Niedopowiedzenia

Marek Jastrząb

 

Zachrapał tak donośnie, że razem z wyrem przeniosło mnie w sam środek innej scenerii i znalazłem się w obcym miejscu. Lecz choć nie było ono „przyjazne”, to przecież czułem się w nim tak, jakbym kiedyś w nim był; obok mnie dygotał tapczan z dziadkiem „Jakmubyło”.

Stary świntuch i łobuz za młodu, a teraz układny i zesztywniały worek na dokuczające korzonki, zaczynał charkotać, co mnie sprowadzało na ziemię i jąłem gwizdać. Pod ręką, na wszelki wypadek, miałem swój wierny, pamiątkowy gwizdek, poręczny w wybuchowych sytuacjach, osadzający w zarodkach czyjeś chrapiące skłonności, gong przywracający spokój.

Zwykle czułem się w tej roli jak gamoń w gorsecie. Dostałem go od Anny, kobiety przybyłej do domu kilka lat temu, mającej imię znane mi skądinąd; jej podobieństwo do tamtej polegało tylko na imieniu, bo manierami, sposobem zaglądania w oczy i patrzenia, łagodnością twarzy, szczerością i bezpretensjonalnością okazywanej sympatii, mogłaby oczarować największego cynika.

Nawet na dziadku, moim sąsiedzie z domu, wywierała dobre wrażenie, a to dużo, bo niewiele co wprawiało go w milusi nastrój. Czułem się winny, że odeszła, ale tylko trochę, bo i jego też puściła kantem.

Od czasu do czasu, po burzy, gdy było nas stać na gwałtowną sympatię i mogliśmy być ze sobą blisko, tolerowałem go, a on starał się nie wspominać o Annie. Do naszego rytuału należało mówienie o Annie – ona; dla nas była już tylko sfiksowaną osobą o ledwie zarysowanej płci.

„Jakmubuło” był wesołym typkiem, ale jego wesołość nie zdawała się na ślepe, spontaniczne i głośne przypadki wyznaczane biegiem zdarzeń, przeciwnie, należała do powściągliwych, przemyślanych, dyplomatycznych. Zanim wypowiedział jakieś zdanie, którego sens mógł zostać odebrany nie tak, jak zamierzał go przedstawić, długo się nad nim zastanawiał, długo toczył z nim wewnętrzną walkę, sondował reakcje.

Nie należał do strachliwców, do ludzi manifestacyjnie obnoszących się ze swoją desperacją z byle powodu. Na co dzień chadzał niedostępnymi, szarugowymi ścieżkami i zawsze po cichutku, bezszelestnie, ukradkowo, skradająco, papuciastym krokiem, jak gdyby chciał podkreślić, że jego hałaśliwe maniery należą już do przeszłości.

Kiedy uważał to za konieczne, wychodził poza teren i spotykał się nie wiadomo z kim, na ogół z osobnikami o trefnym nastawieniu do tutejszego patrycjatu, do ludzi stąd, zwariowanych na punkcie normalności. Wymieniał z nimi zdania krótkie, oznajmujące, przeważnie trafne i na ogół logiczne, w zasadzie trzymające się kupy, a dotyczące spraw, które go akurat pochłaniały.

Więc jak zwykle, tak i teraz obudziłem go gwizdkiem, a on, nieprzytomny, siadł na prześcieradle i jak gdyby nie było między nami żadnej przepaści, żadnych osobnych lat i nagromadzonych doświadczeń, zaczynał mówić o tym, co przerwał swoim niewczesnym zapadnięciem w sen, nagle powracał do przerwanego wątku, a kiedy gasiłem światło i słuchałem wiatru, deszczu, kropel, opadającego czasu, dziadek, przedzierając się przez egzaltowany, romantyczny obrazek wiosny, wyciągał się po kociemu i cudownie seplenił o miłości.

Godzinami potrafił o niej, dla niej, przez nią, a ja wyobrażałem sobie, że wschodzi księżycowy wieczór. Z zapartym tchem, pogrążony w srebrze jego przygód, w niespożytych, kolorowych i plastycznych fantazjach, widziałem, co stracił. Jakby przy tym był i jakby obchodziło mnie, co stało się później. Kiedy doszedł do tego, że jest tu, poza nią, stary i głupi, a nie tam, w jej ramionach, młody i szczęśliwy.

A dalej, nie następowało nigdy; w jego opowiadaniach zawsze było to niedokończone, mgliste, poszarpane uczucie; nurzało się w niedopowiedzeniach i ciemności, w niejasnych gestach i ruchach papierosowych ogników…

 

Marek Jastrząb
Marek Jastrząb
Opowiadanie · 13 maja 2022
anonim