Często czułem się jak krasnoludek wierzący w dzieci. Nieraz widziałem to, do czego nie powinienem się przyznawać.
Zacznę od Mamy. Był to czas, gdy wolałem nudzić się zespołowo, wyjść na podwórko, zobaczyć inne dzieci, usłyszeć, jak żyją, co robią, kiedy starych nie ma na horyzoncie, no i czy mają prawdziwego tatę. Jednak mogłem się z nimi zadawać tylko na placu zabaw.
Do nas nie miały po co przychodzić: za dużo im było nie wolno; wszędzie wysprzątane na błysk, trzeba wkładać pokrowce na buty, nie zostawiać śladów na meblach, a zbyt głośny śmiech jej zawadzał.
Przybiegała wtedy z awanturą, stawała w drzwiach i zabierała się za „troskę o nieletnich”. Albo snuła marudne rozważania o niepewnym jutrze. To samo z bieganiem, tupaniem, wszelką ekspresją; cudze szczęście stanowiło dla Mamy policzek: jeżeli w domu wisielca nie wypadało nawijać o stryczku, to przy niej nie uchodziło manifestować radości.
No, a kto udźwignie tyle zakazów? Toteż na ogół siedziałem sam.
Nie była w stanie niczego dla siebie załatwić. Dla mnie - tak. Kupowała mi najlepsze rzeczy. Odpowiednie i najdroższe. Ciuchy szyte na miarę, kompakty z bajerami, wiśnie „prosto z krzaka”. Sama poprzestawała na resztkach.
Robiła za mnie wszystko, chociaż byłoby lepiej, gdyby mnie tak nie wyręczała i dopuściła do zaradności. Nie pozwalała niczego tknąć. Miałem się tylko uczyć. Jej refrenem było powiedzenie: to nie na twoją głowę, ja zrobię lepiej, rób tylko tyle, ile możesz. Więc nie robiłem niczego i do dzisiaj mało potrafię.
Nie dam rady, nie mogę, nie umiem, były to moje mantry, wygodne słowa, usprawiedliwienia przychodzące zaraz po przebudzeniu. Choć zdawała sobie sprawę, z jakim trudem włażą mi do glacy poszczególne ciekawostki i męczy przyswajanie różnorodnych wiadomości, zwłaszcza dat, była zdania, że nie należy mnie za często chwalić, zachęcać do wzmożenia wysiłków, przesadnie mobilizować, bo wpędzi mnie to w depresję i zmusi do porzucenia umysłowych treningów.
Uważała raczej, że trzeba mnie chronić przed wbijaniem w dumę, traktować je w sposób naturalny, podchodzić do nich zwyczajnie, jak do zakichanego obowiązku względem niej lub – jak do terapeutycznych ćwiczeń mojej rozwichrzonej pamięci.
A ojciec? Tato nie potrafił na mnie patrzeć, wzdrygał się na widok karłowatego dryblasa, jak mnie nazywał. Nagle miał dosyć mojego rozmamłania, drgawek, czkawek i dygotów, tego, że jestem nieprzepisowo dorodny, jakkolwiek sam był wzrostu niedostrzegalnego, więc pewnego dnia wyniósł się w cholerę. Zaraz też wplątał się w nowe doznania, rządził na innym pastwisku, znowu szukając czterolistnej koniczyny, choć, jak chlapnęło się Mamie, skapcaniał do reszty i był już pod każdym względem niedorajdą.
W ślad za nim wymknął się z życia mój dziadek. Pamiętam, że nigdy nie potrafił zaakceptować warunków panujących w naszym domu, kołkowatego syna z muchami w nosie, wnuka, czyli mnie, pełzającego wybryku natury. Byłem wtedy poza domem, w jakimś sanatorium czy szpitalu, a gdy wróciłem, Mama starała się nie płakać.
Gdy jeszcze żył, zajmował prawą część małżeńskiego łoża. A kiedy umarł, miałem własny pokój i całe wyro.
Mama panoszyła się teraz w jednej kanciapie, a ja w drugiej i mogłem pozwolić sobie na zainstalowanie elektronicznych urządzeń, wieży, drukarki, komputera marki „fiut”, składaka opatrzonego mianem „ostatni dzwonek”.
