Podróże kształcą
Ciekaw świata, żądny przygód, zbudował dalekomorski jacht, którym zawijał do wszystkich portów Ziemi. Po latach, już jako okrzepły wilk morski, powrócił do rodzinnej przystani. Gdy wysiadał na znajomy pomost, ze wzruszenia przestał uważać pod nogi, przewrócił się, wpadł do wody i utonął.
Intuicja
Nie jestem wstrzemięźliwy w doborze słów. Nie przestrzegam świętej zasady, że lepiej dwa razy pomilczeć, aniżeli raz wyskoczyć ze skóry. Dosadne nazywanie rzeczy po imieniu przychodzi mi z trudem. Lecz, że jest to dla mnie trud nieuleczalny, z różnych względów cały ten rwetes wydaje mi się wyolbrzymiony. Jest to moja podróż do kresu, tam, gdzie buszuje antysens, a człowiekowi będzie dozwolone prowadzić ludzkie życie. Lecz nie ma rady: jest jak jest i nic mi nie pomoże: ani mój bunt, ani moja rezygnacja.
Gryps z wyra
W moim warzywniku wyczuwam obecność niepokojących fluidów. Ale okazuje się, że nie jest to żaden fluid, tylko pełen ohydy perfekcjonizm. Przy okazji stwierdzam, że jest on za bardzo nie w sam raz, bo, wydaje mi się, że ma w sobie za dużo kosmatego strachu. Trąci stratosferyczną powagą i domaga się kłucia igiełką w balonowe podbrzusze.
*
Żyję tu sobie beztrosko i jest mi dobrze. Kiedy zbliża się noc, a z nią paraliżujący strach przed omamami, układam wciąż beznadziejne opowiadania z wymykającymi się z pod mojej kontroli postaciami, nieokreślonymi, szydzącymi z mojej bezradności. Obdarty z pesymizmu, ulegam podłym nastrojom wsączanym mi w ucho przez nienabazgranych bohaterów. Są tak podobni do moich opuszczonych przyjaciół! Nad ranem giną w rosie przydrożnych drzew, by przyjść znowu i dyktować mi, co mam o nich myśleć.
Medytacje przed ucinaniem komara
Patrząc w lazurowe oczęta znajomych, dochodzę do wniosku, że nie warto być oczytanym chomikiem. Im się mniej dokładnie o czymś tam wie, tym łatwiej żyć po ludzku, tym łatwiej wykrzesać z siebie właściwą wrażliwość.
Nadmiar, przesyt, zagęszczenie faktów, czy to nie za wiele przymiotników określających tkwiącą we mnie magmę?
Spacerkiem po wspomnieniach
Ostatnio, gdy nikt z ubocznych nie włazi do mnie, by mi ze złością oznajmić, że nie ma mi nic do powiedzenia, gdy mogę bez przeszkód pogrążyć się we wzdychaniu, z nachalną żarłocznością wygłodzonego clocharda, przypichcam sobie rzetelne papu z cebulką. Otwieram wieko skrzyni, w której, oprócz pamiątek przewiązanych wzruszeniami, gnieżdżą się bilety tramwajowe świadczące o tym, że onegdaj bywałem człowiekiem ze wszech miar zamożnym.
Prywatne wyznania krokodyla
Zakrawa to na trywialne marudzenie, lecz są ludzie, którym do całkowitego nieszczęścia potrzeba stosownej oprawy. Sami z siebie nie potrafią być przygnębieni w sposób wiarygodny. Cierpią nieudolnie, po łebkach i wyjątkowo prozaicznie. W ich roztkliwieniu brakuje ikry, autentycznego entuzjazmu, furii, odrobiny ochoty na płacz, a ich znoszone tragedie prują się i rozłażą w szwach. Przykro mi, ale ja, choć również zaliczam się do wspomnianej kategorii lamentowników, oficjalnie pogardzam nimi bez wytchnienia: za dnia lub podczas nocy; ze wstrętem oceniam ich nietrafną rozpacz, ich ubożuchne upokorzenie, powstałe na skutek zbyt rozrzutnego wylewania łez na śmietnik.
Wrażenie z galerii
Lampka oświetla obraz w obrazie. Pokój, noc, obryzgana zapomnieniem siwa kobieta siedzi na taborecie. W zgrabiałych rękach trzyma czapeczkę, przypuszczalnie jedyny kontakt z przeszłością. Niemo, bezsilnie, szklanym wzrokiem przenika przez zamknięte drzwi, za którymi nie wiadomo, co. Na palcu ma dwie obrączki. Jest ubrana w czerń. Chociaż czerń jest o zapachu żałobnych świec, to dla niej, być może, nie zwiastuje śmierci, ale jest zapowiedzią bliskiej wizyty przybysza z mirrą, kadzidłem i życiem po życiu.
