiętnik

Cytra

 

Pamiętnik z notatek mojej mamy.


Gdy wybuchła wojna na rozkaz sołtysa/ był to Niemiec mieszkający w Polsce/ opuściliśmy Bydgoszcz i uciekaliśmy pod Warszawę, tak nam doradzano. Dotarliśmy do Sochaczewa, tam cofnięto nas do domu. Był chaos, naloty, ale dotarliśmy do Bydgoszczy cali. Brat Franek, zgłosił się ochotniczo do wojska polskiego. Sołtys, gdy się dowiedział, zamknął ojca w piwnicy karbidowni. Trzymał go tam o chlebie i wodzie, wypuścił dopiero gdy przyszła wiadomość, że brat zginął. Franek zginął we wsi Ożarów. Miał dopiero 19 lat.


Rok 1940 początek czerwca.
W sobotę zostaliśmy powiadomieni przez naszego sołtysa Pauzegrała o wyjeździe  do Niemiec na przymusowe roboty. W poniedziałek rano wyjechaliśmy z Bydgoszczy do Piły. W Pile  dostaliśmy jakiś zastrzyk, prawdopodobnie uodporniający i tu podzielono nas na rejony. Noc spędziliśmy na dworcu. Ja i moja siostra Helena dostałyśmy się do tego samego rejonu, do Czcianki. Te polskie nazwy były zniemczone, nawet nie umiałam ich wymówić. Tam przyjeżdżali niemieccy gospodarze i wybierali sobie darmowych robotników, jak na targu niewolników, nawet lepiej bo za nikogo nie płacili. Zostałam  sama, bo byłam drobna i słaba. Nikt mi nie wierzył, że mam 17 lat. Chociaż brakowało mi tylko miesiąca, dawali mi najwyżej 14, 15 lat.

W końcu przyjechała mocno spóźniona gospodyni i nie mając już wyboru zabrała mnie do siebie. Zawiozła mnie do wioski o nazwie Putzig. Całą drogę płakałam a ona próbowała mnie uspokajać, ale ja nic nie rozumiałam. Gospodarze nazywali się Behrendsen. Miałam szczęście, że była tam już polska dziewczyna starsza ode mnie. Na imię miała Bronia. Znała już dobrze język niemiecki, więc miałam tłumacza. Gospodarze byli porządnymi ludźmi. Mieli 6 -letnią córkę Krystę, z którą się polubiłyśmy. Dużo przebywała ze mną, uczyła mnie podstawowych słów niemieckich.

Powoli oswajałam się z tym nowym otoczeniem. Siostra przy pożegnaniu dałami swój adres, nie było to daleko, zaledwie 7 kilometrów, miejscowość Ascherbuda. Tam była stacja kolejowa. Siostra pracowała w małej restauracji.Raz  w miesiącu, w niedzielne popołudnie, dostawałam pozwolenie na odwiedziny siostry. Przed wieczorem musiałam się meldować u gospodarzy. Do siostry jeździłam pożyczanym rowerem.


Upłynęło pół roku.

Nagle mój gospodarz oświadczył, że sprzedają swoje gospodarstwo i wyjeżdżają w głąb Niemiec. Nowy gospodarz miał liczną rodzinę, nie byłam mu potzebna, więc oddał mnie gospodarzowi z następnej wsi o nazwie Neihofen. Po południu przyjechał po mnie nowy pan. Gospodarstwo było bardzo duże, miał dużo darmowych pracowników. Gospodarz był okrutny. Bił swoich pracowników z byle jakiej okazji. Kiedy zobaczyłam jak zbił Ukrainkę, tylko dlatego, że krowa się zerwała, wcale nie z jej winy, jeszcze tego wieczora uciekłam do poprzedniej wsi. Nie znałam drogi, błądziłam ale późnym wieczorem dotarłam. Przenocowałam u Broni tej starszej polki. Na drugi dzień dowiedziałyśmy się, że sąsiad obok potrzebuje dziewczynę do pomocy. Poszłyśmy obie. Ona jako tłumacz. Tam zostałam przyjęta.

