Wydawać by się mogło, że „Barka” była najpośledniejszą knajpą w mieście, ale bezsprzecznie miała swój klimat rodem z opowiadań Charles’a Bukowskiego, jednego z ulubionych pisarzy Olka. Budynek knajpy mieścił się na końcu długiego, wąskiego ogródka zastawionego naprędce zmontowanymi stołami przez zapewne zalanego w sztok stolarza - amatora. Rozmyślając o tym i o owym, Olek wprowadzał Makarego, faceta wyrwanego z innej opowieści we własną narrację. Makary zaintrygowany nowymi dekoracjami odkrywał kolejne pokłady wrażliwości, z każdym krokiem poznając świat estetycznych doznań o których wcześniej nie miał pojęcia. Szli ręką w rękę, noga w nogę, bark w bark, zanim doszli do bufetu Olek co rusz witał się z jakimś znajomkiem medytującym nad kuflem piwa, przedstawiając jakby od niechcenia wyłuskanego przed kilku tygodniami kolegę po piórze, z którym był ten problem, że ten miewał zapaści pamięci, co bywało bardzo uciążliwe dla jego znajomych, o rodzinie nie wspominając.
- Michał.
- Makary – odpowiadał zaniepokojony chłodnymi spojrzeniami biesiadników, których można było pomylić z zombie.
- Dzidek.
- Makary – głos Makarego był coraz cichszy i tym samy mniej wyraźny. - Gdzie ja przylazłem? - Pomyślał, i tak z tym pomyślunkiem pozostał, ignorując ostrzegawczy dreszcz emocji który przeszedł mu przez plecy. To nie był jego świat. Więc czyj? Szukał odpowiedzi, ale jej nie znalazł, i tak doszli ramię w ramię do bufetu. Wymienionych imion nie sposób było zapamiętać, a więc Makary ich nie zapamiętywał.
Był ciepły październikowy wieczór, na dodatek piątek, czyli najlepsza pora na kilka kufli browara dla przedstawicieli ciężko pracującej klasy robotniczej, ale, co trzeba podkreślić, nie tylko, ponieważ pośród gawiedzi można było spotkać trzech śmiertelnie zblazowanych intelektualistów, którzy nie mogli oprzeć się urokowi plebejskiej atmosfery proletariatu, albo raczej tego, co z niej pozostało po kilku latach agresywnych działań przeróżnych korporacji, dlatego brylowali wśród robociarskiej braci od niechcenia napomykając o egzystencjalizmie Camusa i Sartre’a przekomarzając się niczym krakowskie przekupki. Wysychające od gadania gardła podlewali złocistym trunkiem, po czym już odpowiednio nawilżonym głosem oddzielali egzystencjalizm teistyczny od ateistycznego. Nie zważali na pianę na swoich wąsiskach, która podkreślała groteskowość całej sytuacji. Co prawda jeden z nich był bez wąsa, za to z czubkiem nosa upaćkany w pianie, co przy minimalnej pracy wyobraźni dawało mu status błazna. Ta nieco surrealistyczna scenografia miała podkreślić ich, jakby tu rzec, rustykalne luzactwo, ściągające odium naukowego dystansu, z tymi tam wszystkimi tytułami przed ich, co by tu nie mówić, chłopskimi nazwiskami, którym to nazwiskom niegdysiejsza już władza ludowa ponadawała tytuły, nie tylko z powodu ich inteligencji, co dzięki punktom za pochodzenie, to wszystko wzięte to kupy, tworzyło niepowtarzalny gobelin „Barki”.
Poznajmy ich, pierwszy to Adam, ksywka Atos, wysoki blondyn, o szarych oczach z wąsem ala Nietzsche, politolog. Drugi miał na imię Grzegorz, ksywka Protos, był gościem krępej postury, z przyprószoną siwizną po bokach i takim że wąsie, filolog, spec od języka polskiego, przy tym, co trzeba w tym miejscu zaznaczyć, nieszczęśliwy poeta, którego prace jak dotąd nigdy nie zostały nagrodzone na żadnych konkursach zarówno tych ogólnopolskich jak i lokalnych. Pech? Ostatnim z nich był Karol, czyli Aramis, jedyny bez wąsa, ale za to pianą na nosie, historyk z histerycznym zadęciem. Wieczny malkontent z dorobkiem artystycznym w formie słuchowiska dla dzieci nadawanym przed laty w lokalnym radiu, oraz sztuką wystawianą przez niszowy teatr w Krakowie. Od lat popijając piwo odcinał kupny od niegdysiejszej jakże ulotnej sławy. Zapamiętajmy te imiona, Adam/Atos – blondyn, Grzegorz/Protos, ten z przyprószonymi siwizną skroniami, no i Karol/Aramis histeryczny historyk pracujący w charakterze belfra w zespole szkół górniczych, czy budowlanych, czy jakichś tam.