Zacząłem też gromadzić pocztówki, wyblakłe albumy z podobiznami antenatów. Pochodziły z odległych czasów, tak rozmytych w pamięci, że gdy starałem się o nich dowiedzieć czegoś bliższego, nikt nie mógł zaspokoić mojej ciekawości. Przedstawiały zdjęcia z nieznanych miast i kurortów. Były sepiowymi wizerunkami wyburzonych domów. Przeglądałem je z mieszanymi uczuciami. Jeżeli dotyczyły bliskich mi osób, wywoływały we mnie przeszłość, odżywały we wspomnieniach.
Z ich powodu znajdowałem się myślami w pobliżu tych, którzy odeszli. Lecz kiedy przedstawiały twarze, których nie kojarzyłem, lądowały w koszu, bo nie były warte ocalenia. A przecież inni może mieliby odmienne zdanie, bo rzeczy i sprawy błahe dla mnie, dla pozostałych są często bezcenne i krewny czy przyjaciel osób na nich przedstawionych - chciałby mieć je stale przy sobie, gdyż to, co jednemu nic nie mówi, drugiemu wyciska łzy.
Zbierałem również płyty z encyklopediami, szczególnie geograficznymi, biografie malarzy, kompozytorów, literatów i opisy ich dzieł. Pokazywały miejsca, do których nie pojadę, tereny utracone, amputowane, obszary, których inaczej poznać nie miałbym szans.
Z początku traktowałem to kolekcjonerstwo jak niezłą metodę zabijania czasu i zabawę w magazynowanie informacji. Pochłaniały mnie lektury traktujące o wybitnych. Pozwalało mi to zachować resztki zdrowego rozsądku, skorygować przesadne mniemania o sobie, osuszyć zbiorniki z wybujałymi ambicjami, ale przede wszystkim utwierdziło w przekonaniu, że co było do powiedzenia, zostało powiedziane wcześniej i mądrzej, w związku z czym nie wypada otwierać wyważonych drzwi, po raz kolejny odkrywać koła i pływać wśród odgrzewanych kotletów.
Byłem więc ostrożny w ich doborze: pasjonowałem się książkami Mistrzów. Przedkładałem je nad powielaczowe cymesy rankingowych twórców. Wolałem poznawać teksty zwolenników rzetelnej wiedzy aniżeli produkty pochodzenia szmirowatego.
W dzień nie wychodziłem. Za to mogłem uczyć się. Nie narzekałem na brak zajęcia: zmęczyła mnie nauka – czytałem, nużyło czytanie – słuchałem radia lub oglądałem płytki z encyklopediami i lizałem świat przez komputerową szybkę.
A w przerwach między złudzeniami o poprawie mojego zdrowia Mama zmuszała mnie do gimnastyki intelektualnego mięśnia. Sprawdzała, jakie mam osiągnięcia, czy dokonuję postępów. Na tapetę wjeżdżały krzyżówki, kostki Rubika, quizy, szarady, rebusy. Lub grałem w szachy z mózgiem na prąd, ale „ostatni dzwonek” był za bardzo przebiegły: co rusz dawał mi baty. Wstawałem wtedy przed nią, zrywałem się za wcześnie, bo poprzedniego dnia za wcześnie kładłem się spać: uważałem, że bez wstawania w środku nocy życie jest za krótkie.
A któregoś dnia, gdy byłem pochłonięty wertowaniem swoich zbiorów, przez uchylone drzwi usłyszałem maminy głos, niechcący ułowiłem uchem, jak chełpi się moimi postępami i opowiada znajomym ze schodowej klatki, że niedługo wyjdę „na ludzi”.
*
Od kiedy Mama stwierdziła, że dorosłem i większy nie będę, spece od medycyny poradzili, by mnie przekonała, bym dogadał się ze swoją aparycją i dał sobie siana z wychodzeniem z pokoju. Oznajmili, że mogę się powolutku żegnać z planami na przyszłość i powinienem odmeldować się z marzeń o skokach na trampolinie, bo nadeszła dla mnie właściwa pora na medytację „o czarnych godzinach i najwyższych czasach”; powinienem zająć się przestawianiem zwrotnic z przyzwyczajeniami i studiowaniem nekrologów.
Mówili, że mogło być znacznie gorzej, bo choróbsko nie wybrzydza, zabiera, co jest, i chodu, więc niech nie traci wiary, nie martwi się skoliozą, ostatecznie są jakieś wkładki i nakładki, wyjścia, przejścia i dojścia, sanatoria i domy z opieką. Jeszcze nie ma tak, by nie było wyjścia! Przecież znane są przykłady, iż ludzie powracają do formy, mają remisje, a niektóre są długotrwałe, utrzymują się latami, więc nie trzeba się załamywać, mówić, że już nic i nigdy, i tylko klops.