Cieszyłyśmy się, że jesteśmy po sąsiedzku. Było tam dwoje małych dzieci. Gospodarstwo dosyć duże. Dwoje młodych ludzi i matka gospodarza. Dzieci miały na imię Manfred i Gerd. Nazwisko gospodarza Herbert Geisler. Było mi bardzo ciężko, bo byłam jedyną pomocą a mieli 8 krów i 30 świń, 10 owiec i mnóstwo drobiu. Praca w gospodarstwie była mi już znana z poprzedniego miejsca, więc jakoś sobie radziłam. Krowy doiłyśmy obie z gospodynią. miałam jeszcze słabe  ręce, więc doiłam 3 a gospodyni 5 w tym samym czasie. Potem musiałam sprzątać oborę, wywieźć obornik. Sprzątnąć stajnię, gdzie stały dwa konie.Jeszcze nastawić parownik z ziemniakami no i oprzęd świń. To wszystko trwało do godziny ósmej i nareszcie śniadanie. Po śniadaniu musiałam posprząyać kuchnię i przygotować do obiadu. Zimą, w wolnych chwilach łuskaliśmy fasolę, kukurydzę, wytrząsaliśmy mak albo wieczorami darliśmy pierze. Schodziły się wtedy sąsiadki, śpiewały i było wesoło. Już trochę rozumiałam po niemiecku, więc śpiewałam razem z nimi. Latem, zaraz po śniadaniu szliśmy w pole. 

Gdy były wolne chwile, wpadałam do koleżanek. Prawie u każdego gospodarza był ktoś z Polski. Gospodarze pozwalali, by odwiedzali mnie Polacy. Bardzo lubili słuchać polskich piosenek a najbardziej stara ohma. czasami wołała mnie do siebie i prosiła bym jej śpiewała nasze piosenki, chociaż ich nie rozumiała. Kiedy urodził im się trzeci syn Horst, byłam więcej potrzebna przy dzieciach, więc postarali się o dodatkowego pracownika. Dostali Francuza z lagru z tej wioski. Gospodarz chorował  miał wrzody na żołądku, musiał być na diecie i nie mógł ciężko pracować a Francuza nie przysyłali zbyt często, więc  gospodarz postarał się o nowego pracownika. Tym razem był to Polak z Warszawy,. Nazywał się Zbigniew Nowak, mój rówieśnik. To był dobry chłopak, wyręczał mnie z najcięższych prac. Zamieszkał w pomieszczeniu gdzie był piec do pieczenia chleba. Schodzili się do niego Polacy z całej wioski z czego niezadowoleni byli sąsiadujący Niemcy. Nasyłali wachmeistra do rozpędzenia wszystkich.

 

Front niemiecki zaczął się cofać.

Coraz więcej ludzi zaciągali do wojska. Gospodarz bał się, że go zaciągną, a właśnie urodziło im się czwarte dziecko. Tym razem dziewczynka, na imię dali Anita. Często przyjeżdżał do nich Niemiec, tak zwany Lange Max, nazwiska nie znałam. Nachalnie się przystawiał i groził mi. Bardzo się go bałam. Obawy gospodarza się ziściły, przyszło powołanie do wojska, bezpośrednio na front do Rosji. Za trzy miesiące przyszło powiadomienie, że zmarł w Rosji w skutek choroby. Była wiosna kiedy mu kościelne dzwony biły.
Wszyscy się popłakaliśmy bo był dobrym człowiekiem. Została trzydziestodwuletnia wdowa z czwórką dzieci. Jesienią wzięła do siebie polską rodzinę a ja przeniosłam się na drugi koniec wsi do właściciela tartaku. Tam miałam bardzo dobrze. Praca tylko w domu, mieli tylko jedną krowę, którą chcieli sprzedać.
Nazywali się Henke. młody pan był na froncie, w domu byli: starszy pan, młoda pani i sześcioletni chłopiec Ditmar. Gospodyni uczyła mnie gotowania i pieczenia ciast. Ładnie mnie ubrała, po mieszkaniu miałam chodzić w białym fartuchu.

Co niedzielę o godzinie dziesiątej musieliśmy się meldować u wachmajstra który sprawdzał obecność i czy wszyscy mają literę P przymocowaną do ubrania. Brak karał pałką. Nazywał się Hundetmark. Tak było do końca. Długo nie nacieszyłam się nowym miejscem, tylko trzy tygodnie. Front w szybkim tempie zbliżał się do tej miejscowości. Gospodarze zaczęli się pakować. Starszy pan zachorował i został sparaliżowany.