- Przepraszam - nieśmiało wtrącił Makary, chcący pewnie zabłysnąć swoją wątpliwą erudycją. - Czy egzystencjalistą nie był również Soren Kierkegaard?
Zblazowani intelektualiści spojrzeli na Makarego tak, jakby ten przyleciał z kosmosu i zgubił się na tej małej niebieskiej planetce zupełnie przypadkiem znalazłszy się w ich ukochanej „Barce”. Mieli mu już coś rzec mądrego, jak na intelektualistów przystało, ale zobaczyli Olka, który wytłumaczył wszystkim zdezorientowanym, że Makary jest równy gość, chociaż pochodzi z innej bajki, i co najważniejsze zna Kierkegaarda jak mało kto, chociaż sumie jest, zadawać by się mogło, nic nie znaczącym w hierarchii społecznej stróżem nocnym, to, uwaga, przez te lata stróżowania przeczytał prawie wszystkie książki z działu filozofii, a najbardziej upodobał sobie Duńczyka właśnie, popełniając nawet wiersz mu dedykowany i opublikowany w jakimś śląskim periodyku. Na pytanie Atosa, które z dzieł filozofa najbardziej przypadło mu do gustu, Makary odpowiedział, że trudno mu wybrać, ale jest skłonny uznać, że „Bojaźń i drżenie”. Po czym spuścił głowę, pesząc się, że jako nocny stróż sięgał po klasykę filozofii profanując tym samym, stanem swojego umysłu, jej szlachetne przesłanie. Zblazowani intelektualiści protekcjonalnie poklepali go po plecach i zaproponowali drinka, twierdząc, że jest równy gość skoro jako cieć czyta filozofów, i, że z wielką ochotą wspólnie się z nim urżną, jeżeli nie wzgardzi ich towarzystwem.
- Makary jest mój! - Olek desperacko stanął w obronie swojego nowego nabytku. - Wara mi od jego niepokalanego dziewictwa. Wara wy pijackie mordy.
- No dobra, dobra, nie wściekaj się – odpowiedzieli wlokąc się do swojego getta dwa stoliki dalej. I wtedy Makaremu zaświtało, że z tego Olka to musi być niezła figura, a przynajmniej bywalec przez duże B niczym legendarny już Franciszek Fiszer, ten, którego Jan Brzechwa zamienił w Ambrożego Kleksa, zagranego genialnie przez Piotra Fronczewskiego.
(Zaraz, zaraz, na czy to ja skończyłem?)
Aha. Podeszli do bufetu. Młoda, tleniona barmanka przywitała się z Olkiem jak ze starym znajomym, dyskretnie przypatrując się Makaremu, który to na jej przyjazny uśmiech odpowiedział wykrzywieniem ust ala Bruce Willis.
- Makary… - Olek na chwilę zawiesił głos, po czym dodał z namaszczonym szeptem. - Jest też pisarzem, którego nikt nie rozumie. A to Anka.
- Miło mi – powiedział równie cicho Makary powstrzymując rękę w połowie drogi, bo właśnie przypominał sobie, że to kobieta pierwsza powinna podać dłoń facetowi, a Anka miała je zajęte nalewaniem piwa.
- Aha... – okazała zrozumienie Anka napełniając kufle złotym płynem.
„Aha”. Powtórzył w myślach Makary, po czym, jak to miał w zwyczaju, spuścił wzrok. Po chwili jednak go podniósł i zawiesił na półkach zastawionymi butelkami popularnych marek piwa. Olek rozmawiał z barmanką o sprawach o których Makary nie miał pojęcia, będąc więc wyautowanym z towarzystwa pozostał z przylepionym do półek wzrokiem, na okrętkę studiując ich marki. Dzięki Bogu nie trwało to długo. Chwycili każdy za swój kufel i ruszyli w drogę szukając wolnego stolika, znaleźli go przy samym wejściu do piwnego ogródka. Usiedli.