Powiadali, że koniecznie musi ją wypełniać pozytywna wizja, bo tak już jest: fizyczna utrata staje się psychicznym zyskiem. Należy mnie nakłonić, bym odstawił zmartwienia, przekabacić mnie na zdrowy rozsądek, podszepnąć, bym nie ustawał w wysiłkach, nie opuszczał się w zaufaniu do medycyny i nie zwieszał nosa na kwintę, zacisnął serce w pięść i powiedział sobie: kto tu rządzi.
Ma mnie przypilnować, bym jadł wszystko, co z magnezem, witaminki oraz inne kpinki, ćwiczył ile wlezie, wziął hantle w garść i ruszył na barykady, ale powoli, z rozmysłem, z namaszczeniem, nie pchał się z entuzjazmem, nie pajacował z ćwiczeniami, że nie od zaraz, ale będzie dobrze, a kto wie, czy nie jeszcze lepiej.
Byli nasączeni optymizmem, zbawczymi radami, poleceniami, pociechami, przestrogami, toteż cały mój dotychczasowy, uporządkowany świat skurczył się, złachmycił, zatrzasnął przede mną podwoje z obietnicami, a Mama, jak zwykle – energiczna i nie znosząca sprzeciwu, postanowiła dodać mi otuchy, wypompować ze mnie zgorzkniałą krew i nie dopuścić, bym zwątpił w świetlaną przyszłość.
Od razu też zadbała o kontakty z kumplami z podwórka. Już nie suszyła mi głowy, że przychodzą i brudzą. Nagle była tolerancyjna, przegrzeczna, uśmiechnięta, a niekiedy – taktowna, bo kiedy chcieliśmy zostać sami, wiedziała, gdzie są drzwi.
Ni stąd ni zowąd wpadła na pomysł, że do prowadzenia normalnego życia potrzebuję świeżego powietrza i mniej dusznej atmosfery, czyli wyjścia z domu. Załatwiła mi wieczorówkę, ogólniak dla pracujących i specjalny, akumulatorowy wózek. Miałem mieć zajęcia przez parę godzin w tygodniu. Ale pojawił się problem, bo wymagano zaświadczenia, że pracuję, a lekarze mi zabraniali. Pogadała więc, z kim trzeba, i nikt się nie czepiał.
Szkoła była faktycznie średnia. I to pod każdym względem: przetłoczona, pedagogicznie posępna i niskobudżetowa. Uczyłem się jednak, bo chciałem do czegoś dojść, coś osiągnąć, wejść na grzędę, zająć czymś zgorzkniały umysł, uspokoić Mamę, że sobie poradzę.
Na początku szło mi pod górkę. Reszta klasowej ferajny trzymała się ode mnie na dystans. Różniłem się od niej. Nie była przyzwyczajona do widoku Quasimoda. Ale do rzeczy: tylko Wiktor godził się na moje towarzystwo. Gdyśmy się poznali, siedział tuż przy tablicy, a ja - stolik za nim, tak że zobaczyłem jego twarz dopiero na przerwie. Z początku nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Lecz całe to odczucie uległo zmianie, gdy podszedł. Nie powiedział ani słowa o mojej kontrowersyjnej prezencji, tylko, jakbyśmy znali się od lat, poczęstował mnie papierosem.
Przyjąłem bez sprzeciwu, co mnie zatkało, bo, po pierwsze, nie palę, a po drugie, jestem nieoswojony z życzliwością. Bałem się jednak odmówić, obawiałem zaprzepaścić niespodziewaną okazję zawarcia nowej znajomości, toteż udałem, że bez odrazy wdycham dym i dopiero po dzwonku pojechałem na salę.
I wtedy coś we mnie pękło. Zrozumiałem, że byłem zaślepiony krzywdzącymi sądami: upychałem wszystkich do jednej przegródki. Odkryłem, że i wśród zdrowych zdarzają się wyjątki, a przy odrobinie dobrej woli mogę przemóc dotychczasowe uprzedzenia i zaprzyjaźnić się z nimi.
