Przemieszkiwał hen, pod samiuśkim lasem, tuż za docierającym do niego, niekiedy cichym, a na ogół wrzaskliwym echem życia: w miejscu idealnym dla mizantropów. Co miało swoje niewątpliwe plusy i minusy. Minusów jednak było mniej, gdyż ze względu na odległość i trud pokonywania dystansu od metropolii, czuł się lepiej niż ci, co do niego przybywali. Co, gdy chcieli trafić do jego pustelni, musieli zaryzykować, że zastaną zamknięte drzwi i opuszczone rolety. Dziękował więc za spadkową chatynkę, za istny pałac umożliwiający mu powroty z odwiecznych zmartwień. Powroty do krain świętego spokoju.
Przedtem nie troszczył się o dom. Nie poświęcał mu czasu. Poprzedni nie miał dla niego znamion realnych. Był zaledwie marzeniem, które często fosforyzowało w nim silniej. Zwłaszcza gdy wieczorkiem, po pracowitym dniu, siadywał na tarasie i patrzył w las. Albo jak leżał na kanapie i obserwował mrugające zmiany barw telewizora, zamyślony nad tym, czy jego życie ma jeszcze sens. Albo gdy pytał swojego drugiego ja, czy może sensem tym jest wiosna, ta nieustannie rześka pora zadziwienia naturą, ów późny czas wrażeniowej osmozy? Moment przenikania przez biologiczne narodziny zmian? Przeobrażeń zachodzących w nieosiągalnej przyszłości?
A może ten sens życia wyrażał się brakiem widocznego sensu, codziennym padaniem na nie swoją twarz, rutynowym podnoszeniem się z nie swoich klęczek?
*
Gdy po dziadkach odziedziczył niepokaźną chałupinę, kiedy się z nią utożsamił i kiedy stał się właścicielem podpiwniczonego dostatku, nie było rzeczy, której by nie zrobił, by uchronić się przed wizytami nieproszonych gości.
Niechcianych, bo każda ich wizyta łączyła się z bólem, z rozdrażnieniem, napadami wściekłości i połykaniem mnóstwa uspokajających kropli. Bo zdawał sobie sprawę, że poprzednio prowadził jedwabne życie idioty. Osobistości przegranej, która do wszystkiego się przyczepiała. Chciała o wszystkim decydować i na wszystko mieć wpływ.
Wcześniej zaperzał się, a kiedy już się wykrzyczał, przechodziło mu całe to histeryczne napięcie i zaczynał z innej beczki. Potulny, uwolniony od zalewającej go krwi, zasklepiał się we własnym świecie i coraz niechętniej pokazywał się na zewnątrz.
Nie cierpiał doradców, ekspertów, dyrygentów, reżyserowania cudzego życia, obcych i podniesionych głosów. Nawet szeptów nie w porę. Teraz mało co go interesowało. Chował się przed problemami, które przestawały rozwijać się zgodnie z jego przewidywaniem. Był z nich wyłączony, znajdował się na krańcach tego, co go jeszcze pasjonowało. Zakończył w sobie pewien maniakalny etap doświadczeń i rozpoczął nowy: porzucania rzeczywistości.
A dzisiaj? Z trudem przyznawał się do swojej niecierpliwości: uwidoczniona i znana prawda o niej, była zaledwie fragmentem, częścią wyimka prawdy. Passusem z pewnością nie tłumaczącym go z zacietrzewienia. Z rozdrażnionego, cholerycznego reagowania na otoczenie. Z tej prawdy, że jest cholerykiem.
Tak o nim myślano, a on, z różnych przyczyn, nie chciał zmieniać im krzywdzącej go opinii. Bo choć gdy po chwili niekontrolowanego wybuchu, miotania najgorszymi wyzwiskami, a czasem, oskarżeniami nie trzymającymi się kupy - przenosił się do swoich spraw, cichł na dłużej i sprawiał wrażenie skruszonego, to przecież, mimo tych wściekłych prób zaprzeczania faktom, pozostawał człowiekiem raptownym.
*
Piątek nie budził w nim zaufania. Gdy, jak zwykle, uważał się za skończonego, przynosili mu telegram z przymusową propozycją wyjazdu do miejsc znanych z autopsji lub realnego cierpienia. Wręczano mu skierowanie do następnych udręk i dawano wolne od wyciszenia.
W czwartki nie wychodził też. Chyba, że do pobliskiego lasu. Zasłaniał się wtedy reumatyzmem lub pretekstami w rodzaju kwękającej pamiątki po borowinie. W środę zdarzał mu się bezrobotny facet z elektrowni, blady jakiś, wymięty, no i te jego znoszone ręce; wścibski i szalenie bystry w rozglądaniu się po jego chudobie: tu spojrzy, tam zajrzy i od razu wie, czy warto posiedzieć, czy ma szansę wkupić się w jego przychylność, czy kto gdzie mu co da: na drogę, na podręczną tacę czy do zrozumienia.
Zaś w poniedziałek – w ten szewski czas, jak najbardziej; to był wymarzony dzień na przechadzki. Dzień prawie że stykający się z niedzielą (jakkolwiek niedziela, to irytujący gwar, odświętny deptak. Wyłażenie z nor i barchanów podstawowych komórek, drałujące przodem bachory uzbrojone w baseballowe kije na niegrzecznych przechodniów, z tyłu, niczym surykatka na warcie, uważna, nadęta, upierścieniona i w pretensjach - szyja rodziny).
