Z głębi przeszłości

Włodzimierz Dajcz

Listy z głębi przeszłości

Uciekający czas to złodziej, który kradnie mi mój świat. Boleśnie to czuję,  coraz częściej. W żaden sposób nie mogę pozbyć się bezsilnej złości, otrząsnąć się i pogodzić z bezpowrotną utratą tego, co stanowiło tak wielką część mojego istnienia. W smutku spostrzegam, że żywa akcja życia niepostrzeżenie staje się już tylko narracją o życiu. Ale nawet ona, siłą rzeczy niepełna opowieść, z dnia na dzień, z roku na rok się kurczy jeszcze gubiąc, gdzieś fakty i zdarzenia kiedyś ważne, a dziś już zamierzchłe, tracące głębię, koloryt i certyfikat ważności. Niewielkie strzępki tego co było fruwają sobie bez ładu i składu po mojej pamięci. Wzbogacam te przebłyski wertując wydobyte ze stosu zależałych papierów listy, zapisane na pożółkłych kartkach wyblakłym atramentem. Serdeczne listy od ludzi,  wtedy i zawsze mi najbliższych. Cofając się do tamtych dni usiłuję wyobrazić sobie siebie w hotelu robotniczym,  trzymającego w rękach list od matki z datą 24 stycznia 1963 roku. 

 – „ Drogi synu – pisze moja mamusia. U nas wszystko w porządku, bez większych zmian. Tylko mrozy trzymają mocno, już od sprzed Świąt. Szkoły są pozamykane, bo mróz ma  26 stopni i niżej”. - Taka była tamta zima. Stronie Śląskie, gdzie do pracy rzucił mnie los, tonęło w śniegu, W tamtych latach nikt nawet nie marzył o wyciągach narciarskich, komu by się więc chciało brnąć w metrowym śniegu na Czarną Górę, żeby zaznać wątpliwej przyjemności, z być może nawet udanego szusu. Ze wzruszeniem czytam dziś słowa o moim braciszku Wojtusiu, który jak pisze mama wszystkim opowiada, że jest do mnie podobny i wciąż dopytuje, kiedy wreszcie przyjadę. Wśród takich przyziemnych spraw jak sweter dla mnie, na który trzeba kupić kilogram wełnianej włóczki za 500 złotych przesyła mi moja mądra i szlachetna mama takie oto pouczenie – „Jeśli masz możliwości do nauki, to daj z siebie wszystko, bo co zdobędziesz będzie ci się liczyć w życiu”. - Oj! Nie udało mi się wtedy spełnić życzenia matki. Trzeba było mi dopiero wrócić do Piotrkowa, gdzie na „Hortensji „ znalazłem pracę trudną, słabo płatną, ale z możliwością kontynuowania nauki w liceum. Wśród pożółkłych arkuszy papieru w kratkę, nazywanego wówczas prośbowym, bo służył na ogół do pisania podań i próśb do władzy, odnajduję też listy od ojca. Z zapisanych kształtnym pismem zdań przebija się charakter człowieka surowych obyczajów, prawej osobowości i wielkiego szacunku do pracy. Ojciec był realistą, praktycznym aż do ból, piszę więc na zakończenie: „ Nadmieniam ci również, żebyś się odżywiał, spożywał sporo jarzyn i owoców, bo ty jesteś za szczupły, trzeba żebyś stężał”. To słowa pisane w duchu troski o losy syna osiemnastolatka, który w własnego wyboru znalazł się nagle kilkaset kilometrów od rodzinnego domu. To troska podszyta obawą dyktuje ojcu przesłanie tego listu.