Później wspólny papieros stał się tradycją naszych monosylabowych spotkań. Dopiero po tygodniu odezwał się do mnie. Na lekcjach nie pytano go, bo sprawiał wrażenie, że zna odpowiedź. Inni tak, reszta dyskutowała, popisywała się i wpadała na nieuctwie. Natomiast on stronił od wyrażania poglądów i początkowo sądziłem, że ich nie posiada. A kiedy już zdecydował się odezwać, zyskałem pewność: dysponował niejednym.
O czym mówiliśmy, nie pamiętam, przecież trochę minęło. Może o matmie, bo miał z nią sęki, może o historii, bo to była ta właśnie dziedzina, w której mogłem się wykazać, zwrócić na siebie uwagę; przez moment, dopóki nie uświadomił sobie, że wcale mi nie chodzi o historię, ale o to, by z nim być.
Już następnego dnia przeprowadziłem z Mamą rozmowę. Byłem zasadniczy, nieugięty, pełen skamlącej elokwencji. Przytaczałem argumenty, szermowałem aspektami, apelowałem, przekonywałem, że człowiek musi mieć kogoś, kto by go akceptował. Przecież chce, bym miał znajomych.
Wzruszała ramionami, mówiła, że Wiktor jest „taki jakiś” i nie kończyła – jaki. Co miała na myśli, pozostawało zagadką. Chyba nie godziła się, że zajął moje serce, a może były tego inne powody, nie wnikałem. Wreszcie ustąpiła, wysprzątała mi pokój, prześcieliła łóżko. Przygotowała kawę, były ciasteczka, zezwoliła nawet na muzykę i spotkaliśmy się.
*
Przyszedł odprasowany i ogolony. Dla mnie miał notatki pożyczone od kumpla, coś jakby ściągi z zaległych lekcji, Mamie przyniósł wiązankę, ponudził z nią o upałach i efekcie cieplarnianym. Nie omieszkał też wyrazić się o ekologii. Wspomniał o genach i Emilu Zoli, co było lekkim przegięciem, bo choć Mama czytała to i owo, biedny Emil nie nadawał się do dłuższej konwersacji, a genetyka należała do jej słabszych stron, odniósł więc mizerny efekt. Naprawił swój błąd, zagadał go przytomnie, szybko i chytrze nawrócił do rozważań o nieśmiertelnej pogodzie, aż Mama zeszła z pomnika i podążyła do kuchni. A gdy nareszcie zostaliśmy sami, mogłem pokazać mu księgozbiór i komputer, zdezelowany odkurzacz pamięci, z którego byłem dumny.
Wyciągnąłem też swoje zbiory. Pokazywałem wielobarwne obrazki z przyrody, śmieszne zwierzątka żyjące w lasach sponiewieranych przez deszcz, a on wyrażał uprzejme zdumienie, prawie podziw i niemal zachwyt nad różnorodnością form istnienia. Lecz już w trakcie oglądania scen z życia ssaków i pluskwiaków, po zapoznaniu go z ich zwyczajami, gdy przeszedłem do bibliotecznych działów z literaturą, malarstwem i muzyką, przerwał mi dotychczasową prezentację i rzekł, że my, jako pasożyty wyposażone w baniak z inteligencją, nieważny bąbel umieszczony na naszym wierzchołku, narośl eufemistycznie nazywaną mózgiem, my, zdobywcy i grabieżcy, nie mamy prawa porównywać się do zwierząt, i gdyby to od niego zależało, zakazałby ludzkiemu robactwu pełzania po Ziemi, a mówi mi o tym jako żarliwy humanista, który, wbrew pozorom, też dużo czyta.
Nie mógł rozgryźć, dlaczego musi to aż tak długo trwać, czemu z taką mordęgą przebiegają w nas procesy uczenia się subtelności, szlachetności i człowieczeństwa, natomiast powtarzanie błędów idzie nam gładko i bez zastrzeżeń. Ludzie, twierdził, nie potrafią żyć bez narzekania. Uwielbiają obnosić się ze swoimi boleściami, gramolić na świecznik dla znerwicowanych palantów, by zaprezentować kreację z męczeństwa. Jego zdaniem, świat nie miał nigdy inklinacji do roztropnych działań, zazwyczaj przedkładał rozpustę chęci nad awitaminozę możliwości. Co wszelako nie przeszkadzało ludziom umierać za jego aktualne hasła, tracić energię i zdrowie w walce o obronę jego transparentów, występować, miotać się i zagrzewać do boju.
