Czyściec

Maciej Dydo Fidomax

Całuje... roni łzę, za chwilę krzyczy, biega po pokoju, potem znów się przy mnie kładzie. Ale ja już tego nie widzę. Skąd wiem? Uczucie. Uczucie, które mi mówi, że kiedy znów otworzę oczy wszystko zacznie się od początku, uczucie które będzie mi mówiło, jak zakończy się dzień. Uczucie, które sprawi, że nie będę mógł nic zrobić. Bezbronny... w tej niekończącej się karze... za to co zrobiłem, za to, że ją zabiłem. A za chwilę się znów obudzę, znów w tym samym pokoju, znów... a swoją drogą kiedy ja pierwszy raz zapragnąłem ją zabić?... a tak...

- Czemu jej po prostu nie zamkniesz? – zapytałem w końcu Jimiego, znów piliśmy w areszcie.. – Masz w końcu odznakę, jesteś tu szeryfem na miłość Boską, a ona już złamała tyle paragrafów, że...

- Nie mogę.

Wychyliłem butelkę kręcąc głową.

- Jak to nie możesz? Do diabła. Czemu nikt w tym mieście nie może jej ukarać? Czemu obchodzicie się z nią jak...

- Upiłeś się. – Jim wstał widocznie nie chcąc słuchać tej litanii.

- Nie możesz... wielki szeryf. – oparty o kratę siliłem się na cynizm. – Ty nie możesz, nikt w tym cholernym mieście nie może, ale ja muszę się zajmować tą ladacznicą.

Widziałem, że i Jima można sprowokować, na słowo ladacznica złapał mnie za bluzę i jeszcze spokojnie powiedział.

- Upiłeś się, ale nie waż się na tą kobietę mówić ladacznica.

Kolejny łyk whisky i plunąłem mu nią w twarz. Uderzenie. Tego się spodziewałem. Tego potrzebowałem.

- Szeryfie! Szeryfie! – młody chłopak wpadł podekscytowany na posterunek.

- Czego?! – zapytał Jim wciąż wpatrzony we mnie z jakąś dziwną nienawiścią.

- Dwóch mężczyzn bije panią Stellę w barze.

- A to mi nowina. – wybełkotałem podnosząc się.

- Zamknij się. – rzucił do mnie szeryf, a potem zwrócił się do chłopaka. – Ktoś miejscowy?

- Nie. Mieli przenocować do jutra w hotelu. Pani Stella ich zaczepiła.

- Kolejna ciekawa nowina. – rzuciłem.

I znów uderzenie w twarz od szeryfa.

- Przez całą drogę do baru nie chcę słyszeć ani słowa. – kiedy zabierał płaszcz i kolty rzucił jeszcze do mnie przez ramię. – Maminsynku.

Wtedy właśnie pomyślałem, że chciałbym zabić matkę. A może inaczej – pragnąłem żeby ją zatłukli w tym barze przed naszym przybyciem. To było wtedy....

To było jedno wspomnienie między strzałem, a jej zapachem rano. Otwieram oczy. Uczucie. Ten sam pokój. Ta sama kobieta. Przytulona. Jak zawsze śpi. Odsuwam ją od siebie, wstaję i spoglądam przez okno. Ta sama ulica. Ten sam pogodny dzień.... moment... a co było dalej? A tak....

Taak bar. Znałem to na pamięć. Tą scenkę. Ona przeważnie na ziemi, już trochę pobita, trochę krwi, jak zawsze przyjmująca ciosy w milczeniu. Przeważnie ktoś z miejscowych stawał w jej obronie. Nie tym razem? Aaa.... no tak stary dobry barman Teddy próbował coś zrobić. Leży teraz pod stołem nieprzytomny. A ja pamiętam, że stając wtedy w drzwiach baru tylko się na ten widok uśmiechnąłem.

- Nie ruszać się. – Jim - szeryf nienawidzący przemocy, zawsze stawał na wysokości zadania. – Drodzy panowie jesteście aresztowani. - Był też niezłym aktorem.

Napastników było dwóch. Dwóch osiłków. Jeden bił ją urwaną nogą od stołu, drugi kopał. Nawet nie zareagowali na słowa Jimiego.