- „ Ciekawi mnie jak ty się gospodarzysz? Jak żyjesz i czy nad sobą czuwasz? – pisał ojciec. Jak wiesz życie człowieka nie jest łatwe i proste. Szczególnie, że ty młody człowiek z dala od rodziny, opieki i nadzoru rodzicielskiego możesz wpaść w jakieś nieszczęście. Dlatego ostrzegam cię, a za przykład stawiam nieszczęście jakie mnie nawiedziło, a przecież byłem tak ostrożny, nawet do przesady”. Pisząc te słowa ojciec nawiązuje do wykrycia złodziejskiej szajki w spółdzielni i zarzutów jakie mu po tym postawiono z powodu rzekomego braku nadzoru. Przeżył to mocno, ale bardziej ucierpiała mamusia, która ze tą, swoją nadwrażliwością poważnie  podupadła na zdrowiu. Listy wysyłane pocztą były wtedy jedyną drogą kontaktów międzyludzkich na odległość, nie licząc rachitycznych i słabo dostępnych telefonów. Przypominam sobie jak bardzo byłem podłamany rodzinnym nieszczęściem, dopóki z Woli Krzysztoporskiej nie przyszły z wiosną lepsze wieści o wyłączeniu mojego taty z tej brudnej sprawy, po tym jak miejscowe społeczeństwo tłumnie zaprotestowało na lokalnym zebraniu w obronie swego, uczciwego, i szanowanego powszechnie  człowieka.

– „Proszę cię kochany synu – pisze dalej ojciec – przyjmij te moje skromne uwagi za dobrą monetę. Bywaj zawsze, na każdym kroku swego życia człowiekiem poważnym. Bądź dokładnym w pracy, życzliwym dla swych najbliższych i zachowaj szczególną ostrożność, bo na tym jeszcze nikt nie stracił”. Powaga i rzetelność  - zdaniem mojego taty powinny cechować szanującego się mężczyznę. Przez powagę mój ojciec rozumiał cały zestaw cech z odpowiedzialnością za słowo łącznie. Nie rzucaj słów na wiatr, a jeśli już coś zadeklarujesz, złożysz jakąś obietnicę, to za wszelką cenę musisz się z tego wywiązać – mówił wiele razy. Tę zasadę ojciec nosił w sobie przez całe życie i uważał  za najważniejszą część posagu wartości, jaki wyniósł z rodzinnego domu przy ulicy Bujnowskiej w Piotrkowie Trybunalskim.

   Pożółkłe strony sześćdziesiąt lat po napisaniu  wciąż noszą echa  dobrych i złych wydarzeń,  jakich los w 1963 roku  nie poskąpił naszej rodzinie. Zanim jednak ów rok nastał z końcem poprzedzającego go listopada otrzymałem list od braciszka Marka. Ten jedenastolatek ambitnie korespondował  ze mną też bez udziału rodziców.

- „U nas wszystko jest jak dawniej” – pisze Marek, ale zaraz dodaje przecząc sam sobie. – „Kupiliśmy radio i mam kilka płyt. Drużyna zapaśnicza Wolanki weszła do II ligi, a drużynę piłkarską zasilili: Wicek Banaszczyk, Edek Grzegorz i Maniek Grzączkowski” .Potem dysponuje „ Gdy przyjedziesz na Święta kup nam sznur na choinkę” i donosi: „Auto, które kupiłeś Wojtek już zepsuł. Wojtek uczy się czytać z elementarza i pisać. Napisz kiedy przyjedziesz i staraj się przyjechać na dobre „– prosi braciszek, a potem dorzuca jeszcze trochę pretensji:’’ Gdy tylko tatuś od ciebie przyjechał ( z Polanicy Zdrój)  nie dostaliśmy od ciebie żadnego listu „– skarży się.” Na tym kończę. Napisz czy kupisz nam ten sznur na choinkę” – przypomina rezolutnie.