W tym celu rzucano przed ludzi ochłapy pieśni nawołujących do wyrównywania krzywd. Jednoczyły armie sprawiedliwych i dawały, komu trzeba, należny odpór. Skrzykiwały armie zmęczonych nędzą i głupotą. Wiadoma sprawa, pechem własnym, a ignorancją wrogów.
Mówił, że niepostrzeżenie zmierzamy do umysłowych jaskiń. Z lubością tworzymy kolejne zsyłki, wygnania, nowe upodlenia i nieszczęścia. Pchamy się we własne sidła. Z upojeniem nurzamy w minionym kombatanctwie. Wystawiamy na pokaz nasz nędzny, nieudany i zapętlony los, jak na licytacji niewolników, razem z przebrzmiałą urodą, popsutym uzębieniem i krótszą nogą.
Nachalnie wdzięczymy się do potencjalnych nabywców naszej niedoli. Zadajemy im zalotne pytanie: kto da więcej za nasze wrzody, kupi nas na dobre czy złe. Czy rozdzieramy szaty w sposób wystarczająco żałosny, a nasz ból jest bardziej twarzowy z profilu lub mniej en face? W jaki sposób mamy się ustawić, aby uzyskać większą cenę?
Wolność nas oszołomiła – kontynuował – przytłoczyła rozmiarami. Nie wiemy, co zrobić z jej nadmiarem. Wyzwoleni od łańcucha wczorajszych norm, reguł, narzuconego stylu i dozwolonej poprawności, zagubieni wśród bezpańskich przyzwyczajeń i pozrywanych więzi, które mówiły nam, jak mamy widzieć, czym się bulwersować, w jaki sposób należy odczuwać, pozbawieni presji bycia średniakami, oderwani od matki-cenzury, tej wewnętrznej, samodzielnej i niewidocznej, a także tej oficjalnej, urzędowej i mysiej, wpadliśmy z deszczu pod rynnę, wdepnęliśmy w nową zależność: tworzenie wspomnieniowych pęt.
Przez lata kazano nam jeść dzieła Marksa na obiad, śniadanie i w biegu do pracy. Nie było od niego zwolnienia. Istniał i po swojemu interpretował. Nawet Historię Starożytną. Wyjaśniał prostym ludziom wredną dolę uciśnionej mrówki. Na deser dawano nam popić z leninowskiej barci. Zamiast modlitwy był Stalin i jego złośliwe radości z cudzych tragedii.
Wszelki nadmiar, przesyt, znieczula, powoduje, że intencje mają odwrotny skutek do swoich pierwotnych zamierzeń. Im więcej namawiano nas do niechcianej miłości, ciągnięto za mózg do obowiązkowej przyjaźni, tym większy narastał w nas sprzeciw i tym bardziej pragnęliśmy wydobyć się z bajora. Obawia się, że gdy już nie ma zagrożenia i wreszcie wolno nam myśleć bez bata, popadniemy w nową zależność i zaczniemy produkować nowe, tym razem własne obroże.
Automatyzmem, nieomal obyczajową powinnością, stało się cierpiętnictwo; jest dobrze, bo źle, a frasunek - uskrzydla. Im bardziej narzekamy, tym mamy zdrowszy sen. Zgryzoty, porażki, smuteczek do kawy, a na przekąskę sąsiad, który stracił pracę, popija, robi awantury, szlaja się po starych, czerwonych czasach, kiedy żyło mu się jak w krowim placku: ciepło, sucho i nad podziw akuratnie.
Trudno nam znieść widok człowieka szczęśliwego. Sąsiad jest co prawda bogaty, ale od razu pocieszamy się, dodajemy z przekąsem, w formie wybaczenia sobie zawiści, że – „ma parchy”. Osobnik zadowolony budzi roześmianą niechęć. Musi potrwać z parę milionów lat, co najmniej tyle, ile trwało schodzenie z drzew, by zaszły w nas mentalne modyfikacje.
*
Nie podejrzewałem go o wygłoszenie takiej ilości oskarżeń. Kiedy się z nimi odkrył, tak był podniecony i histerycznie zdenerwowany, jakby wyrzucił je z siebie po raz pierwszy i dopiero teraz dotarło do niego nieposkromione oburzenie, nad którym stracił kontrolę.
Przeraziłem się jego oczu. Były rozbiegane. Wędrowały po wnętrzu mojego pokoju, szukając punktu oparcia. Ale furia, podobna do gwałtownej burzy, trwała zaledwie moment. Z twarzy zniknął mu grymas wściekłości i przestał ją wykrzywiać.
