Klarze
Budzi mnie stukot pociągu. To miarowe, dobrze znane: tu tuktu, tu tuktu tu tuk- koraliki na różaniec. Matko Boska Niedobudzona zmiłuj się nad nami. Nawet nie chce otwierać oczu. Doskonale wiem, co zobaczę: Miasto, ten stary kaprawy gołąb, po nocy pełnej rozpusty czyści piórka w przymglonym słonku. Stukotem szpilek zbyt młodych kurew wydziobuje ostatnie cienie z rozespanych bram. Zużyte prezerwatywy, szczykawki, obrączki. Bezdomne koty, bezpańscy ludzie. Nie chce otwierać oczu.
Słyszę jej oddech kraulem w spokojnym oceanie światła. Rzadko tak oddycha. Rzadko w ogóle oddycha. Najczęściej zachłystuje się powietrzem jak wprawny topielec, szybko i bezmyślnie. Ostatecznie.
Słyszę jak się porusza. Przeciąga. Ziewa. Wstaje. Wodzę za nią oczyma po wypełnionym światłem pokoju. Jest jak jeden z promyków. Ruchliwa. Wreszcie przystaje i spogląda mi w oczy. Niedospana noc pręży leniwie grzbiet w jej spojrzeniu. Kolejna niedospana noc. Te wszystkie niedospane noce- milczenia zamiast zgadywań.
Kimkolwiek jest Ten, który ulepił nas z tej świetlistej gliny, wierzę, musi się nieźle bawić patrząc na to wszystko.
- Jeśli bym tylko umiała, spełniłabym każde twoje marzenie.
Czarna bluzka na ramiączkach, nowa kaseta Bjork, zaliczona sesja, włosy czarne i proste, miłość jak koc brązowy w kwiaty niebieskie, zmartwychwstanie chryzantem na każdym grobie...- mysli- strzały w mojej, ciężkiej tego ranka głowie.
Milczę.
-Może wtedy byś się uśmiechnęła.
-Może byśmy cos zjadły- uśmiecham się.
Mała, dość brzydka kuchnia zdecydowanie zyskuje na uroku rozświetlona wczesno- porannym słońcem.
Jej twarz, zazwyczaj doskonale marmurowa, tak piękna i żywa w tym ciepłym blasku.
Zlane w jedno dryfujemy morzem światła. Nagle jest mi po prostu dobrze.
-Znów zabrakło kawy- promieniście szczelna łódź zaczyna przeciekać. Toniemy! Bezwładne ciała aż na samo dno niewygodnych stołków, lepkiego stołu, jakiegoś poniedziałku.
-Kupię.
Nawet najnaiwniejsza niepewność lepsza od pewności.
Idę Miastem. Idę ulicami, gołębiami, wodą w butach. Każdym przechodniem, każdym jego krokiem.
Miasto idzie mną. Nagłym blaskiem w oczy, kwiaciarką z wiązanką liści zamiast nowego płaszcza, kroplą tłumu w arterii przejścia dla pieszych.
Wdycham tę przepojona zapachem spalin, szczyn i jesieni wolność. Aż do bólu.
Kimkolwiek jest Ten, który wystroił nas w te śmieszne ciała, wierzę, tkaniny miał najlepsze, nici mu zabrakło.
Przynoszę jej bukiet liści. Chłopiec- wiatr, syn tej zdziry Jesieni, dmuchnął mi nimi pod stopy koło parku. Podczas gdy jego matka szlaja się po Mieście w towarzystwie młodzieńców o włosach lśniących od żelu, maluch się nudzi. Zaczepia przechodniów, strząsa kasztany dla przedszkolaków, młodym dziewczynom podwiewa sukienki, starszym rozwiewa loki i złudzenia. Pozbierałam liście i dostałam wietrznego buziaka. Prosto w nos.
Jak wytłumaczyć? Ludzie mimo daru patrzenia, nie widza. Jak w to uwierzyć?
Znajduję ją pod stołem w kuchni. Siedzi skulona, z szeroko otwartymi oczyma.
