Pamiętaj, wciąż tu jestem.

Agata

Jeszcze wczoraj było inaczej. Dziś niebo wydaje się być bardziej błękitne, sunące po nim chmury bardziej fascynujące, a każdy wdech rześkiego powietrza cenniejszy niż kiedykolwiek. Nieraz słyszałam banały o tym, jak jedna chwila może zmienić życie człowieka. Moje życie zmieniły usłyszane niespełna dobę temu cztery słowa” ma pani złośliwy nowotwór”. Reszty już nie chciałam słuchać. Słowa, jak głazy toczyły się przez moją głowę, opadając wprost do żołądka- doznałam mdłości. Nie było omdlenia, histerii, krzyku, nie uroniłam nawet jednej łzy, przecież znalazłam się w nierzeczywistości. Doznałam dziwnego odczucia- jakby mój umysł oddzielał się od ciała. Surrealizm mojego jestestwa.

 

- Wiem, że to trudna sytuacja, dlatego dam pani namiar na świetnego psychologa i specjalistę leczenia bólu- miło, acz dość machinalnie objaśniała mi mój wyrok pani doktor.

-Skoro wiadomo, że guzy są nieoperacyjne, a chemia i naświetlania nic tu nie pomogą, to mogę znać chociaż w przybliżeniu czas jaki mi pozostał?

- Maksymalnie sześć miesięcy i to jest bardzo optymistyczny wariant, biorąc pod uwagę, że obecnie nie odczuwa pani żadnych dolegliwości związanych z nowotworem.

- Optymistyczny wariant…

 

Wyszłam z gabinetu kompletnie otumaniona i osamotniona. Usiadłam na zimnych krzesłach, wśród zimnych niebiesko- białych ścian lodowatego szpitala. W złości pomyślałam, że to jest fabryka kalek, zakład przemysłowy produkujący tony cierpienia. W tym momencie nie docierało do mnie, że stąd wychodzą też ludzie szczęśliwi, wyleczeni, zdrowi, z optymistycznymi diagnozami Widziałam tylko siebie w towarzystwie nowotworu. Dopiero potem zaczęłam się zastanawiać nad tym, co powiem Staszkowi, Ali, moim rodzicom, współpracownikom, szefostwu…

„ Cześć. Umieram. Musimy wspólnie pomyśleć jak przeorganizować pracę i dom, aby nikt nie odczuł za kilka miesięcy mojego odejścia”?

A może lepiej nic im nie mówić? Nie chcę żeby płakali po kątach, nie chcę żeby przeżywali żałobę jeszcze za mojego życia. Boję się, że mój stan pogorszy się na tyle, że Staszek i Ala będą musieli mnie dźwigać, karmić, wycierać moją dupę i potem jedyne co po mnie zapamiętają, to zapach pampersów, maści na odleżyny i zmiksowanych, jałowych papek do jedzenia.

Ala będzie mieć do mnie pretensje, że nie dożyję jej osiemnastych urodzin, że może w przyszłości Staszek znajdzie dla niej macochę, z którą nie znajdzie porozumienia. A ja będę winna rozpadu rodziny, osierocenia dziecka.

 Już czuję się winna, że pozwoliłam się tak głupio podejść tej chorobie. Może gdybym wcześniej poszła do lekarza, gdybym wolny czas poświęciła na dodatkowe badania… Może… Czasu nie cofnę, nie pójdę w akcie desperacji do zielarzy i szarlatanów, którzy majdrując dłońmi nad moją głową wyciągną z moich kości i płuc nowotwór.

 