Toteż tylko pro forma i dla uspokojenia wybuchowej atmosfery, nie kontynuując niebezpiecznego wątku, dyskretnie tylko mówiąc, że zdarzają się wyjątki, ludzie wiedzący, do czego służą mózgowe fałdy, pokazywałem mu swoje ukochane zdjęcia, przedstawiałem kopie rzeźb i portrety filozofów, kasety z lekturami, wirtualne książki do czytania i słuchania, zeskanowane z prawdziwych, a Wiktor poddał się wyciszeniu, nagle zmienił temat i powiedział, że nie sądził, iż znajdzie u mnie aż tak duże archiwum. Jest otumaniony jego rozmiarami i jeśli mu pozwolę, to będzie do mnie zachodził częściej, by zaznajomić się z nim dokładniej.
Oczywiście, nie miałem zastrzeżeń, a i Mama zdążyła się do niego przekonać. Poczęła nawet mówić o nim częściej i wyrażać lepiej. Gdyż z Wiktora był nie lada spryciarz: wiedział, jak z nią rozmawiać. Wyczuł, że jest chciwa na komplementy i uznanie, z premedytacją więc zarzucał ją „duserami”. Nic zatem dziwnego, że wkrótce stał się powszednim gościem, niemal domownikiem nocującym u nas. To znaczy w moim pokoju, gdzie Mama wstawiła łóżko po ojcu.
*
Często podczas nocy prowadziliśmy wstępne, relaksacyjne gadki o niczym. Układaliśmy się w hamletowskich pozach i rozprawiali o gęsiach na łańcuchu i zaprzeszłych grzechotkach. Co nas prowokowało do krzykliwej wymiany zdań lub dołowało, bo po każdym krasomówczym bajdurzeniu, uderzaliśmy w czułostkowe tony z emfazą w tle.
Rezultatem owego uderzania było to, że po paru godzinach intensywnej gadaniny, padaliśmy z wyczerpania. Ja wkrótce zasypiałem, on zrywał się z legowiska skoro świt i cwałował do pracy. A kiedy wracał, zaczynaliśmy od nowa. Nigdy nie mówił, gdzie spędza godziny pomiędzy pobytami u mnie. Pod tym względem zachowywał milczenie. Lecz był tajemniczy nie tylko w tej sprawie, bo i w kwestii rodziny, tego, gdzie mieszka, jak mu leci.
Raz tylko wyrwałem z niego coś w rodzaju wyznania: oznajmił, że lubi sobie połazić to tu, to tam. Ogląda ludzi stłoczonych przy wystawach. W skupieniu przystaje przed witrynami księgarń, antykwariatów, sklepów z pozłacanymi drobiazgami. Zerka na tytuły książek, których nie będzie miał. W uśmiechach i przeprosinach ustępuje miejsca przy oknie, w którym odbijają się kałuże i sylwetki tłoczących się obserwatorów. Odchodzi w ciszy, znika w tłumie. Na podwórzu jakiegoś domu, skryty za śmietnikiem, podziwia mrok i przelotny deszcz. Deszcz wkrótce obumiera i ulice zaludniają się na jego cześć, jak gdyby tylko po to, by miał znowu kogo przepraszać i komu się kłaniać.
*
Jednego wieczora siadł przy moim łóżku, chwycił mnie za rękę i oznajmił, że musi ze mną pogawędzić. Zaczął od filozoficznych rozważań o czasie. Trochę mnie to zdumiało, bo czas nie stanowił przedmiotu naszych dotychczasowych dyskusji. Byłem jednak ciekaw, jak sobie z nim poradzi, toteż zamieniłem się w przysłowiowy słuch.
Popatrzył na mój księgozbiór i oznajmił, że przeczytanie tak dużej dawki tekstów jest uzależnione od ilości posiadanego czasu. Osobiście nie należy do gatunku zapobiegliwych i zdaje sobie sprawę, że za mało chodzi wokół swoich interesów. Ale podkreśla: trudno znaleźć człowieka, który by nie chciał odkryć sensu swojego życia. Nie tego, że jest Wielki i Nieodzowny, dysponuje charakterem ze spiżu, ma zagwarantowany czas istnienia, bo na taką opinię zasługuje tylko dureń, tylko jak być człowiekiem skazanym na uczciwość, gdyż ciągle słyszy, że kto nie wrzeszczy na swój temat, ten nie istnieje. Innymi słowy: kto nie zarabia, ten jest fajtłapa, a kto jest fajtłapą, ten zamiast „witaj, kasa” słyszy „żegnaj, rozum”.