Zawsze fascynowały mnie jej oczy. Były jak szklana kula ze zręczną imitacją Mikołaja i śniegu- raz w nie spojrzawszy chciałeś patrzeć jeszcze i jeszcze. Niby wiedziałeś, ze to tylko szkło i plastik , niby wiedziałeś, ze to tylko oczy brązowe. Jednak wystarczyło raz popatrzeć, choćby czubek spojrzenia zanurzyć. I już, nie wiedząc kiedy ani jak, płynąłeś gęstym miodem jej tęczówek, prosto po plaster świeżo z ula, po garniec złota, po sznur pereł. Wystarczyło otworzyć usta i pozwolić tej lepkiej, słodkiej mazi wlewać się w siebie, a wszystko to, co u kresu przestawało błyszczeć zlotem. Odnaleziony orgazm, osiągnięta nirwana w powolnej lepkości oddechu, w ruchach skrępowanych.
Nawet, jeśli udało ci się wypłynąć na powierzchnię, świat miał zawsze już dla ciebie kolor miodu.
7 lutego 2001 roku skacząc na główkę w bursztynowe jeziora rozbiłam czoło o tafle szkła. O szklane oczy lalki.
Znajduje ją pod stołem w kuchni. Siedzi skulona, z szeroko otwartymi oczyma.
Wyciągam rękę i najdelikatniej jak umiem gładzę blady policzek, przygryzione wargi. Tulę ją do siebie. Przepraszam. Za każdą sekundę spóźnienia, za każdą chwile niewierności miejskiej, za każdy kawałek drugiego śniadania rozdany gołębiom. Szeptam że przepraszam.
Kimkolwiek jest Ten, który postawił nas na swojej drodze, wierzę, musi mieć dusze clowna i mordercy.
Podobno stwarzał na swoje podobieństwo.
Kolejna noc. Kalka z tysięcy tych nocy, które już za nami. Stara znajoma- bezsenność z księżycem pod pachą. Siedzimy na balkonie. Na srebrnym balkonie w srebrnym Mieście.
Od betonu ciągnie mdłym, pachnącym smażoną ryba i wódką chłodem. Cmentarnym chłodem.
Nie wiem jak bardzo skrzywdziłam ja tym razem. Nie mam pojęcia ile świątyń tym razem będę musiała odbudować, ile choinek ubrać, ilu ślepcom wzrok przywrócić na przebłaganie za grzechy moje. I całego świata.
Nigdy mi nie mówi. Prosi tylko: "Pilnuj mnie we śnie". Każdej srebrnej nocy na tym samym srebrnym balkonie pilnuję jej snu i pilnuję snu Miasta. A gdy krzyczą przez sen tulę ich cichutko i szeptam im do uszu srebrne kołysanki.
Poznam dotyk opuszków jej palców na karku i on nas uwolni. Smak spaceru nad Wisłą w popękanych wargach i on nas zjednoczy. Zapach pajęczyny włosów tkanej wiatrem i ona nas wyzwoli.
Rozpinam guziki nowej białej bluzki. Tarcie ust o usta, ciała o ciało. Powoli, bardzo powoli. Byle jej nie wystraszyć, nie wystraszyć siebie. Obyśmy obie wierzyły, ze to sen. Grzech ciężki, zmazywalny. Coraz wolniej. Sztruksy niebieskie, wytarte. Mały palec u nogi śmiesznie zakrzywiony. Lewe ucho jak u dachowca- włóczęgi wystrzępione. Byle nie spłoszyć chwili zjednoczenia. Oby skrzydlata a jednak wierna została. Dwie podłużne blizny na prawym kolanie. Trzy równoległe na lewym nadgarstku. Coraz głębiej, coraz bliżej. Wieczne kłopoty z ortografią, kłamstwo jak kaptur bo może padać, strach wygodniejszy od natury, krzyk mamy, milczenie ojca, udowodnię sobie, udowodnię wam, zachód słońca zbyt bolesny, wiara w Niego, ze wybaczaaaaaaaaaaaaa......
Kimkolwiek była ta ja, która kładła się by nie wstać, wierzę, pokochałam ją.
Rozłożona we mnie wygodnie uśmiecha się teraz każdym lustrem. Spokojnie. Słonecznie.
"(...) Był wieczór. Księżycowi brakowało więcej niż polowy.
Chciało się czegoś, co było ogromnie daleko.
(...) Zmieszany stałem na ścieżce. Zmieniła się pogoda,
Z łąk podniosła się mgła. Senne białe zasłony.
I ja pobiegłem w te mgle."
J. Podsiadlo