Muszę powiedzieć, że nigdy przedtem nie było aż tylu matuzalemów w jednym miejscu. Jeżeli dotychczas zdarzały się większe imprezy, jak, dajmy na to, stypy, jeśli wcześniej wszyscy zgromadzeni ciekawscy mieścili się w nim swobodnie, to teraz panował ścisk, powszechny entuzjazm, zaaferowany zgiełk. Kiedy zaś po Poprawczaku zaczęła krążyć wieść, że oblubieńcy dawno już przekroczyli siedemdziesiątkę, chętnych ujrzenia samobójców przyszło co nie miara, a sala dosłownie pękała w szwach.
Był więc, nie wiedzieć z czego, dumny Boss z bukiecikiem fiołków. Wyjątkowo bez białego fartucha i notesu. Za to w reprezentacyjnym garniturze z czasów, gdy budził w nas popłoch. Była też nasza przewodnicząca, przysadzista babina o potężnym głosie i gigantycznym sercu. Pojawiły się pielęgniarki prosto z dyżuru. Okoliczni tubylcy z niedalekich pokoi. A wszyscy zaaferowani, podnieceni, odstrojeni w co kto miał.
Wybranek, przebrany w smoking, podstrzyżony, ogolony, pachnący lawendą, prezentował się dostojnie, a panna młoda tryskała szczęściem. Umalowana, lecz bez przesady, wystąpiła w sukience zabielanej krepą. Robiła wrażenie nieśmiałej, potulnej, mimo to, jak jaka zalotnisia, kokietka, flirciara, kobieta już nieco w latach, ale dysponująca wyraźnymi fragmentami urody, nie mogła się powstrzymać od strzelania zalotnym oczkiem.
Historia jak z filmu: pan młody miał dosyć poprzedniej. A z obecną czuł się całkiem do rzeczy. Oboje mieli ryzykanckie usposobienia, postanowili przeto „wyjść na przeciw kosmatym skłonnościom”, jak powiedział świadek, złośliwiec, kumpel z sąsiedniego wyra, zawistny, że to nie on zdobył się na odwagę i przepuścił taką okazję. Co w pewnym sensie było i moim udziałem, gdyż i ja podzielałem jego zdanie, ja również miałem chrapkę na kobierzec, toasty, pompę w otoczeniu lampionów i ja też nie mogłem przeboleć, że to nie mnie trafia miłosny szlag.
Tak czy inaczej, spotkali się dopiero na egzekucji. Ślub należał do niezapomnianych wydarzeń. Był częścią atrakcyjnych zajść kończącego się lata. Urozmaiceniem codziennych rozmów w trakcie nudy, gdy nie było co robić i pozostawało nam tylko tępe słuchanie wiatru za oknem, kropel bębniących o dach