Mówiliśmy na niego „ten Wiktor”, „kochany Przecinek”, „ta wredna Dynia”. „Przecinek”, bo na widokówkach pisanych do nas, było tych przestankowych zasieków więcej, aniżeli sensu pomiędzy nimi. „Dynia”, bo pękaty. Niekiedy był „Garbusem”, czym popadnie, zależnie od okoliczności. Mówiliśmy do niego w akompaniamencie odpowiednich akcentów, zająknięć, przydechów i spojrzeń, z tą choreografią wzmocnień, z tymi nic nie mówiącymi omówieniami, które ilustrowały nie tyle jego, co nas.
Mieszkał nie wiadomo gdzie, na waleta, przygodnie, w piwnicach z wybitą szybą, na klatkach schodowych. Może kogoś miał, rodzinę, krewnych z kłopotami, watahę przypadkowych znajomych, którym zawsze się jakoś kulało i nigdy nie narzekali.
Nie byłem na bieżąco w tych jego parantelach; zresztą nie tylko ja, inni również blado się w nich orientowali, bo faktem jest, że gdy zachodził do naszej konfraterni, do naszego klubu „Pod Wesołym Mamlaczem”, z grubsza biorąc obchodził nas niewiele, ot, starczało nam energii na jakieś zdawkowe cześć rzucone w przelocie, a potem na szybki powrót do stygnącego sznapsa, do przerwanej rozmowy.
Kiedyś był tu mile widziany, był naszą maskotką, niemal ulubieńcem, a teraz, gdy zjawiał się wśród nas, jak zwykle nie w porę, z gwałtownym entuzjazmem poklepywaliśmy go po skoliozie, zachęcaliśmy do snucia zwierzeń, które, udawaliśmy, że nas interesują.
W atmosferze pełnego niezrozumienia, w otoczeniu naszej “aprobaty” i serwowanych drinków przekonywaliśmy go, że ciągle jest dla nas ważny, niezbędny i niepowtarzalny, a on to przełykał, brał za dobrą monetę, rozklejał się, cieszył się jak dziecko, któremu obiecano księżyc na gumce.
Uśpiony naszym bazyliszkowym podziwem, starał się nie dostrzegać, że ukradkiem, ponad nim i jego bezradnością, przesyłamy sobie migoczące znaki, że z utęsknieniem wypatrujemy chwili, kiedy nareszcie przestanie truć i zniknie.
W miarę łagodny i w miarę nierozgarnięty, ze stoickim spokojem znosił głupotę mądrzejszych, więc lubiliśmy go. Ale niekiedy, będąc górą w jakimś sporze, umiał to wykorzystać, umiał mścić się za krzywdy, podnosić nastroje do rangi “wydarzeń”, które decydowały o jego zmiennym samopoczuciu.
Gdy miał zły dzień, stawał się nieustępliwy, ponad miarę spostrzegawczy. Jednak przeważnie starał się nie wiedzieć, że go lekceważymy, że nabijamy się z jego niegustownych, teatralnie ogródkowych przeżyć.
Na moment, na migawkową chwilę, zanim wróci do swoich losowych nadżerek, pod schody, na dworzec, do mniej niż samotnej rzeczywistości wagonu, stawał się tym, czym był niegdyś: człowiekiem posądzanym o zdrowy rozsądek. Jego twarz odzyskiwała poprzednie kolory, znużone oko przestawało być nieufnym, argusowym wziernikiem, zalęknionym i nieprzystępnym judaszem popatrującym na niepewny i pokątny świat. Odrodzone optymizmem, zdawało się wyrażać to, co nas w nim drażniło, peszyło, co sprawiało, że mógł czuć się od nas lepszy.
Na samym początku powszechnej euforii zjawiał się częściej „Pod Wesołym Mamlaczem”, ale gdy karczma przeobraziła się w bilardowy pub o stu lampionach, gdy zyskała nazwę sprzeczną z przeznaczeniem, lecz zgodną z dochodowym duchem czasu, Wiktor wsiąkł.
Nagle przestało go być w nadmiarze, a jego wyfiokowane rozrzewnienia przestały nam dokuczać. Pojawiły się ploty, że trafił do mieściny słynącej ze złóż nostalgii oraz Domu Przewlekłej Opieki.
Gdzie jak gdzie, ale tam, pośród swoich odbić w rzece i refleksów na tarasie (o którym to tarasie pisał nam tym swoim afektowanym maczkiem, tym z piekła rodem, nieczytelnym pismem, którym nas uwodził, zachęcał do odwiedzin), mógł wreszcie znaleźć to, czego bezskutecznie pragnął: wyrozumiałość.
Naciągał nas na odwiedziny, na które nie dawaliśmy się namówić, zapraszał nas do Poprawczaka raz po raz, a my, po bohatersku i do końca udawaliśmy przed sobą, że jego namowy nie dochodzą do nas.