Autorytet

Marek Jastrząb

 

Gdy, z okazji urodzin, odwiedzam dom mojego nauczyciela, widzę pomarszczone oblicze pełne wewnętrznego blasku. Rozpromienione na myśl, że jestem owocem poświęconych mi starań, efektem jego pedagogicznego trudu, że nie zmarnował lat spędzonych na wbijaniu do mojej głowy tych wartości, które były ważne. Zaprasza mnie do stołu, podsuwa najlepsze krzesło, cieszy się, że ktoś jeszcze o nim pamięta.

 

Pytam, jak spędza czas, jak mu się wiedzie. Mówi, że w dzień siedzi przy ławie. Na niej sterczy korytko z papu i termos z lurą. Nieruchomy, odrętwiały, wegetuje w ciemnej, kiszkowatej rupieciarni. Ława stoi przed oknem wybałuszonym na mur sąsiedniej kamienicy. Jest zagapiony w nic. Widzi nie widząc. Patrzy, choć nie wie, na co: w dal, w głąb, do wewnątrz; jak kret.

 

Mało kto go odwiedza. Dawni koledzy wypięli się na jego problemy. Ale mimo to nadal czeka na ludzi, którzy przychodzą do niego przeważnie dla draki. Prawdopodobnie po to, by zaliczyć test z wrażliwości, by poczuć się lepiej i pochylić się nad jego malowniczą niedolą.

 

Przychodzą sporadycznie, przypadkiem, wpadają jak po ogień i od wielkiego dzwonu, załażą do niego oblizując spierzchnięte wargi. Lądują za jamnikiem, wyłuszczają mu skomplikowane motywy swojego najścia. Dyskretnie rozglądają się po kątach, by dowiedzieć się, jak mu się miewa, by napawać się ubóstwem wyłażącym ze szpar podłogi, by rozkoszować się jego bezwładem, by przekonać się, jak sobie nie radzi z nędznym żywotem.

 

Chwaląc postrzępione płaty odpadającego sufitu, poklepując ściany wyłożone dyplomami, rządowymi dowodami świadczącymi o rocznicowym uwielbieniu, o jubileuszowych wyrazach aprobaty udzielonej na odczepnego, rozpływając się na temat pieca o niebanalnym, fikuśnym wzorze kafli, wychłodzonego, lecz jeszcze od biedy nadającego się do podziwiania, wyciągali go na zwierzenia, które ich nic nie obchodziły, a były częścią zaplanowanej hecy.

 

Lecz zwykle udaje, że jest radosny. Robi dobrą minę do złej gry. Wbrew pozorom ignoruje nietakty. Jest uśmiechnięty, optymistycznie nastawiony do siebie. Pozytywnie, bo mogło być gorzej. Od razu mógł rozczarować się do ludzi. Jest więc pogodzony z dotychczasowymi i przyszłymi konsekwencjami własnej naiwności. Z udzieloną lekcją: zbytniego zaufania do bliźnich.

 

Przez pewien czas, zanim pogodził się z nieuchronnością swojego losu, nim zaakceptował fakt, że nie czeka go powtórka z życia, dalszy jego, bezkolizyjny ciąg i może tylko spodziewać się pogorszenia stanu zdrowia, uświadomił sobie, że czekając na łatwiejsze dni, nie warto mu wspominać minionych, bo czas pędzi nie w tą stronę, co on i choć jest przekonany, iż potrafi nim pokierować, ulega złudzeniu. Bo złudzeniem jest myśl o nieskażonych powrotach do tego, co przeszło, ponieważ nawet jeśli nastąpi cud i nagle stanie się tak, jak sobie wymarzył w najśmielszych snach, rzeczywistość będzie miała już inną formę i czego innego będzie od niej oczekiwać.

*

I tak sobie jest: bez fanfar i fajerwerków. Nie narzeka, nie pragnie wizyt upstrzonych fałszywym współczuciem, jawnej, czy tajnej, w oczy lub za plecami - szydery, śmiechu przez krokodyle łzy.

 

Na ogół zasypia nad ranem. Rankiem wpada do niego sąsiadka, kobiecina opiekująca się nim jak synem. Była gościem z początku, a wyręką później, przyszywaną babcią zza ściany, staruszką bez której nie potrafi się obejść.

 

Na niziutkiej emeryturce, łagodna, wyrozumiała, bywała w niejednym nieszczęściu, oblatana w utrapieniach, skłonna do pomocy, to zrobi, tamtego dopatrzy, zgłasza się na jego pukanie, pyta, czy aby gdzie nie pójść, może do apteki, może po co chce. Lecz on mało co chce. Chce pogadać tylko, tylko się przytulić.

 

 

Marek Jastrząb
Marek Jastrząb
Opowiadanie · 22 września 2022
anonim
  • das
    ciekawe i dobrze napisane opowiadanie, pozdrawiam

    · Zgłoś · 2 lata