Od czasu diagnozy, a właściwie wyroku minął już tydzień. Nie odważyłam się dotąd powiedzieć komukolwiek o chorobie. Wieczorami, gdy wszyscy śpią, schodzę do garażu, siadam w aucie i płaczę, potem nawiew z klimatyzacji osusza moją twarz. Wracam do łóżka i aż do rana czuwam, bo nie ma mowy o śnie, gdy w głowie krzyczy śmierć.  W pracy przedłużyłam zwolnienie lekarskie, oficjalnie z powodu problemów w kręgosłupem i konieczności rehabilitacji. Dokuczają mi jakieś bóle w kościach, gorzej się oddycha, ale pomyślałam, że gdybym nie znała diagnozy, to wcale nie przejmowałabym się tymi dolegliwościami. Byłam umówiona z psychologiem, ale nie poszłam na to spotkanie. Stwierdziłam, że ktoś, kto nie jest w takiej sytuacji jak ja, nie ma pojęcia co przeżywam, a ja nie chcę być kolejnym przypadkiem z podręcznika. Nie życzę sobie, żeby jakiś wypacykowany pseudolekarz , sztucznie i gładko modulowanym głosem instruował mnie, jak mam się pogodzić ze śmiercią, jak mam na nią przygotować moich bliskich, żebym pozwoliła sobie na strach i cierpienie. Co to, to nie. Żyłam po swojemu, to i odejdę po swojemu.

 

Dużo lepiej od psychologa podziałała na mnie wizyta u notariusza. Tam, wszystko zostało wyjaśnione, rozpisane, zapisane i pomyślałam, że przynajmniej pod tym względem zostawię po sobie porządek.  Wychodząc z kancelarii notarialnej dopadł mnie duszący kaszel. Nie mogłam złapać tchu, było mi gorąco, a klatkę piersiową rozrywał ból, jakby guz usilnie chciał się wydostać na zewnątrz po drabinie oskrzeli, tchawicy i migdałków. Przycisnęłam do ust ohydnie perfumowaną chusteczkę higieniczną. Na tle białego zawiniątka, śmierdzącego niby-lawendą, widniała moja krew, a właściwie ciemnoczerwone skrzepy, miniflaki. Kawałki moich tkanek muszą w końcu ustępować miejsca obcemu tworowi, który we mnie wzrasta. Chwast zalęgnął się w doniczce i powoli tępi inne rośliny. Kaszel ustąpił, lekko kręciło mi się w głowie, a po kilku godzinach zupełnie zapomniałam o tym incydencie.

 

Mijały kolejne tygodnie, doskwierał mi codziennie coraz większy ból i trudności w oddychaniu. Którejś nocy chciałam skorzystać z toalety, nie mogłam wstać, myślałam, że to tylko zwykłe odrętwienie, że zaraz przejdzie. Próba wstania z łóżka skończyła się upadkiem z wielkim hukiem. Obudził się Staszek przerażony hałasem i widokiem mnie leżącej, nie potrafiącej wstać o własnych siłach.

- Matko Boska, co się dzieje? Jak się czujesz?!- mój mąż trzęsąc się z nerwów próbował mnie unieść z podłogi.- Położę cię z powrotem na łóżku i dzwonimy na pogotowie.

- Nie, Staszek, proszę tylko nie szpital.- bałam się, że jeżeli w tym momencie trafię do szpitala, to już z niego nie wyjdę, że przyjdzie mi umierać widząc białe lub błękitne fartuchy, szare ściany i pełne litości spojrzenia pielęgniarek.- Staszek, tak ma być. Ja umieram.

- Co ty mówisz?! Ja wiem, że źle się czujesz, ale bez przesady. To pewnie tylko dysk ci wypadł, czy coś- nie patrzył na mnie. Mówił i mówił, próbując drżącymi palcami wystukać numer 112.

Złapałam jego dłoń, mocno ścisnęłam, aby wrócił do mnie i posłuchał co mam do powiedzenia.

- Staszku, ja mam raka w kościach, w płucach, może już nawet w mózgu. Nieoperacyjny, nieuleczalny. Nie chciałam wam mówić, nie potrafiłam…- nie wiedziałam co i jak powiedzieć dalej.

Pierwszy raz zobaczyłam jego słabość, bezsilność wobec losu. Teraz przeżywał to co ja dwa miesiące temu. Szok i niedowierzanie mieszały się z rozpaczą. Ukrył twarz w dłoniach i zaczął płakać, szlochał rzewnymi łzami, a ja nie mogłam znaleźć jakichkolwiek słów, aby ukoić jego strach i ból. Czułam się winna, że ukochanego człowieka postawiłam w takiej sytuacji. Wyciągnęłam z nocnej szafki wszystkie wyniki badań, lecz nie chciał ich czytać. Zamiast na pogotowie zadzwonił do lekarza, którego miałam wzywać w przypadku nagłego pogorszenia. Przyjechał do nas w ciągu 40 minut i postanowił, że trzeba mnie przetransportować do ośrodka opieki paliatywnej, bo rodzina nie będzie w stanie monitorować mojego stanu 24 godziny na dobę, już nie mówiąc o pomocy w codziennym funkcjonowaniu.