- Byłeś tu już? - zagaił Olek.
- Nie.
- Nie? - zdziwił się Olek. Ale zaraz pomyślał, że gdyby Makary tu bywał, zapewne byłby z jego powieści i pewnie by go zapamiętał, chociaż zdarzało mu się nie pamiętać wszystkich swoich bohaterów, jak choćby tego kierowcę, zielonoświątkowca w trakcie drogi z Łodzi do Krakowa.
- Raczej nie jestem bywalcem knajp – tłumaczył Makary, próbując znaleźć jakikolwiek sens tej sytuacji. - Jak mam smak na piwo, to piję w domu. - Wytłumaczył, nie potrafiąc przypomnieć sobie własnego domu. Wokół siebie widział domy, więc założył, że on też takowy mieć musi, a jego chwilowa amnezja zapewne z czasem ustąpi i wszystko wróci do normy.
Olek skinieniem głowy wyraził swoje współczucie. Też był żonaty, ale jakoś sobie z tym radził.
- Kiedyś przyszedłem do „Barki” z Podsiadłą i kilkoma znajomym – zaczął swoją opowieść Olek aby złamać ciszę.
- Jakim Podsiadłą? - Makary nie krył swojego zdezorientowania, chociaż zakładał, że może sobie przypomnieć o nie jednym Podsiadle.
- Tym od Szymborskiej – Olek pokazał dwuszereg zdrowych zębów, a jego łysą czaszkę rozpromieniła aureola, ale mogło to być równie dobrze odbicie pobliskiej lampy łamiącej ciemność tego miejsca. Po czym zaczął raportować wszystkie zdarzenia z tym związane. Jak to „Barka” zamieniła się w „Tarkę”, czyli tarcie pomiędzy frakcjami degustatorów złotego napoju. Wyliczał ile to kufli roztrzaskało się o łby, ile było rozkwaszonych nosów, i jak to ten intelektualista Podsiadło sprawdził się w roli boksera, co było dla wszystkich niesamowitym zaskoczeniem. A że opowieść Olka była barwna, Makary był wręcz świadkiem tamtych zdarzeń, chociaż zakładał, że to powieść, więc Olek wszystko ubarwia. Inaczej nie byłaby tak barwna, a dzięki tej intensywności barw, chwilowa amnezja Makarego zaczęła tracić na swej mocy.
- W życiu bym nie przypuszczał, że Podsiadło jest taki dobry w te klocki – Olek wypił kilka łyków piwa po czym kontynuował – był niczym zawodowiec na ringu, praca nóg, uniki, i te jego prawe proste, zwalały z nóg gości. Normalnie Rocky VI!
- Co ty nie powiesz? - Makary nie krył zdziwienia, łapiąc się na tym, że zaciska dłonie i rozluźnia pamięć. A że Olek był profesjonalnym gawędziarzem pamięć Makarego odzyskiwała coraz większe obszary jaźni.
- No, ale potem się wysypał, że za młodu trenował jakieś tam jujutsu, czy coś w tym stylu.
- Może boks tajski? - Jujutsu coś nie pasowało rekonstruującemu pamięć Makaremu.
- Może… - zgodził się Olek, nie widząc potrzeby roztrząsania tej kwestii.
- Co ty nie powiesz? - Makary nadal nie krył swojego zdziwienia rozprostowując palce, aby chwycić kufel z piwem. - To ten Podsiadło niczym Bukowski w „Ćmie barowej”.
- Nie Bukowski tylko Chinaski, którego znakomicie zagrał Mickey Rourke…
- Chinaski to alter ego Bukowskiego – wszedł mu w słowo Makary, prawie podskakując z radości w związku z przypływem pamięci, uważnie obserwując reakcję Olka. Ale na Olku nie zrobiło to żadnego wrażenia, tak, jakby to było świętym obowiązkiem każdego, chociaż odrobinę zainfekowanego literaturą i alkoholizmem, wiedzieć wszystko na ten temat.
Dopili.
- Teraz moja kolej! - zaprotestował Makary, (któremu oprócz pamięci, wracała pewność siebie) hamując zapędy powstającego Olka, który jakby tylko na to czekał.