Przed premierą
Jest nieruchomy. Oczy wypalone, tępo świdrują przestrzeń. Mają wyraz bezwyrazowy. Czyta; lub sprawia wrażenie, jakby na chwilę oderwał wzrok od książki. Książka jest nieporęczna i spoczywa na czymś w rodzaju sztalug.
Za oknem świeci słońce, w kącie stoi łóżko nakrapiane purpurą, fotel emanuje żółcieniami, lecz dominującym kolorem jest panowanie szarości, które wyodrębniają głębię dywanu i małego biurka.
Obraz jest olejny, lecz mężczyzna siedzi obojętny na technikę jego wykonania. Nad głową wisi mu kosa, on jednak ma usta zacięte, wąskie. Czoło ma skupione, wysokie, przeorane frasunkami, ręce żylaste, mistrzowsko pociągnięte bezbarwnym lakierem. Kosa nie spada, tylko biurko jest coraz mniej malachitowe, a coraz mocniej hebanowe, jak filmy Bergmana.
Portret
Zaraz, jak się wejdzie do sali z obrazami, widzi się twarz mężczyzny okutanego w nicość. Ma na sobie wymalowany uśmiech człowieka, który postanowił obwieścić światu, że jest wesoły do suchej nitki. Uśmiech streszcza jego stan ducha.
Na pierwszym planie widać zero pointy, wizji, anegdoty. Nawet migdałki, realistycznie odpicowane za pomocą snajperskiego pędzla, nie ratują sprawy.
Śladowo i na dużych obiekcjach można tylko przypuszczać, że podobizna przystaje do intencji twórcy. Lecz intencja jest, czy nie ma jej ani na lekarstwo, mężczyzna z portretu, usadowiony w babuniowym fotelu, robi złą minę do dobrej gry.
Konfuzja
Tanecznym krokiem dziarskiego safanduły wkraczam w zawiesistą atmosferę knajpy. Jednakże uprzednio zrozumiałe tęsknoty nikotynowy klimat dyskusji o czymkolwiek, te rajcowne nastroje z wychuchanych wspomnień ulatują ze mnie wprost na przygnębiony pysk bo oto zamiast już od progu znaleźć się w znajomej matni zauroczeń, widzę się w otoczeniu pejzażu z zupełnie innej spelunki. W atmosferze całkowicie innego opowiadania.
Mowotok zgwałconego marzyciela
Od dawna nurtuje mnie pytanie o to, jaka jest właściwa i niepodważalna cecha, skaza wyróżniająca prawdziwego człowieka od dzisiejszych imitacji? Niektórzy z moich podręcznych przyjaciół mawiają, że taka, jak między poetą, a kulturalno-oświatowym. Zazwyczaj poeci myślą do smaku i przeważnie samodzielnie. Ale, według mnie, autentyczni od namiastkowych różnią się w sposób mało szlachetny: zawartością pustki w głowie oraz nadaremnym, a odwiecznym szukaniem wyjaśnień na temat wiary w sens bycia gdziekolwiek.
W koło Wojtek
Jeden z nas, notorycznych więźniów, zostaje profosem. Nie gratulujemy mu, ale ograniczamy swój dziękczynny występ do powściągliwych życzeń. Pragniemy dla niego połamania nóg i niechaj go pies trąca. Początkowo stara się ulżyć naszym tarapatom, z czasem jednak poprzestaje na zażenowanym współczuciu. Niegodziwy, radośnie kuma się z pozostałymi strażnikami, zabrania nam tego, do czego tęsknił, o co walczył. Na haju mówi, że trudno nam dogodzić, że nie jesteśmy mu wystarczająco wdzięczni.
Kres
Nadszedł dla mnie gorzki etap wycofywania się z życia, z tych jego sfer, które coraz częściej stanowiły nierozwiązywalną zagadkę, chwile daremnych walk z cieniami, topornych kadrów, “nowatorskich” podejść do jaskiniowych problemów, “świeżych” ujęć i filmowych epizodów z buntem w czołówce.