Stało się to, czego obawiałam się bardziej niż śmierci. Rodzina dowiedziała się o mojej chorobie za późno, a ja powoli stawałam się warzywem. Czucie w nogach nie powróciło, do tego okazało się, że przy upadku pękła kość biodrowa. Byłam przykuta do łóżka, z rurkami w nosie, w żyłach i między nogami. Nie wiem co było gorsze, upokorzenie bycia zdanym na łaskę innych, czy to, że Staszek nie widział już swojej atrakcyjnej Kingi tylko chuchro połączone z aparaturą i śmierdzące powolnym procesem gnicia.

 

Leżałam, słuchałam, patrzyłam, wąchałam. Wkurwiał mnie duszpasterz i psycholog, pierwszy z nich próbował mnie namawiać do zbliżenia się do tego co miłujące, wieczne i co podobno z wielką łaską dba o każde żywe stworzenie. Widocznie nowotwór był dla Boga ważniejszym i doskonalszym bytem skoro postanowił, że wyhoduje go na mnie, a właściwie kosztem mnie. Duszpasterz przestał przychodzić, dopiero gdy poprosiłam personel ośrodka, aby go do mnie nie wpuszczali. Wtedy nasłano na mnie panią psycholog. Młodą dziewczynę zaraz po studiach, której słodko pierdzący głos miał koić mój ból. Ją również odesłałam.

Jedyne osoby spoza personelu medycznego, które pozwoliłam do siebie dopuszczać to córka, mąż, rodzice i młodsza siostra. Przychodzili, mówili, płakali, próbowali krzywo się uśmiechać, przekazywali pozdrowienia i przynosili kwiaty o słodkim zapachu, który kojarzył mi się z kaplicami cmentarnymi. A ja odchodziłam zbyt powoli i zbyt boleśnie, bo ku mojemu nieszczęściu wciąż byłam świadoma i wszystko czułam, nawet wyraźniej niż gdy byłam zdrowa. Zapach perfum Staszka docierał do mojego nosa dużo prędzej, zanim on w ogóle przekroczył próg umieralni fantazyjnie imitującej warunki domowe. Lekkie jak puch, długie włosy Ali roztaczały przyjemną delikatną woń dziecięcych szamponów. Tylko ja śmierdziałam, nawet gdy mnie umyli, nabalsamowali, nic nie przykrywało odoru ludzkich wydzielin, moich i innych towarzyszy w umieralni.

Tamtego ranka obudziłam się bardzo wcześnie, jeszcze przed 5.00. Byłam pogodna, lżejsza. Wiedziałam, że to jest ten dzień. Czułam całym moim ciałem i umysłem, że dziś zakończę swoją drogę. Wokół mojego łóżka migały kolorowe światła, a z nich wydobywały się kojące szepty. Wołali mnie. Nie mówili, że już czas, że trzeba iść w stronę jasności, tylko powtarzali moje imię. Pociągnęli mnie za sobą, wyrwali nagle z ułomnego, zniszczonego ciała. Już nic nie bolało, nie było wstydu, upokorzenia ani poczucia winy. Nie spotkałam tam żadnego bóstwa, tylko przyjaciół, którzy pokazali mi, że tam żyje się bardziej, mocniej, intensywniej.

Przyszłam do ciebie, bo wiedziałam, że mnie posłuchasz, że napiszesz o mnie. Tylko tak mogę sprawić, że Ala oraz Staszek znowu mnie usłyszą. Ala 5 września będzie obchodzić osiemnaste urodziny. Staszek do dziś boi się jeździć w nasze ulubione miejsca na Mazurach, może gdy kiedyś to przeczyta, ten lęk minie. Niech wiedzą wszyscy, ja wciąż tu jestem, na wyciągnięcie ręki.

 

Agata
Agata
Opowiadanie · 3 marca 2021
anonim