- Ok – nie protestował Olek. - Tylko dla mnie do tego samego kufla.
- Sprawia ci to jakąś różnicę? - Makary nie krył swojego zdziwienia.
- Mam pewność, że nie piję po kimś.
- A, o to chodzi... Ale ten z którego wypiłeś był po kimś - zauważył.
- Zgadza się. Ale w „Innych rozdziałach” mam swój kufel. - Pochwalił się Olek. „Inne rozdziały” był zaporową knajpą, nie dla meneli czy innych obrzępałów z okolicznej tłoczni płyt.
- Spryciarz z ciebie – zauważył Makary, po czym pomaszerował w stronę otwartych wrót knajpy. Przy kontuarze nie było nikogo. Barmanka Anka przywitała jego comeback dyżurnym uśmiechem.
- Panu też do tego samego kufla? - zapytała, przyznając się tym samym do znajomości zasad Olka.
- Może być – zgodził się Makary, zakładając, że tym samym zaoszczędzi barmance zmywania, a przy okazji nabędzie dobrych nawyków Olka.
- Jeżeli mogę coś powiedzieć – Anka zdecydowała się przerwać niezręczne milczenie. - Niech pan uważa na Olka, on potrafi wypić i dziesięć, a bywało, że i czternaście kufli jak ma dobry dzień. Nie przesadzam – dodała nieco ciszej dla podkreślenia wagi problemu.
- Musi też mieć dobry pęcherz – zauważył po chwili Makary.
- I ma.
Makary wyłapał w jej słowach jakąś dwuznaczność.
- Proszę – pożegnała go uśmiechem.
Jest z niej całkiem niezła laska – pomyślał o Ance barmance, ale zaraz wrócił myślami do żony, o której w tej chwili sobie przypomniał. Żadne takie. Zgasił rodząc się w bólach skłonność do cudzołóstwa, uświadamiając sobie, że jest produktem cywilizacji judeo-chrześcijańskiej.
Podziękował i ruszył z dwoma kuflami do stolika, przy którym zastał oprócz Olka, nieźle już wstawionego Romka, z którym witał się po drodze.
- Ciebie to tylko po śmierć wysłać – kwaśno ocenił Olek odbierając od Makarego kufle. - Romka już chyba znasz. Znasz?
- Cześć Makary – Romek przywitał się z Makarem na niedźwiedzia, tak, jakby znali się od przedszkola i wypili basen piwa.
- Ja jestem Romek – zerknął na Olka. - Wesoły Romek, mam na przedmieściu domek… - Romek był w transie, cudownym transie podlanym alkoholem, i wtedy Makaremu przyszło do głowy, ze zazdrości Romkowi roli w tej powieści. Tej aury którą wytwarzał w ten październikowy wieczór w piwnym ogródku taniej knajpy. Niestety odlot w te niebezpieczne obszary jaźni przerwał brutalnie Olek.
- Postawić ci browca? - Olek zadał jedno z głupszych pytań Romkowi. Zadał je jedynie po to, aby ten przestał molestować Makarego, aby dał mu czas na oswojenie się w tej, obcej mu powieści, w której wyraźnie zaczął odlatywać już po pierwszym piwie. Sam będąc pisarzem Olek zdawał sobie sprawę, jak niewiele trzeba aby zainfekować czystą jaźń innego pisarza, który tylko czasem zapada się w literackie omamy.
- Głupie pytanie! - zauważył rozsądnie Romek. Wesoły zresztą.
Olek wysupłał monety i wcisnął je w wyciągnięta garść Romka.
- Jak ja kocham literatów. Jak ja kocham literaturę – Romek był autentycznie wniebowzięty.
- Idź już, idź już. I dość już z tym ślinieniem - przegonił go z pełnym bananem na twarzy Olek.
Obdarowany oddalił się z jakąś partyzancką pieśnią na ustach, zatrzymując się przy kolejnym stoliku, przy którym siedziało równie wesołe i przyjazne wesołemu Romkowi towarzystwo.
- Poszedł – słusznie zauważył Olek, po czym spojrzał na Makarego i dodał z miną proroka. - Ale wróci.