Każdy z indywidualistów tego chóru miał prywatne obiekcje; osobno i od serca nie twierdził, że to, co mu przyświeca, jest słuszne, wskazane i prowadzi do zwycięstwa. Inaczej, każdy po kryjomu i na własny użytek wiedział, że nie ma jednej i wyłącznej racji, jednej drogi, która prowadzi do triumfu, ale że tych właściwych, najkrótszych i najprostszych, jest tysiące. A wiedząc, że jest ich aż tyle, przestawali bawić się w jedność, otrząsali się z amoku, opamiętywali, zanurzając się w tym, co w nich trwało i widzieli nie to, co chcieli, by było prawdą.
Odtąd klęska była ich przeznaczeniem, tak jak przeznaczeniem szczęściarzy jest chodzenie w glorii; mogą żyć na lotni, ale jeśli urodzili się w odpowiednim sektorze gwiazd, Fortuna o nich nie zapomni. Odtąd jedni zaczęli odnosić sukcesy, inni nauczyli się żyć bez nich: nic im nie wychodziło, mieli w oczach plajtę i zawiść, pałętali się po swoich projektach, planach na zaś, po swoich fantazjach na kredyt.
Refleksja
Dobrnąłem do przekonania, że dla wszystkich najlepiej będzie, gdy dam sobie siana i zacznę przepadać za owsem, gdy stłamszę w sobie resztki sprzeciwów i oportunizmów, gdy odżegnam się od speleologicznych ciągot, wyszukiwania rozciapanych ideałów, gdy, awansem, zacznę zgadzać się z obiegowymi postanowieniami, gdy kornie ulegnę kapryśnym wymogom otoczenia.
Poniewczasie
Jak z kilku nastrojowo rozbieżnych przydawek w zdaniu, emocjonalnych uzupełnień podmiotu, rodzi się nowy i nieuchwytny kształt, a ich suma staje się zbiorem doświadczeń zestrzelonych w ostateczne, podświadome wrażenie, które może być przeżyciem zdolnym do wzbudzenia uśpionych wzruszeń, ich końcowym i prawdziwym wyrazem, tak i on, poniewczasie, z refrenową odrazą i nadaremną nostalgią stwierdza, że jego wczorajszy świat runął w przepaść dzisiejszych wątpliwości, że nie opiera się na solidnych, niezmiennych podstawach, bo podstaw takich już nie ma, gdyż zostały podważone i zamazane wieloznacznością, a w miejscu poprzednich, zagubionych i bezpowrotnie utraconych, dostrzega swoją złudną pewność niejasnego celu, chwiejne rojenia, zaprzepaszczone majaki.
Konfuzja
Tanecznym krokiem dziarskiego safanduły wkraczam w zawiesistą atmosferę knajpy. Jednakże uprzednio zrozumiałe tęsknoty nikotynowy klimat dyskusji o czymkolwiek, te rajcowne nastroje z wychuchanych wspomnień ulatują ze mnie wprost na przygnębiony pysk bo oto zamiast już od progu znaleźć się w znajomej matni zauroczeń, widzę się w otoczeniu pejzażu z zupełnie innej spelunki. W atmosferze całkowicie innego opowiadania.
Motyw
Gdy się zwiedza, zawsze coś tam w pamięci zostaje. Jest się wtedy konkwistadorem wrażeń, mędrcem płodzącym zafrasowane refleksje o życiu ludzi człekokształtnych, no i nie bez znaczenia jest fakt, że, jak się powraca z terenów tropikalnych, można być szpanerem z paluchem dziobiącym we wspomnieniowy slajd, można, od niechcenia, napomykać, tu byłem, to widziałem na własne oczy i nikt mi nie powie, że jest inaczej.
Tolerancja
Nazywano mnie starym nudziarzem. Na nudziarza nie godziłem się, bo ten prostacki epitet wpędzał mnie w oburzenie. Z niebywałą wściekłością reagowałem na ów zarzut, a co się tyczy starości, to jaki jest sens w jej zaprzeczaniu, skoro istnieją cmentarze, mawiałem.
Odrzucałem nudziarstwo, ponieważ byłem człowiekiem nastawionym na ciągłą błyskotliwość. Gdy wydobywałem się ze swojej pustelni, zaskoczony mrozem parku, który jeszcze wczoraj tętnił wiosną i śpiewem ptaków, a teraz oślepiał zimową bielą, nawet w najmniejszym stopniu nie uważałem się za nudziarza. Odwrotnie, sądziłem, że jestem dostatecznie zabawny, ciekawy i łasy na cudze zwierzenia, by świat, w swojej bezgranicznej łaskawości wybaczył mi zatęchły wygląd ramola.