- Odstąpcie od niej i na kolana, albo was pozabijam. – ta kwestia wypowiedziana z takim wyrachowaniem, bez cienia emocji wcale nie śmieszyła.

- Co niby zrobisz? – zapytał jeden z napastników odwracając się powoli.

- Zastrzelę was. – powiedział spokojnie Jim.

- Ty? Może zastrzel lepiej ją? – osiłek kopnął jeszcze raz moją matkę. – Powiedziała, że nam zrobi laskę, a potem ugryzła kumpla w małego. Wiesz jak to boli?

- Ta baba... – drugi osiłek podniósł zakrwawioną Stellę, za włosy. – To diabeł.

- Zostawcie ją i padnijcie na kolana, ręce za głowę. – wycelował broń. – Już!

- Mam ją zostawić? – osiłek rzucił kobietę o ścianę. -... połamię jej wszystkie kości.

- Zostaw ją! – znałem dobrze ten ton, Jim wściekł się na dobre..

- Wal się człowieku. – machnął ręką napastnik i w tym momencie szeryf do niego strzelił.

Przestrzelone kolano. To bolało. Oczywiście przewrócił się i zaczął wyć jak małe dziecko.

- Mój brat... – zaczął bełkotać drugi osiłek. – Jak mogłeś?

- Masz go w tej chwili stąd zabrać. Nie chcę was widzieć w tym mieście.

- Ale tak nie można... – zaczął płakać widząc cierpienia brata.

- Wynoście się stąd! – Jim wycelował broń w zwijającego się napastnika.

Mężczyzna nie mógł podnieść brata i co chwila przewracał się razem z nim. Tamten wył coraz głośniej. Jim dał tylko znać dwóm gościom przy barze i ci wywlekli rannego. Mi kazał zabrać matkę na górę do pokoju i opatrzyć ją, a sam poszedł sprawdzić czy nic nie jest barmanowi. Boże, jak ja ich wszystkich nienawidziłem opatrując wtedy ranną matkę. Jak bardzo żałowałem, że jej nie załatwili. Że nie załatwili Jima, że nie załatwili całego tego przeklętego miasteczka. Że mnie nie uwolnili....

Więc po przebudzeniu patrzę przez to okno.... ech.. co potem? Potem jak zawsze patrzę w niebo. Przeklinając na kobietę i wyzywając ją. Potem ją uderzam. Chyba profilaktycznie. Sam nie wiem. Potem półnagi schodzę do baru. Siadam na ladzie i wtedy jak na komendę wszyscy się wynoszą. Barman z przestrachem zawsze podaje mi butelkę i zawsze ma pecha, gdyż zawsze nie mam ochoty na ten alkohol tylko na inny, rozbijam oczywiście tą butelkę na nim i przeskakując przez barekwybierająm sobie sam jakiś trunek. Taki ze mnie już ze mnie bestia. Potem się uspokajam, siadam na barze i wtedy przychodzą wspominienia, jakoś tak zawsze. Nie mam na to większego wpływu.

Tamtej nocy po bijatyce w barze siedziałem w pokoju wpatrzony w nią, leżała na łóżku – opatrzona przeze mnie. Tyle już wycierpiała, tyle ran, tyle połamanych kości, a ona dalej szukała bólu fizycznego. Co miesiąc, co tydzień, co parę dni powtarzały się bójki z jej udziałem. Jak ona to wszystko przeżyła? Dlaczego nikt nie mógł jej zabić? Wpatrzony w nią bałem się nawet odpowiedzieć sobie na to pytanie, a jak na nią patrzyłem? Chyba z nienawiścią, ona nie spała. W ciemności wpatrzona we mnie, dobrze wiedziała co czułem. I jej słowa. Im dłużej o nich myślę, to tym bardziej ją nienawidzę, nawet tu, nawet teraz... wtedy powiedziała....

- Czy będzie wtedy padał deszcz? Czy podczas linczu będą bić pioruny? Czy uśmiechniesz się widząc jak wiszę? .... Nie odpowiadasz. A więc mój drogi, poczekajmy na deszcz. Poczekajmy na krople, poczekajmy na cokolwiek, na co będzie można zrzucić czyny złe i niegodziwe, czyny tak wam potrzebne, by trwać.