Makary nie odpowiedział. Usiadł, przykleił wzrok do kufla po której spływała obficie piana i pomyślał o tym, co powiedziała mu barmanka. Zamyślił się, zapadł w siebie, przypominając sobie nagle, że zgłębia tajniki buddyzmu zen i zastanawiał się, czy takie miejsce jak „Barka” jest odpowiednim miejscem dla badacza tajników buddyzmu zen.
- Wyjebali mnie z pracy – tymi słowy Olek wyrwał Makarego z kolejnej zapaści w siebie.
- Co?
Olek zaczął swoją barwną opowieść jak Starosta wypierdolił go z pracy. Makary zamienił się w słuch, i słuchał odtwarzając w swojej wyobraźni wersję możliwych zdarzeń. Olek poruszał ustami, a umysł Makarego robił resztę, tak, jak przy opowieści o mordobiciu z udziałem Podsiadły. Nagle pojawił się niczym duch Hopkirka z angielskiego serialu w biurze starosty wlepiając wzrok w wkurwionego Olka. Co prawda Olek trzymał nerwy na wodzy, ale wszyscy widzieli że jest niczym wulkan przed erupcją. Agnieszka dyskretnie dała mu dwa kuksańce w bok, ale Olek nawet ich nie poczuł. Marek stał przestępując nerwowo z nogi na nogi ze wzrokiem wbitym w mocno już wydeptany dywan. Sam nie wiedział na jaką cholerę tu z nimi przylazł. Starosta na wszelki wypadek schował się za stylowe biurko niczym za barykadę w czasie Powstania Warszawskiego. Starosta nie był złym człowiekiem, ale był głupi jak but z lewej nogi, starostwo to nie zabawa w Zimnodupiu i nikt na nikogo ze sztachetę nie leci, no, chyba, że tym razem wkurwiony Olek zwyczajni mu z bani przyłoży, czego wykluczyć na sto procent nie było można.
- Aleksander, zrozum – odezwał się Starosta, po czym spojrzał na Agnieszkę i Marka. - Zrozumcie, musimy ciąć koszty gdzie się da, starosta, czyli ja, i starostwo w ogóle to nie fabryka pieniędzy, tu nikt nie sra kasą! - Zrobił sobie krótką przerwę na wyrównanie oddechu, zdążył jeszcze zauważyć, że na chuj mu ten urząd był potrzebny, kłopot za kłopotem, a ma przecież dobry biznes, hodowlę i ubój drobiu, to mu się jeszcze urzędowania zachciało. - No – zakończył z nadzieją na zrozumienie.
- Co, no? - wycedził Olek. – Nie możesz szukać oszczędności gdzie indziej tylko na kulturze? Nie po to was wybraliśmy, abyście sobie biurka zmieniali ze zwykłych – tu szukał odpowiedniego słowa – na te kurwa, rokoko. Na to szmal jakoś się znalazł, ale na kulturę nie! - Zabrzmiało to nader głupio w kontekście kultury, ale Olek przestał dbać o konwenanse.
- Tak nie będziemy rozmawiać – korzystając z okazji zmienił taktykę starosta. - Ja tu jestem reprezentantem powiatu, urzędnikiem państwowym. - Spojrzał na godło na potwierdzenie swoich wywodów. - Ja tak z wami…, z państwem mogę sobie popyskować w „Barce” przy kuflu piwa, ale nie tutaj, nie w gabinecie. Czy wyrażam się jasno? - Upewnił się.
Makary próbował otrząsnąć się z fabuły nieswojej powieści, ale jako duch nie miał za dużych możliwości, skupiając całą swoją uwagę na przebiegu wydarzeń w biurze.
Olek podszedł do rokokowego biurka, oparł się o blat, nachylił mocno w stronę starosty, spojrzał mu śmiało w oczy i wycedził – Ale z ciebie kawał chuja. - Po czym obrócił się na pięcie i opuścił gabinet. Agnieszka i Marek w milczeniu i wielkim zniesmaczeniu powlekli się za nim. Aga jeszcze w progu obejrzał się na starostę z wyrzutem w w sowich pięknych oczętach, ale ten wzruszył tylko ramionami i natychmiast opuścił wzrok.
No, bo co miał zrobić?
A przecież znali się od zawsze. Dzieciństwo i część młodości spędzili na tym samym podwórko, na tym samym trzepaku.