Nagle roześmiał się, zmienił temat i popatrzył na mnie stwierdzając, że dotarło do niego, iż jestem dłużej chory, niż zdrowy, a więc w pewnym sensie znajduję się w stanie naturalnym. Zdrowy, który nie był obłożnie chory, ma nikłe pojęcie o ludziach zmniejszonych szans. I odwrotnie, chory od urodzenia nie ma żadnych odniesień do sytuacji człowieka zdrowego. Więc nie rozumie zdrowych, idących do pracy i zagonionych walką o byt. Po chwili ciszy, dodał, że już wie, co ma zrobić dalej: poukładał sobie w głowie, na początek nic głupiego, same projekty.
Zacznie od zerwania z dotychczasową pracą, bo chce zmienić swoja egzystencję. Być jak ja, tyle że bez bonusów w postaci chorowania. Chciałby też poznać Historię, krainę bezkresu dziejów, otwartą dla mnie, a dla niego wciąż hermetyczną, poruszać się po niej swobodnie, bez krępującego gorsetu faceta gmerającego w cudzej szafie.
Następnego dnia przyjechała mama mojego taty i w całym domu zapanował bajzel. Od progu wyskoczyła z pretensjami: to skandal i w ogóle jak można było doprowadzić do tego, że Tadeusz pęta się po dworcach i piwnicach, głodny, brudny itp. Krzyczała, że przecież jeszcze parę miesięcy temu miał gdzie mieszkać, a teraz – kto wie, czy regularnie się odżywia. I gdzie śpi, bo u niej jest za ciasno i jak przez przypadek przyszedł do niej, to mu z punktu powiedziała, że nie ma co liczyć na jakiś kąt, ostatecznie od czego ma własną rodzinę.
I nawet radziła, że musi pogadać, może przeprosić, ale nic z tego, bo kochany Tadzio już od małego był uparciuszek. A gdy się wywrzeszczała, Mama zrobiła herbatę i usiadły do koncyliacyjnej gadki.
Teściowa opowiedziała, co i jak. Z moim starym nie utrzymuje kontaktu od lat, więc nie miała pojęcia, że odszedł od nas. A tym bardziej, że łazi po obcych i prosi o coś do żarcia. Toteż gdy zabrzmiał dzwonek do drzwi, nie spodziewała się syna-domokrążcy. On też. Chyba poczuł się głupio, no ale matka, to matka, a syn, to syn; jest jakaś więź i nie zawsze było źle, krótko mówiąc, chciał wrócić.
A szopka z jego mamusią miała zrekompensować nam brak skruchy „brudnego Tadzia”. Sam, biedaczek, nie pofatygował się z fajką pokoju. Wisiał mu ten problem i wolał być bezdomnym fanfaronem, niż męczyć się z nami. Przypuszczam, że teraz był szczęśliwszy i gdyby nie spotkanie typu ślip w ślip z barakudą, nigdy by nie wpadł na pomysł z usprawiedliwianiem swojej absencji.
Z początku ogarnął mnie lęk, że Mama pozwoli się zagdakać, ale babcia popełniła błąd, bo napomknęła o oddaniu mnie do domu opieki. To zaowocowało natychmiastowym wypieprzeniem jej z lokalu i życzeniami dobrego spadania ze schodów. A kiedy zniknęła, Mama przytuliła mnie i zaczęła płakać.
I tak sobie siedzieliśmy, w ciszy i milczeniu, aż przyniosło Wiktora.
Jak go ujrzałem z plecakiem, doszło do mnie, że powziął decyzję; miał rozwiane włosy, błysk w oku, jakby swoim wyglądem chciał oznajmić, że się wyprowadza. Wątpi, czy kiedyś tu wróci, jednak nie ma innego wyjścia, tylko zmienić klimat. Odkrył w sobie naturę włóczykija. Z pracy zrezygnował. Zanadto go absorbowała. Podejmie w innym mieście, lecz będzie to nic poważnego, może na wolnym powietrzu, strzyżenie trawników, malowanie ławek, zoo czy cokolwiek dorywczego. W takim razie czas się żegnać i jako wykwalifikowany powsinoga dziękuje nam za wszystko, a zwłaszcza za to, że nie pytaliśmy o rodzinę.