- Nam? – zapytałem, powoli wstając.

- Wam. – odpowiedziała, a potem zaczęła się histerycznie śmiać.

Gniew. Zamknąłem oczy, zacisnąłem pięści. To mogło być już wtedy, ale nie... uderzyłem głową w ścianę. To coś wycofało się. Kochałem ją, była moją matką. Czując do siebie obrzydzenie wyszedłem trzaskając drzwiami. Ten śmiech... ta bezsilność. Któryś raz z kolei...

I kiedy wypijam ten alkohol do końca wychodzę na główną ulicę. Wszyscy kłaniają mi się do ziemi. Jacyś mężczyźni coś mi proponują. Rozbijam jednemu z nich głowę o drewnianą barierkę i już dają mi spokój, potem siadam na werandzie. Jest gorąco. Za chwilę wstanę i pójdę tam, za chwilę. Jak co dzień. Pójdę się mścić. Teraz jeszcze powspominam.

Tamtej nocy? Zszedłem do baru roztrzęsiony. Jima już nie było. Jeszcze tej nocy pojechał do okręgu żeby wyjaśnić tą bójkę. Porządny chłop. Ja zrezygnowany usiadłem wtedy przy barze. Barman Teddy stał już na nogach, poczciwie się do mnie uśmiechając.

- Żyjesz? – zapytałem jednocześnie odwracając kieliszek, tak by nie mógł mi nalać alkoholu.

- Żyję. – uśmiechnął się nalewając sobie whisky. Bar był pusty. W końcu środek nocy.

- Głowa boli?

- Co z twoją matką? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

- Śpi.

- Nic jej nie jest?

- A tobie widzę, że ten cios w głowę wcale nie pomógł. Bar zdemolowany, ty pobity, krew na podłodze, którą ktoś będzie musiał zmyć, a ty mnie pytasz czy nic jej nie jest?

- Tak. – odpowiedział spokojnie uśmiechając się. – Nic nie jest?

- Wyśmiała mnie. Po lekko wariackim monologu. Ona to robi specjalnie.

- Co?

- Zatruwa wszystko wokół.

- Słuchaj... jest chora...

- Nieuleczalnie – uciąłem prawie krzycząc. – I ani ty, ani ja, ani Jim, ani ksiądz, ani ten cholerny doktorzyna jej nie pomożemy. A ona jest trucizną...

- Nie mów tak, to...

- ... moja matka wiem. – wyszedłem nie oglądając się.

Boże jak ja wtedy nienawidziłem....

I znów wpadam do tego domu. Domu Szeryfa. Twarz Jimiego zdenerwowana. Przecież to tylko sen, przecież to tylko kara. Powtarzając to sobie - łamię mu rękę i przewracam go na ziemię. Ludzie, którzy wpadają ze mną do domu szeryfa zabierają żonę Jimiego, a potem ją gwałcą na piętrze. Zabieram tam szeryfa wlokąc go po podłodze i każę mu patrzeć na to wszystko. Na wszystko takie nierealne, na to co już tyle razy sam przeżywałem. Za każdym razem dokładnie to samo. I zawsze szydząc z niego, tak pusty. Wchodząc do łazienki, by przemyć ręcę z krwi, patrzę w lusto i widzę twarz... mojego ojca. Pamiętam zdziwienie, kiedy przeżywłem to po raz pierwszy. Jak dziecko. Strach i obrzydzenie... a potem to uczucie... jak kukiełka. Za dziesiątym razem było już łatwiej. Teraz to już tylko film, który muszę w kółko oglądać. Jest jeszcze plucie na spłakanego jak dziecko szeryfa. Zapytacie dlaczego to wszystko? Bo czułem, że moja kobieta... ta która mnie teraz każdej nocy zabija, mnie z nim zdradzała. Dlatego moi ludzie musieli zgwałcić jego żonę, żonę, którą kochał.. Proste i logiczne. Potem oczywiście do baru pić, by wspomnieć.