Ale trzepak nie pomógł. Atmosfera w gabinecie napęczniała i o mało nie pękła od pytania - co się z nami stało?
Niestety, żadne z nich nie znał odpowiedzi.
A odpowiedź była prosta – polityka.
A polityka nie jest prosta, polityka to dziwka, która daje temu, kto da więcej.
Jakimś cudem znaleźli się na powrót w „Barce”
- Jakim cudem? - pogłaskał się po łysinie Olek, słusznie przypuszczając, że musiała zdarzyć się jak fantowe turbulencje mieszając klocki czasoprzestrzeni .
Trzej Muszkieterowie którzy nie dali się wciągnąć olkowej opowieści byli zbici z pantałyku. I wtedy przed szereg wystąpił Makary, miał już jedno piwo w trzewiach i trochę alkoholu pod czachą.
- No! - zaczął podpierając się wykrzyknikiem. - Wszyscy ulegliśmy złudzeniu, relacja Olka była tak barwa, że przyjęliśmy ją za odbywające się teraz spotkanie u Starosty, na którym ja fizycznie nie byłem, a jeżeli już cokolwiek znam, to jedynie z gawędzenia kolegi Olka, więc proponuję wrócić do rzeczywistości i pogasić wszystkie jointy, bo to one mogę mieć duży udział w zakrzywianiu czasoprzestrzeni.
Olek po tym wykładzie stał z otwartą gębą nie mogąc nadziwić się, jak ten skromny człowieczek, dosłownie wyłuskany z innej powieści ma takie dobre gadane. Rozejrzał się za Romkiem, aby podzielić się z nim tym odkryciem, kiedy wreszcie ujrzał go przy bufecie startującego do Anki Barmanki, wyciągnął ręce w górę i wykrzyczał – Weź sobie browara na mój rachunek i przyjdź tu jak najprędzej ponieważ fizyka kwantowa zaczęła nam szwankować.
- Chodźcie, połączymy dwa stoły do kupy, nie będziemy się przekrzykiwać – zawyrokował Protos. Nie trzeba było długo czekać, chłopaki wzięli sprawy w swoje ręce i wszystko w trzy minuty było jak należy. Kiedy wszystko było już gotowe przetasowali się, Jurek po swojej lewej miał Protosa, a Protos obok Olka. Zajęło im jeszcze trochę czasu zanim strzepali resztki fizyki kwantowej, i mocą swojej zjednoczonej woli postanowili być w tym jakże piękny obiekcie pływającym Barka.
Kiedy towarzystwo się rozgadało Protos nachyli się do uch Olka i zagadał
– Gdzieś ty znalazł tego Makarego?
- Mówiłem, że wyciągnąłem go z innej powieści, w której błąkał się niczym smród po gaciach, szedł jakoś tak bez celu powłócząc nogami, więc go wyciągnąłem i oto jest.
Drzewa zaczęły mocniej szeleścić, było na nich jeszcze sporo pożółkłego listowia, tak że wiatr miał na czym grać. Za płotem od czasu do czasu wolniutko przejeżdżał policyjny wóz, żeby przesłać chłopakom wiadomość, że wszystko będzie ok, jak wszyscy będą ok. Modrzewie przy płocie straciło igliwie i straszyło gołymi gałęziami oświetlane blaskiem ulicznych lamp.
- Jak to go wyłuskałeś? - Dopytywał Protos
- Normalnie, tak, jak się znajduje zagubionych ludzie, nie tylko zagubionych w powieści, ale przede wszystkim tych zagubionych w sobie. Zapytałem go, jak ma na imię i tyle.
- I co ci odpowiedział?
- Odpowiedział, że ma na imię Makary, i że tyle pamięta, nie wie jak się nazywa, gdzie mieszka, czy jest żonaty, czy nie, chociaż bardziej skłania się ku temu pierwszemu, a na koniec przyznał się, że jest literatem, ale nie pamięta co napisał i gdzie to publikował, o ile publikował. Słuchasz mnie jeszcze?
- Olek!
- Co, Olek!
- Pod włos to my, a nie nas.
- Twoja sprawa. - Po czym zwrócił się do Makarego – Makary jak się ty nazywasz bo kolega pyta.
- Powiedz koledze, że zapomniałem, i że musi wystarczyć mu samo imię, o ile rzecz jasna jest moje...