   Ten sznur to fascynujący dzieci zestaw kolorowych światełek, który dodawał o wiele większej magii Świętom niż dość niebezpieczne, choinkowe świeczki był także marzeniem mojego rodzeństwa. Dorosły i samodzielny brat był dla „młodych” nie lata autorytetem, Był kimś, kto w ich odczuciu powinien obok rodziców także się o nich troszczyć. To część owych, braterskich więzi żywych,  a nie sztucznie wydumanych i patetycznych. Inna nie mniej ważna to przejmowanie dobrych rodzinnych wzorów. Ambitny Maruś nie chcąc być gorszym od starszego brata zajął jego miejsce w zakrystii księdza Brachowskiego.  Dopingowany przez autentycznie pobożną babcię Mariannę zakładał komżę ministranta nie tylko na niedzielną mszę, Z  wielką  determinacją wyrywał się z objęć słodkiego snu codziennie o piątej rano.  Poprzez zmrożone śniegi ten dzielny chłopiec, podobne jak kiedyś ja,  brnął obok otulonej wielką chustą babci, na roraty do lodowato zimnego  kościoła.  Magnesem była mu duma z wczesnego  wstawania i udziału w tym, porannym, grudniowym  nabożeństwie,  zachwalanym przez księdza Jana, jako źródło szczególnej łaski Bożej dla jego uczestników.

 Czytając po raz kolejny te słowa rodziców pisane przecież do mnie i z myślą o mnie chciałbym choć przez chwilę znowu pobyć tamtym chłopakiem,  buntującym się przeciw pouczeniom i radom, które wprawdzie uważałem za słuszne, ale ów młodzieńczy bunt i upór nie pozwalały mi się do tego przyznać. Wtedy jednak boleśnie odczuwałem pretensje mojej mamusi, która nie całkiem bez racji pisała do mnie w dniu 4 marca 1963 roku.

 – „ Drogie dziecko dziękuję ci bardzo za życzenia, a jednocześnie mam żal do ciebie, że nie raczysz nawet napisać. Już ci teraz na rodzicach nie zależy. Już ci są niepotrzebni”. Pamięć mi mówi, że zdarzało mi się czasem nie odpisywać rychło na list rodziców. Jest zawsze pewna dysproporcja pomiędzy synowskim poczuciem do bliskiego  kontaktu z rodzicami, a pełnym troski i niepokoju oczekiwaniem rodziców na list,  od wprawdzie dorosłego, ale jednak wciąż dziecka. Zdaniem mojej mamy wysłana  karta z życzeniami imieninowymi dla niej i dla ojca nie spełniała wymogu szlachetnej postawy syna wobec kochających go rodziców. To rozżalenie mojej dobrej,  wrażliwej mamy zdołałem pojąć w pełni  dopiero wtedy, kiedy z opóźnieniem powiadomiła mnie o rodzinnym nieszczęściu. Fatalny był dla nas ten rok1963. Jeszcze nie zabliźniły się rany po traumie mojego taty, a  zły los przy pomocy zwykłego przypadku walnął mnie na oślep. Niestety ani ojcu, ani mnie nie pomogła owa powaga i ostrożność w postępowaniu z ludźmi, z których ojciec uczynił główne przykazanie dla siebie i swoich bliskich. Ważne, że zarówno ojcu jak i mnie udało się w owym feralnym roku wyrwać z sideł zastawionych, na ojca przez jego bezwstydnych i chciwych współpracowników, a mnie z rąk  funkcjonariuszy komunistycznej bezpieki.

Tych ludzi bliskich mojemu sercu, moich rodziców, moich braci nie ma już wśród żywych, a ja każdego dnia bez nich czuję się coraz bardziej okradziony i skrzywdzony. Dla obcowania z nimi miotam się bezradnie po przeszłości. Wertuję pożółkłe listy. Nie znajduję jednak nigdzie choćby odrobiny takiej siły sprawczej, która by mogła przywrócić mi tę utraconą, a niezwykle ważną, może nawet zasadniczą część mojego istnienia.

 

Włodzimierz Dajcz
Włodzimierz Dajcz
Opowiadanie · 28 grudnia 2022
anonim