Było to tak dawno temu, że w Listopadzie był Listopad, a Dzień Próżniaka obchodziło się codziennie, mówiłem, gdy kto pytał, od kiedy go znam. Lecz gdy kto mnie indagował, dlaczego akurat z nim zadaję się najdłużej, do głowy przychodził mi dżem; nie jakieś pożywne i tłuste wióry z supermarketu, ale zwykłe, truskawkowe smarowidło dopasowane do zwyczajnego chleba; dżem stojący nieustannie w tym samym miejscu, na regale, między Encyklopedią Guseł, a Podręczną Historią Krętactwa.
*
W tych latach nic nie było jak trzeba; nie pasjonowały nas bzdety, te egzystencjalne kociokwiki do poruszania w oziębły czas nudów na pudy, nie fascynował nas potargany świat odwiecznych pomyłek i tradycyjnych napraw, cyklicznych, napadowych powrotów do nagle przypomnianych sobie korzeni, ruchomych faktów, pojęć prostych i niewątpliwych zarazem; nasz był przewidywalny i niezmienny, ograniczony przestrzenią pokoju, w którym byliśmy tylko przed sobą, sam na sam ze swoimi problemami.
*
Przychodził do mnie wtedy, gdy moi staruszkowie bawili u jego. Nasi protoplaści pracowali w tym samym urzędowisku, poruszali się więc w obrębie podobnych zmartwień i ubolewań okraszonych kostką lodu z kropelką czegoś mocniejszego. A kochane mamy, przy ludziach zwiewne i rozmarzone uosobienia finezji, przyjaciółki na bij zabij, w domu zaś – zdecydowane zrzędy, markietanki przeganiające nas wykrochmaloną ścierą, skrupulatne i pamiętliwe, siedząc biodro w biodro obok swoich anemicznych gladiatorów, słuchały ich zakrapianych oracji z wytężonym namaszczeniem.
Ale że słuchały bez możliwości wejścia im w słowo, wepchnięcia się z pociechą w ich rozmamłane biadolenie, że konwersacja naszych ojców, z każdym no to chlup, przestawała być merytorycznym dialogiem, a przekształcała się w nieskoordynowany klekot, gdy tylko nadarzał się pretekst do zostawienia ich, wybywały do kuchni, przenosiły się tam, by w swojackim otoczeniu lodówki wymieniać się najnowszymi przepisami na duszoną małpę w sosie koperkowym.
*
I podczas gdy nasi ojcowie zajęci byli kolejną zabudową świata, a on krążył między kazaniem o sprawiedliwości a potrawką z niedojrzałej papugi, my, wolni od ich trosk, słuchaliśmy płyt i patrzyliśmy na znikający dżem wiedząc, że kiedy starzy wrócą do wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, zastaną przesłodko śpiące na wznak, dwie rozkoszne dzieciny padnięte na tapczan jak zbolałe sznyty.