Zatem w poniedziałek. Lecz nie jesienią. Jesień stanowiła dla niego za bardzo oślizłą porę roku. Przenikliwe zimno, drobny deszczyk, wczesna ciemność, rześkie i pochmurne wstawanie, były to przyczyny narodzin jego chandry.
Co innego wiosną. Wiosna proponowała mu wycieczki do lasu i barwy zieleni zroszone czystością. No i chodzenie po czymś, co do teraz nosiło nazwę łąki.
*
Gdy tak szedł przed siebie, w pierwszy dzień wiosennego tygodnia, nie myśląc o niczym szczególnym, widok domu w środku polany sprawił, że jego nogi same skierowały go tam, gdzie ostatnio był z ładnych naście lat temu. Rozczulający widok szkraba z przeszłości, niespodziewanie nałożył się na chatkę z wesołą smużką dymu.
I widok ten zaczął wydłużać mu twarz, bo w miejscu, gdzie spodziewał się okna swojego pokoju i gdy niemal oczekiwał pojawienia się swojej piegowatej facjaty, zobaczył dziurę po nieistniejącej szybie, dojrzał syczącą czeluść przybitą do dwóch skrzyżowanych dech. A na podwórzu, zamiast ogona Czaka, drobną, roztrzęsioną maszkarę, tycie stworzonko, ujadającą furię wpisaną do encyklopedii pod hasłem pies.
Zaskoczyło go to uderzające podobieństwo; być może skondensowana wściekłość - wysusza, być może z mikrej i zjeżonej psiny, też kiedyś był tłusty brytan, a teraz została z niego skóra i kość.
Z szopy przy pompie wyszedł knypek z siekierą gotową do strzału i omiótł go niezbyt przychylnym wzrokiem. Ziewał, a w jego szczęce czarne pieńki grały w chowanego. W słońcu przemknęła bezcielesna postać, omamowy, dyszący chęcią zemsty goguś, a krzykliwie merdający piesek szydził mu prosto w twarz. Jakby, wtórując swojemu panu, całym drgającym ciałkiem drwił z niego żarliwie: „i ten cię zawiódł, i on też jest twoim Brutusem, Brutusie”.
Zapragnął uciec przed jego ironią, schować się pod pierzynę, przenieść wredne myśli na inny brzeg, znaleźć się w miejscu nieodwołalnej samotności, skąd mógłby wypatrywać siebie idącego łąką!
I tak sobie gwarząc z marzeniami, po godzinie marszu, dotarł do tramwajowej pętli. Wsiadł do pierwszego. Było czubato. W trakcie jazdy, barczysty jegomość z podgardlem perliczki, rozwalony na siedzeniu, beznamiętnym wejrzeniem smarował okno, a gdy, przed przystankiem, tramwaj zwalniał, lub gdy zawadiacko przygrzewał na zakrętach, babina z paczką dwa razy większą niż ona, co chwilę, z uśmiechem proszącym o wybaczenie, lądowała mu na klapach jesionki.
Przyglądał się mu przez parę minut, a gdy się zorientował, że choć pan perliczka, co rusz trącany paką, nie ma zamiaru wstać, jak obcęgami chwycił go w dwa palce za ucho i powiedział życzliwie: a ku ku!
Na krzaczastej wysokości brwi ukazała się zdumione ryło jesionki i od tego momentu babina siedziała z paczką na podołku, podczas gdy jegomość w jesionce dostawał wysypki z nieposiadania.
W nagłym porywie entuzjazmu, jednocześnie, omusnęły go te same, a mimo to różne przypomnienia ciemnych spraw. Spraw niewyjaśnionych, a bliskich, zapadłych w pamięć. Wynurzających się z niej. Objawionej w drobiazgach, gestach i poruszeniach głowy. W spojrzeniu z lustra, tanecznym, wolnym od trosk przechadzaniu się po ulicy.
Owładnął nim ten sam, lecz odmienny sen: nieobecny, patrzył na zdejmowaną i układaną na mchu kurtkę, na buty kołysane wiatrem, na wywalony język.
Spoglądając poprzez okna, w skrzypiącym trakcie pożegnalnej jazdy przez osiedla, nieoczekiwanie obce, żyjące własnym, szokująco nowym rytmem, miał dziwaczne przekonanie: nie znalazł się tu na darmo.
Tramwaj, ze zgrzytem ulgi, zatrzymał się między przystankami. Zrozumiał, że jest to znak. Wydostał się z jego wnętrza i szedł dalej; nie mając pojęcia, dokąd. Nareszcie wydało mu się, że jest na miejscu. Zaciągnął się powietrzem i zakładając powróz, patrzył w minione życie, jak w kolczasty obraz łąk.
Przebywał teraz w krainach błyszczących lakierków i trzcinowych laseczek, butonierek i kamelii, wśród pozdrowień i przyjaźni na mur. Lecz nadal widział dzieci niosące w reklamówkach roześmiane głowy swoich rodziców i pomyślał, że bez żalu i na zawsze opuszcza zautomatyzowany, techniczny Wiek Cyborga. Z ulgą stwierdził również, że po raz pierwszy od lat nie musi się niczym przejmować i zamartwiać tym, co nastąpi później, gdyż to, co miało nadejść, już jest. I wiedział że nic gorszego już go nie spotka, bo najlepsze zdarzenia są już za nim, więc z rozbawieniem stwierdził: jutro też jest dzień.