Maurycy usiadł w kątku, przy kontuarze, w pobliżu półotwartych drzwi, obok muzyka, którego zatrudniono w klubie Pod Wesołym Mamlaczem na etacie wirtuoza. Widział, jak kawiarniane opary wsysały do środka zastępy smakoszy. Co pewien czas wykopywały nasyconych, a brzuchaty szatniarz kłaniał im się cyklicznie.
A między stolikami, po dywanowej wykładzinie, laskonogie kelnerki, wystrojone w służbowe uniformy i przyszywane uśmiechy, zwijały się mechanicznie: serwowały temu rachunek, tamtej – wino, a wszystkim bez wyjątku – ciepławe „sorry”.
Rozdygotane paniusie, wystrojone jak choinki na Wielkanoc, z mężami zamiast breloczków, kładły dłonie na szklankach cieczy podobnej do kawy, podczas gdy baryton dawał wycisk słuchaczom. Śpiewał co żwawsze kawałki z „pieśni do słów”, a ujeżdżający po klawiaturze pianista trzepał rytm. By nie wypaść z roli muzyka, wadził się z własną nieudolnością, zachęcał, prosił, szturchał klawisze grubymi serdelkami. Grał z nerwem, nie zwracając najlżejszej uwagi na wyczyny śpiewaka, który omdlewająco dyszał w stronę zabłąkanych melomanów.
Baryton szlochał do słuchu. Zachwycony własnym talentem, nadal i nieprzerwanie rąbał kolejne arie, aż kilku zniecierpliwionych ludzi dało mu znak ospałymi brawkami, że ma spadać, i zapadła cisza przerywana mlaskaniem.
Lubił tu bywać, kochał być „w przyczajeniu i rozmodleniu”, jak nazywał ten swój kibicowski proceder. Lubił anonimowo patrzeć na gwarny ruch toczących się, dyskusyjnych sabatów. Intelektualnych podróży donikąd. Wędrówek, w których jeszcze nie tak dawno uczestniczył, filozoficznych wałęsań, o których wspominał niechętnie i tylko sąsiadom od kieliszka.
*
Tuż przy drzwiach do kibla znajdował się stolik Klubu. Jak zawsze, siedzieli jego znajomi. Postanowił, że zanim wyjedzie z miasta, pożegna się z nimi, więc podszedł do siedzących i opadł na krzesło. Patrząc na apaszkę Piotra, zamówił herbatę.
– W czym rzecz? – spytał.
– A, tak, mówimy o królach i wojnie – powiedział F. – Niegdyś było oczywiste, gdzie żmija ma ogon, a teraz są na ten temat chytre koncepcje.
Z tego, co słyszał, wysnuł wniosek, że F, profilaktyczny cwaniak, radykał i wolny strzelec dowolnej idei, złagodniał ostatnimi czasy, wycofał się z dotychczasowej agresji, przycichł i przestał odstawiać specjalistę od cudzego postępowania, co, dla klubowiczów, oznaczało, że się mentalnie rozcieńczył. Krążyły nawet pogłoski, że dokonał w sobie prywatnej weryfikacji, jakiejś drobiazgowej przebudowy dotychczasowych mniemań, bo jego poglądy nagle stały się płynne i trudno pojmowalne.
Z dnia na dzień zrobił się gorliwym wyznawcą każdego przekonania. Gdy przychodził do Klubu, gdzie czuł się dopasowany do tapety i uroczy jak drzewiej, w hitowych glanach i bez krawatowych poglądów, zachowywał się jak płyta, która, zanim pękła, przestała się zacinać.
Odwracając się do Maurycego, F. uzupełnił:
– Mówimy, że równość w łóżku to aktualne hasło wyemancypowanej baby. Popatrz na Jolę, prawomocną zdzirę naszego Tadzia. Tak go nakręciła, że nie ośmiela się myśleć na własny rachunek. Przysłoniła mu horyzont i kiedy nie ma jej w pobliżu, zdaje się być wytarmoszony z wigoru. Zastanów się, co wyrośnie z jej córeczek. Takie same, lub mniej więcej takie same, „kreacje”. Ani się obejrzy, jak znajdą wybranych jełopów, którymi będą pomiatać.
– Ona mu w glacę, a on jej dziękuje ze strachu – dorzuca Ruda, nauczycielskie zjawisko. Jest tutaj brana za ciotkę–poczciwotkę, nieraz jednak rżnie błyskotliwą. Początkowo zagubiona w popisowych oracjach tutejszych mędrców, w ich swobodnym przerzucaniu się z tematu na temat, w uściślaniu, nawiązywaniu, abstrahowaniu i mówieniu śmiało, bez sensu, lecz z przekonaniem, po przejściu erudycyjnej kuracji, nabrała towarzyskiego poloru, szybkiej orientacji w tym, o co tu, do cholery, biega.
Owa cwana mimikra pozwoliła jej być nie tylko niemą ozdobą klubowych pogawędek, ale rozjemczynią częstych sporów. W razie potrzeby, kiedy stolik tracił animusz i należało przerwać nudę, potrafiła rozłożyć gościa na czynniki pierwsze, zadać mu bobu, popędzić kota, obedrzeć z nawiedzonej prawdy i złachanych sentencji i nim zdążył doczołgać się do końca zdania, jego autorytet poczynał kurczyć się i oddalać od reszty stolika; w ekspresowym tempie malał, niknął w oczach, wątlał i nikczemniał, stając się jej łupem i ze wszystkich stron obśmianą padliną.