Ucieczka Niemców

W niedzielę rano zastrzelono chłopaka który próbował uciec do domu i na spotkaniu z wachmajstrem zapowiedziano nam, że każdego który spróbuje uciekać, spotka ten sam los. Zmuszono nas do wyjazdu ze swoimi gospodarzami w głąb Niemiec. Moi gospodarze kupili młodego konia i z pomocą sąsiadów załadowali dobytek na wóz. Wóz był przeładowany. W nocy nasypało dużo śniegu i był okropny mróz. Rano wyruszyliśmy szosą w stronę Ascherbudy. Po kilku kilometrach musieliśmy zjechać na boczną drogę, bo szosa musiała być wolna dla wojska. Straszna to była droga. Kto miał silne konie, jechał bez trudu ale nasz konik szedł coraz wolniej. Porozjeżdżana zmarznięta droga miejcami była nieprzejezdna. Koło wieczora

dojechaliśmy do jakiegoś lasu i nasz koń się przewrócił. Gospodarze prosili o pomoc przejeżdżających Niemców, ale nikt nie pomógł. Każdy pędził naprzód nie oglądając się na innych. Wtedy gospodarz, który leżał na wozie w pierzynach zawołał nas do siebie i pokazał nam pistolet czy rewolwer, z taką długą lufą. Myślałam, że chce mnie zastrzelić. Powiedział, że ruskie nas nie dostaną. Zastrzeli nas a potem siebie. Kazał mi iść do najbliższej wioski i poprosić Byrgemcistra/ sołtysa/ o pomoc. Nic mi nie pozwolił zabrać, tylko małą torebkę z dokumentami. Ruszyłam za pędzącymi wozami w stronę wioski. Coraz głośniej było słychać strzały. Do wioski doszłam kiedy już było całkiem ciemno. Dowiedziałam się gdzie mieszka sołtys, lecz już go nie było. Wyjechał dwa dni temu. Wszystkich spotkanych prosiłam o pomoc dla moich gospodarzy ale nikt nie słuchał. Tam na podwórku spotkałam moją siostrę. Bardzo się cieszyłyśmy ze spotkania. Siostra i jej gospodarze nie pozwolili mi wrócić do tego lasu, bo była już noc. Przespałam się  w jakiś mieszkaniu razem z siostrą i wczesnym rankiem poszłam w stronę lasu. To było dosyć daleko. Gdy doszłam do lasu, zatrzymali mnie niemieccy żołnierze i powiedzieli, że do lasu wchodzić nie wolno, bo tam już nikogo żywego nie ma, tam są tylko trupy.
Wróciłam do wioski, bo chciałam dołączyć do siostry, ale już ich nie zastałam, wyjechali. Nie dowiedziałam się w jakim kierunku. Jeszcze z bocznych polnych dróg wyjeżdżały wozy tych którzy zanocowali w wiosce. Nikogo nie znałam. Byłam głodna, miałam mokre nogi i było mi bardzo zimno. Zrezygnowana usiadłam na przydrożnym kamieniu i płakałam.

 

Ratunek

Nagle zobaczyłam trzy wozy wyjeżdżające z bocznej drogi. Poznałam ludzi z mojej wioski. Byli to gospodarze u których pracowała moja znajoma Ukrainka i był tam Polak, który był mi bliski. Przygarnęli mnie do siebie, nakarmili. Gospodarze nie byli zbyt przychylni, zawsze to jeszcze dodatkowa gęba do jedzenia. Moi znajomi zapewnili ich, że będą się ze mną dzielić swoim przydziałem. Dalej wędrowałam już z nimi. Był z nimi syn, który ranny wrócił z frontu z pełnym wyposażeniem wojskowym. Wieczorem, zawołał mnie i musiałam mu dokładnie opowiedzieć, jak rozstałam się z moimi gospodarzami.
Przyłożył mi do głowy spluwę i powiedział, że jeżeli to nie jest prawdą to wpakuje mi kulę w łeb. Wędrowaliśmy jeszcze przez kilka dni i nocy aż zaszliśmy do jakiejś wioski, tam się zatrzymali. Nie pamiętam nazwy tej wioski. Ponieważ było nas za dużo, mnie dali do sąsiedniej o nazwie Frantow. Zamieszkałam u gospodarzy o nazwisku Behrbaum. Dwaj starzy gospodarze, córka i dwoje wnucząt, chłopiec i dziewczynka. Zięć był na froncie. To była spokojna rodzina, było mi tam dobrze. Mogłam odwiedzać swoich znajomych, dzieliło nas tyko pole i łąka. Powoli zbliżała się wiosna. Poznałam w tej wiosce kilku Polaków i zaprzyjaźniłam się z jedną Polką Marysią. Miała rocznego synka. Ojca tego dziecka Niemcy zabrali do kopania rowów i już nie wrócił. Odgłosy bombardowania były coraz głośniejsze, nocą aż szyby drżały. Gospodarze bardzo się bali, wiedzieli już, że przegrają wojnę. Prosili mnie bym nie dała wyrządzić im krzywdy.