Pamiętam... pamiętam, jak nad ranem po długim spacerze, siedziałem na werandzie domu szeryfa. Było tak wcześnie, tak cicho, tak spokojnie. Nie zauważyłem kiedy jego pięcioletnia córka usiadła obok mnie.

- Cześć.

- Cześć. – odpowiedziałem nie patrząc na nią.

- Czemu tu jesteś? – zapytała.

- Nie wiem.

- Czemu nie wiesz? – potok głupich na pozór pytań zaczynał swój nieszczęsny bieg.

- Nie wiem.

- Nie wiesz, bo nie wiesz?

Roześmiałem się, dziewczynka była naprawdę przeurocza. I wtedy wyszła ona. Żona Jima. Kobieta w której się potajemnie od dłuższego czasu kochałem.

- Co tu robisz? – zapytała.

- On nie wie, że nie wie. – usprawiedliwiła mnie dziewczynka.

- Wejdź zagubiony, ja wiem co tu robisz. – zaprosiła mnie do środka jej matka.

Teraz kiedy to wspominam na jej obraz jest nałożony ten gwałt, który muszę codziennie oglądać. Przed śmiercią nie wiedziałem, że w przeszłości zgwałcono ją na rozkaz mojego ojca. Nie wiedziałem, że moja matka, zdradzała ojca z szeryfem. Nie wiedziałem tak wielu rzeczy, ale teraz kiedy moja kara trwa ta wiedza nic nie zmienia. Dalej nienawidzę, nawet nie mocniej, wciąż tak samo. I nie powiedziała mi o tych grzechach przeszłości żona szeryfa, kiedy parę godzin później leżałem obok niej. Czułem przy niej bezpieczeństwo, czy dlatego się zapomniałem?

- Mamo... – wyszeptałem prawie błagalnie.

- Nie jestem twoją matką. – pocałowała mnie w czoło.

Bez słowa ubrałem się i wyszedłem, zdając sobie sprawę, że nigdy, przenigdy nie uwolnię się od mojego fatum. Płakałem. Jak dobry syn. Nikt mnie nie widział. Ale ten pocałunek w czoło pamiętam do dziś. Wtedy wszystko co mnie powstrzymywało od czegokolwiek zostało zburzone. Tak po prostu.

Po tym jak piję w barze wracam do pokoju i biję tą moją kobietę. Krzycząc coś o zdradzie i opowiadając jaką szopkę urządziłem w domu jej kochanka. Potem, kiedy traci przytomność przytulam ją do siebie. Moją Stellę, moją kobietę. To jedyny moment tego dnia, kiedy choć raz mogę stwierdzić, że ojciec jednak kochał matkę. Mimo przyzwyczajenia się do tego samego dnia, do tych samych zdarzeń, do tych samym scenek jedno we mnie nie gaśnie... nienawiść. Jedyny kolor rozcinający obojętność w mojej przemocą wybielonej duszy.

Pada deszcz, kiedy wtedy w pokoju celuje do matki z pistoletu, który wcześniej kradnę z szuflady Jima przed wyjściem z jego domu. I bełkot...

- Proszę nie każ mi tego robić.... nie każ... nie każ... pozwól sobie pomóc....

I jej twarz... determinacja, złość i smutek.

- Nie synku, nie zrobię ci tej przyjemności i w tym momencie cię nie sprowokuje. Nie dam ci nic, czym się będziesz mógł usprawiedliwić. Słyszysz deszcz? Słyszysz błyskawice? Na nie zwal nienawiść do własnej matki.

- Ty mnie tłumaczysz! – krzyczę. – Ty! Twoje zachowanie. Oboje wiemy, że jesteś zdrowa i robisz to specjalnie... wszystkim.

- Nie wszystkim.... tylko tobie...

Cisza....

- Bo to twoja wina...

Cisza.

Na jej twarzy grymas miłości do mnie, przemieszany z czymś co chyba można by było nazwać zwycięstwem. Krople. Deszcz. W mojej głowie. Uderzają. Chowam się za tą zasłoną i strzelam.

I ona odzyskuje przytomność, ta kobieta, którą każdego dnia tak bije. I uśmiecham się do niej.