Gdzie może, niewinną odstawia, w koczku chodzi, nadgodziny ściboli, a do Klubu z racji Andrzeja zagląda. Andrzej, główny hamletek klubu, jest przystojny, ma spojrzenie dogłębne, zaborcze. Pozuje na notorycznego uwodziciela. Tu i ówdzie bywały, z otwartymi ramionami przyjmowany, na zmiany otwarty, zipiący co rusz to nowszymi prądami, wesoły, jak trzeba, smutny, gdy nie. Obwołany arbitrem, zostawał nim. F. poprawi, T. potrząśnie, ze wszystkich stron podoba się Rudej, a ona wie, co dobre.
To dla niego wykierowała się na ludzi. Razem trafili na studia, wspólnie i na oślep ugrzęźli w bagnach i przeręblach rozmów. Uważa ją za siostrzyczkę, tylko jej zwierza się ze swoich podbojów, zgryzów i rozterek, przy czym nieświadomie druzgocze jej serce: zachowując się jak niefrasobliwy kokiet. Ruda już linieje, Andrzej wkrótce będzie zmurszały, stanie się lakoniczny, coraz mniej elokwentny. Dla niepoznaki zębem błyśnie, brzuchem zaświeci, spocone cylindry przetrze i coraz częściej ozdobi twarz niepewnym uśmiechem z naftaliny.
Nucąc w ataku nostalgii: „hej! w góry, miły bracie, tam przygoda czeka na cię”, dzieciństwo zacznie wspominać. Ale jeszcze nadrabia miną. Wciąż surowy, nieprzejednany, apodyktyczny, temat zmienia, senne oczy krótkowidza mruży, za rumianą przeszłością wzdycha.
To jednak dopiero nastąpi, to dopiero przyjdzie: znienacka i bez uprzedzenia.
– Tak, moja droga, żeby być idiotą, nie trzeba być nim ciągle – mówi.
– Starczy poudawać mądrego – dodaje – czego żywy przykład siedzi przed tobą.
Popija łyczek. Milczy chwilę.
– Skończyłem się, Krystynko… – powiada.
Nie, nie powiada: mówi. Jest teraz bezradny. Staje się zaduszkowy, zakłopotany, cylindry szmatką wyciera. Krystynko, wreszcie padło imię, na które czekała od dawna, od czasu gdy zaczęła karmić się nadzieją, że będą razem.
- Albo może nigdy się nie zacząłem - dorzuca - bo czy mam prawo mówić o sobie, skoro żyłem bez celu, wyzuty z indywidualności, która była zapożyczona i martwa? Jeśli wiedziałem, że nie jest moja, że to jeszcze nie ja, tylko zarodek, wątłe pisklę rzucone na wodę.
- Pisklę? - wtrąca się F. - Każdy może tak powiedzieć!
- Ale ty masz za co nim być – odpyszczył Andrzej - zaś ja jestem pisklakiem za darmo, bo nie miałem tatusia, który przymykał oko, spuszczał kurtynę, wyprowadzał na spacerek.
- Dosyć - mówi F. - ludzie słyszą, a poza tym wszyscy mamy źle w głowie, co nie oznacza, że nikt nas nie kocha.
- Pax, pax - rzekła Krystyna - nie kłóćmy się, kto z nas ma większe parchy.
*
Maurycy poczuł zmęczenie. Rewelacje o Andrzejach i Krystynach już od dawna nie były sensacjami; słyszał je wielokrotnie, a za każdym razem nie mógł wyjść ze zdumienia, że pozostali, z zapartym tchem i dyplomatycznym zaciekawieniem, słuchali ich nadal. Z coraz większą, bezwzględną niechęcią wracał do tamtych kontaktów. Coraz mocniej bronił się przed nimi. Coraz łatwiej przychodziło mu odmawiać uczestnictwa w rozmowie z kimś, kto mu przeszkadzał śnić.
Wchodził w hermetyczny świat swoich osaczeń i przeczuleń. W nieufną obserwację ludzi, którzy udawali, że cierpią. Już nie tolerował widoku przewlekle zgorzkniałych; zakłócali jego niewymuszony smutek i rozpychali po autentycznych lękach. Szwendali się po cudzych myślach w zabłoconym obuwiu, twierdząc, że ich cierpienia mają klasę, certyfikat i dobre pochodzenie. Że dysponują ekskluzywnymi przeżyciami i bardziej od niego zasługują na zrozumienie.
Był rozczarowany miejscem, w którym słowami spreparowanymi z dymu i puszek po piwie grano w dyskusyjnego salonowca. I słyszał zdania zastępujące chustkę do nosa, ordynarną szmatę, w którą smarkano i oglądano jej zawartość pod światło. Klub stawał się miejscem, w którym tramwaj w oku służył za olśniewającą metaforę, wyznaczał ślepym gadkom ślepą drogę. Działy się w nim „zbiegi okoliczności” i zdarzały „przypadki”, „wyjątki uzasadniające regułę”, „ewenementy”. One zaś pęczniały w nim na podobieństwo rozbrzmiewających, bukolicznych, pospolitych rżeń fircyków przykutych do sztampy. Odważna jeremiada o naleśnikach ze śmietaną przynosiła im więcej satysfakcji aniżeli sążnisty referat o bohaterstwie. Wyspiański nie miał takiego wzięcia, jak szczegółowa dysertacja o śledziach w oleju. Lowry bladł przy apoteozie szprotki, a Proust przegrywał na punkty z knedlami, więc machnął im ręką na pożegnanie i wyszedł.