 

Nadszedł maj.

W samo południe na nasze podwórko wpadł jak diabeł, żołnierz rosyjski. Leżał na koniu w obu rękach pistolety. To był Mongoł, brzydki jak noc ale trochę umiał mówić po polsku. Pytał się, jak traktują mnie gospodarze i czy nie ma tu żołnierzy niemieckich. Po południu przyjechał jeszcze raz ale z Ukrainką. Musiałam mu pokazać mój pokój. Bardzo się bałam, płakałam i nie chciałam z nim iść do góry, bo nie znałam jego zamiarów. Ukrainka uspokoiła mnie mówiąc, że on nie jest taki zły, że nic mi nie zrobi. Kiedy weszliśmy, kazał mi usiąść i opowiedzieć skąd jestem i jak długo jestem u tych gospodarzy. Potem kazał mi zaśpiewać: Jeszcze Polska nie zginęła...sam też śpiewał i powiedział, że mam się przygotować do wyjazdu do domu.

 

Ruskie wyzwalanie.

Na drugi dzień, poszłam do koleżanki Marysi, żeby spytać ją, czy ona też wyjeżdża. Był u niej ruski wojak, nie podobny do tego który był u nas. Pięknie grał na akordeonie. Bardzo dobrze mówił i śpiewał po polsku. Od niego dowiedziałam się, że Bydgoszcz nie jest bardzo zniszczona. Mówił, że tak szybko przez nią przeszli, że prawie nie ucierpiała. Rozmawialiśmy a on przygrywał nam różne melodie. Nagle Marysię zawołali na dół za tłumacza. Byli tam ruscy i niemieccy gospodarze. Mały się rozpłakał, więc wzięłam go na ręce. Nagle drzwi się otworzyły i wszedł rusek z bronią w ręku. 'Starszyna', mówił na niego ten drugi. Doszedł do mnie i kazał położyć małego a mały strasznie krzyczał. Powiedziałam im że pójdę po koleżankę i zaraz wrócę. Zdjęłam fartuch i położyłam małego i wyszłam za drzwi. Obróciłam się i widziałam jak ten groźny wymachiwał bronią. Byłam tak wystraszona i zdenerwowana, że nie pamiętam jak zbiegłam po schodach rozpychając ludzi w korytarzu. Przeskoczyłam metrowy żywopłot który miał u góry drut kolczasty. Wybiegłam na pole. Gdy już odbiegłam kawałek od gospodarstwa, padły trzy strzały. Jedna kula gwizdnęła mi nad samą głową. Padłam w bruzdę. W pierwszej chwili myślałam, że zostałam trafiona, bo strasznie krwawiłam ale to były rany od drutu kolczastego. Miałam rozdarte ramię i nogę. Dosyć długo leżałam sparaliżowana strachem. Po jakimś czasie podczołgałam się w tej bruździe do naszego pola. Jak się trochę ściemniło poszłam do gospodarstwa. Do domu nie wchodziłam, gdy zobaczyłam że wszystkie okna są oświetlone i zauważyłam ruskich. Schowałam się w starej ubikacji, była na uboczu i obserwowałam co tam się dzieje. Zobaczyłam wychodzącą starszą gospodynię, była strasznie zapłakana. Zawołałam ją po cichu. Powiedziała żebym nie szła do domu bo tam jest ośmiu rusków. Jej córka prała kiedy wpadli do domu, rzucili ją na pranie i kolejno gwałcili. Mówiła że leży nieprzytomna, ósmy już z niej zszedł. Kazała mi wejść okienkiem do piwnicy i położyć się na kartofle. Tam przeleżałam do rana, trzęsąc się ze strachu. Ruscy sobie poszli a do mnie przyszła Ukrainka, powiadomić o jutrzejszym spotkaniu dla wyjeżdżających. Zbiórka ma być o godzinie dziesiątej na podwórzu w gospodarstwie dawnego sołtysa. Mam zabrać rower i rzeczy.

 

Powrót.