- To będzie mój syn? – groteskowo jest pytać się o samego siebie, słowami ojca. To wszystko jest takie komiczne.

- Tak – odpowiada.

- Nie Jima?

- Nie, przecież wiesz.

- Nie, nie wiem.

I znów zaczynam ją bić. Tak bezosobowo, ta ostatnia scena przed jej strzałem była na początku najtrudniejsza do zagrania. Nienawidziłem siebie. Teraz jest tylko nienawiść do tego czegoś. I ona łapie w końcu broń. Ledwo mogąc ją utrzymać celuje we mnie.

- I co chcesz z tym zrobić? – pytam rozbawiony. Ojciec musiał być naprawdę pewnym siebie skurczybykiem.

- Uwolnię się. Uwolnię całe miasteczko od ciebie.

- Jeśli to naprawdę mój syn, to od niczego się nie uwolnisz.

Strzał. Ja – manekin przestaje się ruszać, padam na łóżko, ona kładzie się obok mnie, przytula.. całuje... roni łzę, za chwilę krzyczy, biega po pokoju, potem znów się przy mnie kładzie. Ale ja już tego nie widzę. Skąd wiem? Uczucie. Uczucie, które mi mówi, że kiedy otworzę znów oczy wszystko zacznie się od początku, uczucie które będzie mi mówiło jak zakończy się ten dzień.

Nikt mnie nie zatrzymał wtedy, kiedy uciekałem z miasteczka. Chociaż mogli. Ale stali do mnie odwróceni i żegnali mnie w milczeniu. Pierwszy raz mogłem opuścić to miejsce, bez nienawiści, bez żalu. Pusty w środku, ale wolny. Nie długo było dane mi się cieszyć tą wolnością, zaraz za miasteczkiem, osiem mil dalej. Zauważyłem, że kogoś biją. Zatrzymałem się. Nie wiem, czemu? Było to głupie - do bólu rycerskie, ale taki chciałem być w tym nowym życiu. I chyba gdyby to się wydarzyło jeszcze raz to postąpiłbym tak samo. Tych dwóch mężczyzn, którzy bili moją matkę w barze dorwało wracającego z okręgu szeryfa. Ruszyłem by mu pomóc. Jeden z mężczyzn strzelił.

I tym się okazała ta wolność, do której uciekałem.

Zaraz się obudzę... obok kobiety, którą później pobiję. A później pobiję barmana, trochę wypiję, i jeszcze później ruszę z chłopcami do domu szeryfa, gdzie chłopcy zgwałcą jego żonę, za to że moja kobieta mnie z nim zdradzała. Potem wrócę do tego hotelu i znów będę bił moją kobietę. Ja grający postać ojca w tym dramacie pobiję matkę, a później matka zastrzeli ojca. I tak bez końca, ten jeden dzień z przeszłości moich rodziców, stał się dla mnie wiecznością. I najśmieszniejsze jest to, że wiem jak się wyrwać z tego zaklętego koła. Wystarczy żebym wyrzucił z siebie nienawiść i przyjął to wszystko z pokorą, ukorzył się przed miłością, pozwalając jej zając miejsce nienawiści. Tu cenią miłość i dobro, czuję to. Ale nie zrezygnuje z nienawiści, nie okłamię się, bo już nie potrafię kłamać... chyba dlatego przestałem cierpieć. Okłamałem się raz, zapominając o miłości do matki, próbując wykupić sobie tym wolność, ale już więcej tego nie zrobię. Teraz nienawidzę - nie zapomnę o tym, taka jest moja prawda i niech tak zostanie Boże.

Otwieram oczy. Uczucie. Ten sam pokój. Ta sama kobieta. Przytulona. Jak zawsze śpi. Odsuwam ją od siebie, wstaję i spoglądam przez okno. Ta sama ulica. Ten sam pogodny dzień.... moment... a co było dalej? A tak....

Maciej Dydo Fidomax
Maciej Dydo Fidomax
Opowiadanie · 14 lutego 2002
anonim
  • Anonimowy Użytkownik
    Blantus
    Inne. Czyta się jednym tchem.

    · Zgłoś · 17 lat