Rzeczy żadnych nie miałam, bo wszystkie zostały na wozie w tamtym  lesie. Gospodyni napiekła mi racuchów na drogę, bo chleba nie było i dała mi garnek smalcu. Zapakowałam się do kartonika po butach. Umocowałam na rowerze i ruszyłam na miejsce zbiórki. Dołączył do mnie Polak pracujący u sąsiadów. Jak zobaczył, że przyjechałam na starym rowerze, powiedział ruskowi, że gospodyni wczoraj kupiła nowy rower, wie bo go przywiózł z miasta. Poszli do gospodyni i wymienili mój rower na ten nowy. Żal mi było gospodyni, miała go schowany w oborze pod sianem, musiała go oddać nie nacieszywszy się nim.

Kiedy wszyscy się zebrali, rusek kazał zrobić ognisko. Palili, obrazy hitlerowskie, wszystko co było ze swastyką. Potem kazał nam wyciągnąć niemieckie dokumenty i wrzucić do ognia bo już nam nie będą potrzebne. odśpiewaliśmy z nim: Jeszcze Polska nie zginęła...
Pożegnał się z nami i kazał ruszać w drogę do Polski. Było nas piętnaście osób.

 

Droga do domu.

Byliśmy z różnych miejscowości ale kierunek jeden - Polska. Przed wieczorem dojechaliśmy do pierwszego miasta i tam Rosjanie zabrali mi rower.
Przenocowaliśmy w pustym mieszkaniu piętrowego domu. Wczesnym rankiem ruszyliśmy dalej. W następnym dniu zabrali nam jednego konia, dali kulawego, ale jakoś się wlókł. Cały dzień jechaliśmy a wieczorem szukaliśmy kwatery, czasem była to stodoła. Panicznie bałam się ruskich a wszędzie było ich pełno. Marysia okazała się fałszywą koleżanką. Potrafiła napuszczać na mnie ruskich, nie wiem dlaczego to robiła. Może bała się powrotu do domu z dzieckiem i zazdrościła mi mojego czystego panieństwa. Nie wiem. Zaczęłam ją omijać. Za trzy dni, zabrali nam drugiego konia a kulawy już nie miał sił. Niektórzy postarali się o wózki, tych wszędzie było pełno. Dalsza droga na pieszo. W jednej miejscowości, nie pamiętam nazwy, dowiedzieliśmy się, że jest koniec wojny z Niemcami. Wojsko strzelało kolorowe rakiety. Cieszyliśmy się jak dzieci, ale robiło się coraz niebezpieczniej. Coraz więcej pijanych żołnierzy, a do domu jeszcze tak daleko. Szliśmy w kierunku Stargardu do stacji kolejowej. Zapomnieliśmy już jak smakuje chleb. Żywiliśmy się czym popadło Czasem wyprosiliśmy parę ziemniaków, czasem kurę, to znaleźliśmy parę konserw w opuszczonym domu, mąkę sól. Mieliśmy dużą patelnię. Na niej piekliśmy placki z mąki. Ziemniaki smażyliśmy czasem nawet bez soli. Dotarliśmy do stacji Stargard, ale pociągi jeździły bardzo rzadko. Przejeżdżały pełne wojska albo pełne uchodźców i się nie zatrzymywały. Czekaliśmy łudząc się że któryś w końcu się zatrzyma. Na dworcu koczowaliśmy pięć dni. Szóstego dnia w sobotę, po południu, przyjechał pociąg jadący w kierunku Bydgoszczy. Jechał okrężną drogą, bo tory były pozrywane. Wieczorem dojechaliśmy do takich uszkodzonych torów i był postój. Chłopcy poszli pomagać, żeby było szybciej. Nad ranem dojechaliśmy do Bydgoszczy. Tu też zapowiadali dłuższy postój. Poszłam prosto torami do małej kolejki na Okolu. Czekałam, kolejka też rzadko jeździła. O godzinie dziewiątej, ruszyła w stronę Smukały.

Dalej ruszyłam przez las w stronę domu. Kiedy przeszłam połowę drogi, zobaczyłam z daleka, idących w stronę Sanatorium rodziców. Szli do kościoła. Z radości wszyscy się popłakaliśmy. Poszliśmy do domu. Gdy im powiedziałam, że już przeszło dwa tygodnie nie jadłam chleba. Mama wyciągnęła świeży chleb, całe dwa bochenki. Trochę się umyłam i z ojcem pojechaliśmy na dworzec, żeby dać ten chleb współtowarzyszom niedoli. Niestety, pociągu już nie było.

Był 20.05.1945 rok.

 

Cytra
Cytra
Opowiadanie · 29 listopada 2020
anonim